Powrót


Na podstawie http://www.wco.ru/biblio/books/suhinina2/main.htm

 Tłumaczenie E. Marczuk


Drzewo w sadzie

U małżonków Anisimowych umarł syn, który służył w armii. Jedyny. Jak nie rozpaczać rodzicom w niepocieszonej biedzie? Ale oni znajdują w sobie siły, aby żyć dalej i adoptować małego porzuconego człowieka.

Zauważyłam: Oni umyślnie unikają słowa „dacza”. Zamieniają je na zwyklejsze - dom. Tak i mówią: „Nasz dom na wsi”. On dostał się im od rodziców razem z przykazaniem żyć według sumienia, zła nie pamiętać, na dobro nie skąpić. Dom jest stary, z wielkim zajazdem, a zajazd wymaga rąk i czasu. Dlatego wszystkie wolne dni, wszystkie święta oni spędzają tu. Prawdopodobnie dlatego, kiedy Wiktor był mały, pojawił się rodzicielski spryt: W dzień jego urodzenia - nie za miejski stół z ciastem i świecami, a tu, na wieś - sadzić drzewo.

- Ile masz latek? - pytali rodzice.

W odpowiedzi - cztery złożone razem paluszki.

- A teraz dawaj liczyć drzewa.

Cieniutkich wiśniowych krzaczków też okazywało się cztery. Potem pięć, potem dziesięć, czternaście, osiemnaście.

Oglądamy album ze zdjęciami. Dokładniej zdjęcia, śpiesznie zebrane w album. Zwykła sprawa: rzadko u kogo z nas ręce przybiorą się do zrobienia porządku w rodzinnych albumach. Zawsze są zajęcia poważniejsze, pilniejsze. A wszystko jedno, przyszedł gość - niezręcznie. I w pogotowiu zwykła fraza: „Trzeba by czas znaleźć...” Olga Nikołajewna też wymawia tę frazę. Siadamy obok siebie. Oto oni z mężem na południu. Oto golusieńki wielkogłowy berbeć - Wiktor. Oto jemu siedem lat, jest pierwszoklasistą. Oto dziesięć, oto osiemnaście...

Zamykamy album i milczymy. Dwa lata temu Wiktor zginął. Było odprowadzanie do armii - bezsensowne, huczne. Były listy. Był wyjazd do syna do działu pod Kostromą. Zdjęcie zostało - siedzą na ławce we dwoje - mama z synem. Słońce zmusza ich mrużyć oczy, oni śmieją się, są bardzo do siebie podobni. Nie pomylisz się - rzeczywiście matka z synem. A tydzień potem... Syn na nic nie skarżył się, ciągle żartował, że jest jak byk, zdrowy. Przeżyje wszystkich, razem wziętych. Ale oto atak sera, zadyszka, omdlenie... Nie wytrzymało serce.

Przyszedł telegram. Od czarnych liter pociemniało białe światło. Czyż trzeba opisywać, czy trzeba mówić o tym strasznym nieszczęściu które nagle zwaliło się na Anisimowych? Czyż są słowa, zdolne przekazać stan matki, która straciła jedynego syna? Czyż są słowa, zdolne przekazać strach nocy i nienawistny błękit świtu, kiedy trzeba wstawać, iść, trzeba żyć, a żyć po co? I nie chce się...

Po co roztrząsać przeszłość? Po co jątrzyć zaczynającą stopniowo goić się ranę? Po co w ogóle przypominać o tym, co to da? Lawina pytań niecudzych. Moja własna lawina... Pamiętam małą wioseczkę w Wołogodskim obwodzie, gdzie zdarzyło mi się dawno, jeszcze w szkolnych latach, spędzić wakacje. Po domach chodziła piękna kobieta w czarnej chustce i żebrała produkty niby na paczkę dla syna. Kobieta straciła rozum, pochowawszy jedyną swoją krew. Teraz ona szykowała mu paczki do jakiegoś dalekiego miasta i wygrażała, że odjedzie sama. Rzeczowo wchodziła w podwórza, ponieważ miała mało czasu i bilet już kupiony. Czasami przebierała zrzędliwie produkty: jemu nie można bardzo tłustego, konfitur z jabłek on nie lubi, lepiej truskawkowe... Żałowali jej, płakali, patrząc w ślad za nią i obowiązkowo podawali to, co chciała. Wtedy nie rozumiałam, a teraz rozumiem: pochodzący z tej samej wsi co ta nieszczęśnica, czuli się winnymi przed nią. Za jej obłęd, który wyrósł z samotności. Za to, że kiedy czarna bieda weszła do jej domu, nie znaleźli się przy niej, nie pocieszyli, nie przygarnęli - nie uchronili. Każdy miał na ten moment swoje troski, swoje problemy, nie wystarczyło sił, nie wystarczyło czasu, a tak naprawdę jeśli już, chęci nie wystarczyło i męstwa, aby wejść do domu smutku i rozdzielić boleść, wziąć na siebie przynajmniej odrobinę, żeby jej, matce, dostało się mniej. Odczuwali to i pochodzący z tej samej wsi, oczywiście, czuli i odkupili się kto czym - kto antonówką, kto kawałkiem pieroga, kto słojem konfitur.

Człowiek w nieszczęściu prawie zawsze bywa samotny. Człowiek w biedzie jest zraniony i osłabiony. Bieda łamie duszę, wykrzywia, zniekształca. I oto ona, niebogata paleta żałosnego istnienia: kto rozzłościł się, kto wpadł w obłęd, kto rozpił się, kto zamurował się w cztery ściany. Straszny wskazujący palec nieszczęścia. Dzisiaj ona dotknie jednego, jutro bez stuku wedrze się w spokój i pomyślność drugiego, pojutrze podkosić trzeciego. Ale przecież obok są ludzie.

Odkładam rodzinny album Anisimowych i idę do domu naprzeciw.

- Ty jesteś przyjacielem Wiktora?

On jest przyjacielem Wiktora. Wiktor odprowadzał do wojska Walera Łapszowa, Walery odprowadzał Wiktora w ostatnią drogę. Odprowadzał i nie przestał pielęgnować podatnej pamięci tym, jak przyjaźnili się, jakim sławnym był Wiktor. Ponieważ przyjaźń, nawet jeśli przyjaciela nie ma wśród żywych, niemożliwa jest w czasie przeszłym. Ona zawsze w teraźniejszym. Jeśli jest prawdziwa.

Zoja Nikołajewna i Siergiej Pawłowicz - rodzice Walera - szeroko otworzyli drzwi swojego domu dla matki Wiktora Anisimowa. Oni otworzyli je dla łez, histerii, omdleń, dla opuchniętych oczu i ściśniętych warg - ładunek nielekki na tle pełnej swojej pomyślności. W domu Walera nauczyli się powstrzymywać radość - ona nie jest właściwa, jeśli obok Olga. Odstręczyli przyjaciół Walera - dla Olgi to było ciężkie. Narzucili sobie obraz życia, godny prawdziwie wrażliwych ludzi. I jak nagroda dźwięczą teraz słowa Olgi:

- Bez nich nie wytrzymałabym.

No a swoi bliscy? Rodzice przykazali im żyć według sumienia. Mocne, widać, było to przykazanie. Dużo niepokoimy się teraz, że słabną rodzinne więzy, że nie są trwałe korzenie rodzinnych klanów, że zatracone w rosyjskim człowieku to zjednoczenie, które chroniło od choroby, od złego oka, od nieszczęścia. Cudzymi stajemy się. Dziś łatwiej znaleźć współczujących wśród obcych, niż w rodzinnym domu. Cudzy zrozumie, a swój chyba nie usłyszy. Cudzy, jakby bezgrzeszny, ponieważ jest daleko i niedoskonałości jego skryte są od nas gęstą warstwą naszych własnych trosk. A bliski - na widoku. Ze wszystkimi swoimi „wyłomami” i „kłodami w oku”. Zawsze jest co wypomnieć, jest co przypomnieć. Wyrównywanie porachunków nie sprzyja trwałości rodzinnych więzów.

Oto one siedzą przede mną, dwie siostry - Olga i Walentyna. Zewnętrznie niepodobne. Ola jest mała, chudziutka, spod grzywki błękitne spojrzenie, którego jakby sama się boi, odwraca w bok, aby nie nastraszać rozmówcy błękitem. Wala jest postawna, o okrągłej twarzy, w niej jest życie i siła i bardzo solidna pod nogami ziemia. Życie nie biło? Jeszcze jak biło. Nie tak dawno, już po Wiktorze, pochowała męża. Została z dwiema dziewczynkami. Przeżywszy biedę Walentyna poważnie zachorowała. Siostrzane nieszczęście jakby rozbudziło Olgę. Po raz pierwszy ocknęła się po roku ciężkiego półsnu. One pracują razem, w jednym zakładzie i Olga, rozumiejąc, że siostrę teraz w żadnym wypadku nie można zostawiać samej, prosi kierownictwo działu, żeby przenieść je na jedną zmianę. Ale w związku „z produkcyjną koniecznością” tej prośby nie spełniono. Ola miotała się, objaśniała, błagała - siostrę trzeba mieć na oku, u niej zaczyna się depresja, pomóżcie! Nie pomogli. Błaha prośba okazała się nie do spełnienia. Nie będziemy nikogo osądzać. Przypomnimy sobie, że brzemienne to podeptaniem najważniejszych duchowych praw ludzkiego bytu. Wrócimy do sióstr. Pozostawały wieczory. One biegły do siebie, poplątawszy, która którą powinna podtrzymywać, dawały sobie ważne zadania, kombinowały, żeby zająć myśli ziemskimi troskami, odwojowywały siebie od duchowego załamania. Rodzinne więzy sióstr okazały się bardzo trwałe. I nam nie trzeba, znając ich, wymachiwać rękami i powtarzać, że wszystko przepadło w locie - i korzenie nasze i przywiązania. Wszystko jest. Wszystko istnieje. Nie polewałaby Ola z Wiktorem kolejnego owocowego drzewka, nie przyjęłoby się ono, nie wyrósłby sad za starym domem. Tak i tu. Nie zaszczepialiby rodzice siostrom uczucia głębokiej rodzinnej miłości, nie pielęgnowaliby tych cieniutkich drzewek, nie ukazałby się i ten sad, nie przerósłby korzeniami trwałych ludzkich zalet.

Mężowi Oli, Michaiłowi, Wala powiedziała po pogrzebie Wiktora:

- Od ciebie teraz wszystko zależy. Ochronić Olę trzeba. Pamiętaj, trzeba ochronić. Pomogę. Dawaj razem.

W pawlaczach on znalazł stare, kupione ileś lata temu piłeczki dla laubzegi (wyrzynarki). Wiele piłeczek. Przed nimi - długa zima z długimi wieczorami nie przyzwyczajonego siedzieć w domu człowieka. On był obok żony. Wypiłowywał zawiłe ozdobne deseczki na ściany ich starego domu. Żeby po wiośnie ozdobić ten dom, zrobić go jeszcze bardziej upragnionym i radosnym. Kiedy pewnego z tych wieczorów przyszła do głowy Oldze myśl, która ponownie rozjątrzyła poranioną duszę? Ona wyjęła po raz któryś paczkę listów od syna z armii, jego pas, przysłany z oddziału. Listów i tym razem nie ośmieliła się przeczytać ponownie, nie wystarczyło ducha. Pas położyła na kolana:

- Chcę napisać list, Misza. Do sierocińca...

Zrozumiał. Długo milczał. Potem, nie podnosząc wzroku od laubzegi, cicho powiedział:

- Napisz.

Listów z prośbą o adopcję chłopca ona napisała dużo.

Pokazywała mi pulchną paczkę odpowiedzi: „Pomóc w niczym nie możemy. Proszę czekać na kolejkę”. „Obecnie dziećmi nie dysponujemy”. Zaczęła obdzwaniać sierocińce, rozmawiała z dyrektorami. Niektórzy dawali nadzieję - proszę dowiadywać się telefonicznie. I nagle - przyjeżdżajcie, czekamy na was!

Zadzwoniła do siostry:

- Weź bezpłatny urlop. Ze cztery dni. Pojedziemy do sierocińca.

Wala o nic nie wypytywała. Z gotowością człowieka, zdolnego dla bliskiego znieść każdą niedogodność, zmienić wszelkie własne plany, powiedziała:

- Pojedziemy. Ty nie denerwuj się, ja w pracy wszystko załatwię.

Dwa dni spędzili Olga z mężem i Walą w sierocińcu. Śpieszyć się w żaden sposób nie było można, tu sprawa jest święta, bez prób i błędów. Tylko ludzie, którzy ukierunkowali duszę swoją na światło i miłość, mogą jej sprostać. Duszę obolałą, cierpiącą, dla której własne nieszczęście stało się punktem odniesienia dla uważniejszego spojrzenia na innych. Tych, którym w życiu też niesłodko. Michaił, człowiek sam po sobie oszczędny w słowach, nie wypowiadał się. Ale w jego milczeniu była dająca Oldze nadzieję pewność - będziemy w stanie zastąpić dziecku rodziców. Poradzimy.

Ola prowadziła Aloszę za rękę. Obok Misza, Wala, córeczka Wali Daszeńka. Wyszli z sierocińca, podeszli, podeszli do kasy kolejowej, kupili bilety - z powrotem. O jeden bilet więcej, niż kupowali tu. Oni powiedzieli Aloszy, że biorą go na „tymczasem”, pobyć, a jeśli mu u nich spodoba się, to i do szkoły chodzić można. Chytrość była niezbędna. Niech odejdzie od przyzwyczajeń z sierocińca, poczuje smak nowego życia, w którym jest swój kąt, swoje prawa i swoje obowiązki, swoi krewni, swój dom z okrąglaków ze starym sadem.

Razem czynią pierwsze kroki do nowego życia. Ono dla wszystkich nowe. Oni uczą się żyć od nowa, ci ludzie, którzy poznali biedę. Dorośli, którzy wypłakali swoją biedę i - mały, który może i nie wie, że bieda nazywa się biedą, jak nie wie, że przy jego biedzie trzeba płakać. On po prostu swoim sercem, jeszcze bardzo zalęknionym i bardzo zranionym, czuł jej sąsiedztwo. Czuł i ubolewał.

Dziecięce książki, które zostały po Wiktorze, nie leżą teraz w ładnym stosiku. Alosza bardzo lubi oglądać w nich obrazki. A Ola zachodzi teraz do pokoju Wiktora nie tylko po to, żeby spojrzeć na portret syna w czarnej ramce na ścianie, ale i popatrzeć, czy we śnie Alosza nie zrzucił z siebie kołdry. A Daszeńka, młodsza córeczka Wali, już wszystkim opowiedziała, że ma brata. Wala kupuje mu za ostatnie pieniądze odzież, zabawki, obuwie i Ola nawet wymawia jej: rozpieścisz, powiada, mi dziecko, co potem będę robić... Ale ważne oczywiście nie to. Ważne, na nich wszystkich czeka dom - żywa, jeśli chcecie, istota. Ze swoją duszą. Stary dom z nowymi ozdobami. W żadnym wypadku nie dacza. Dacza jest azylem czasowym, a ich dom, chociaż i nie żyją w nim stale, to jest pewne, to jest solidne. Oni przygotowują Alioszkę do pierwszego spotkania z domem, jak ze starym, mądrym, krewnym, który dużo widział.

- Już wkrótce? - pyta z niecierpliwością Alosza.

- Tak oto słoneczko, słoneczko przygrzeje...

Tak, wkrótce, już zupełnie wkrótce oni pojadą tam. Gorące słońce wiosny - pewny pohybel dla szarego, zleżałego śniegu. Na nich czeka dom. Wkrótce oni pojadą tam i Alosza poniesie plecak z zabawkami i małą łopatkę. Po co, zapytacie, łopatę? A drzewo sadzić! Mówicie, pora jest niezupełnie odpowiednia, drzewo może nie przyjąć się? Nie wiem. Tylko wydaje mi się, przyjmie się drzewo.


Powrót