Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


SKRUCHA KOMSOMOLCA BEZBOŻNIKA

Ze wspomnień księżnej N.W. Urusowej

Od dzieciństwa miałam bliską przyjaciółkę N.W. Ona była trochę starsza ode mnie i wyszła za mąż dwa lata wcześniej. Zaraz w pierwszym roku urodził się u niej syn Włodzimierz. Od samych narodzin chłopiec zdumiewał swoimi wielkimi, czarnymi, jakby smutnymi oczyma i niezwykle spokojnym charakterem.

Na drugi rok urodził się u niej syn Borys, również zadziwiający wszystkich od pierwszego dnia pojawienia się na świt, ale odwrotnie - niezwykle niespokojnym charakterem i żywością.

Włodzimierz wszystkie klasy przeszedł jako najlepszy uczeń. Po zakończeniu Moskiewskiego Uniwersytetu on wstąpił do akademii duchownej i otrzymał święcenia diakońskie, a potem w 1917 roku kapłańskie.

Włodzimierz wstąpił na drogę, do której dążył i był wybrany przez Boga od urodzenia. Od samego początku cieszył się szacunkiem i uznaniem parafian. W 1924 roku on i jego rodzice zostali wysłani do Twer bez prawa opuszczania miasta. Oni powinni byli stale znajdować się pod nadzorem GPU. W 1930 roku Włodzimierz został aresztowany i rozstrzelany w Moskwie.

Drugi brat, Borys, kiedy zaczęło się wrzenie rewolucji, poddał się propagandzie, wstąpił do komsomołu, a potem, ku wielkiemu smutkowi rodziców, został członkiem związku bezbożników. Ojciec Włodzimierz za życia starał się zwrócić go do Boga, błagał by opamiętał się i prawdopodobnie dużo modlił się za duszę brata, ale nie zachwiał go. W 1928 roku Borys został przewodniczącym związku bezbożników w mieście Pietropawłowsku w Kazachstanie, dokąd odjechał, ożeniwszy się z dziewczyną komsomołką, także bezbożnicą.

W 1935 roku przyjeżdżałam na kilka dni do Moskwy, gdzie przypadkowo spotkałam Borysa. On radośnie rzucił się do mnie z słowami: „Pan Bóg według modlitw brata, ojca Włodzimierza na niebiosach, zwrócił mnie do Siebie”.

Oto co on mi opowiedział:

„Kiedy braliśmy ślub cerkiewny (co uczyniliśmy ze względu na naleganie rodziców. Przyp. red.), to matka mojej narzeczonej pobłogosławiła ją „Nie ręką ludzką uczynioną ikoną Zbawiciela i powiedziała”: „Tylko daj mi słowo, że wy jej, ikony, nie rzucicie. Niech ona teraz wam będzie niepotrzebna, tylko nie rzucajcie”. Ona, rzeczywiście, nie była nam potrzebna i leżała w szopie, w kufrze z niepotrzebnym rupieciem.

Za rok u nas urodził się chłopiec. My oboje bardzo chcieliśmy mieć dziecko i byliśmy bardzo szczęśliwi, ale chłopczyk urodził się chory i słabiutki, z gruźlicą rdzenia kręgowego. Zdołaliśmy zaoszczędzić jakieś środki i nie żałowaliśmy pieniędzy na lekarzy. Wszyscy mówili, że w najlepszym razie, przy dobrej pielęgnacji i leżąc zawsze w gipsowym gorsecie, chłopiec może dożyć do sześciu lat. Tu odjechaliśmy do Kazachstanu, mając nadzieję na lepszy klimat. I ja byłem tam przewodniczącym związku bezbożników i prześladowałem Cerkiew.

Dziecko już ma pięć lat. Zdrowie coraz gorzej i gorzej. Doszedł do nas słuch, że w Pietropawłowsku jest na wygnaniu słynny profesor chorób dziecięcych. Z naszej miejscowości trzeba było jechać 25 wiorst konno do najbliższej stacji. Do Pietropawłowska zaledwie jeden pociąg na dobę. Dziecku jest zupełnie źle i zdecydowałem pojechać i zaprosić profesora do nas. Kiedy podbiegłem do stacji, to pociąg na moich oczach odjechał. Spóźniłem się kilka minut. Co było robić? Pozostawać na dobę i czekać, a tam żona sama i jeśli dziecko umrze beze mnie? Pomyślałem i zawróciłem z powrotem. Przyjeżdżam i oto co zastaję: matka szlochając, klęczy przy łóżeczku, objąwszy chłodniejące już nóżki chłopca...

Miejscowy felczer dopiero co poszedł, powiedziawszy, że to ostatnie minuty. Usiadłem przy stole naprzeciw okna, objąłem głowę rękami i oddałem się rozpaczy. I nagle widzę, jak na jawie, że otwierają się drzwi szopy i z nich wychodzi zmarły brat - ojciec Włodzimierz. On trzyma w rękach twarzą od siebie nasz obraz Zbawiciela. Zdrętwiałem: widzę, jak idzie, jak na wietrze rozwiewają się jego długie jasne włosy, słyszę, jak otwiera drzwi wejściowe, słyszę jego kroki. Cały osłupiałem i zastygłem jak marmur. On wchodzi do pokoju, zbliża się do mnie, milcząc przekazuje ikonę w moje ręce i jak widmo znika.

Nie mogę przekazać słowami, czego doznałem, ale rzuciłem się do szopy, odszukałem w kufrze ikonę i położyłem ją na dziecko. Rano syn był całkowicie zdrowy. Zaproszeni, leczący go lekarze tylko ręce rozkładali. Zdjęto gips. Śladów gruźlicy nie ma. Tu wszystko zrozumiałem. Zrozumiałem, że jest Bóg, zrozumiałem modlitwy brata.

Natychmiast oświadczyłem o swoim wystąpieniu ze związku bezbożników i nie ukrywałem cudu, który ze mną się wydarzył. Wszędzie i wokół obwieszczam o tym, co ze mną się zdarzyło i wzywam do wiary w Boga. Nie odkładając, wyjechaliśmy pod Moskwę do moich rodziców, tam, gdzie oni zamieszkali po zakończeniu terminu zesłania. Ochrzciliśmy syna, dawszy mu imię Grzegorz.

+ + +

Pożegnałam się z Borysem i więcej go nie widziałam. Kiedy znów przyjechałam do Moskwy w 1937 roku, to dowiedziałam się, że po chrzcie syna on z żoną i dzieckiem odjechali do Kisłowodska na Kaukazie. Borys wszędzie otwarcie mówił o swoim błędzie i wybawieniu. Za rok, będąc zupełnie zdrowym, niespodziewanie skonał i lekarze nie określili przyczyny. Zabrali go bolszewicy...

GPU – Państwowy Zarząd Polityczny (przy NKWD)