Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


NIE WZYWAJCIE MARTWYCH, albo BOŻA KARA ZA SPIRYTYZM

DIABEŁ PRZEŚLADOWAŁ DZIEWCZYNĘ 18 LAT

Podczas uspienskiego postu (post przed świętem Zaśnięcia Matki Boskiej - przyp. EM) 1907 roku Sofia Aleksandrowna w Optinoj Pustelni wyspowiadała się ze swego grzechu i kary Boskiej: „Pochodzę - mówiła ona - z rodowych dworzan orłowskiej guberni. Rodzice moi mieli mały mająteczek w powiecie jeleckim. Dochodów z tej posiadłości zaledwie wystarczało naszej rodzinie, żeby ledwo-ledwo wiązać koniec z końcem, posilając się, jak się mówi, „z chleba na kwas”. Kiedy podrosłam, rodzice oddali mnie do Orłowskiego Instytutu, który skończyłam pomyślnie w 80-ch latach zeszłego (XIX) stulecia. Nie zdążyłam skończyć roku, jak przede mną w całej okazałości pojawiło się zasadnicze pytanie: Za co żyć?

U matki mojej, z jej drobniutkimi środkami do życia, nie było sił utrzymywać mnie w nieróbstwie. W rękach miałam dyplom. Niedługo rozmyślając, przy pomocy dobrych ludzi, otworzyłam w Jelcu szkołę dla dziewczynek, stopniowo rozwijając ją w prywatne żeńskie gimnazjum z prawami państwowych gimnazjów. Działalność moja szła o tyle dobrze i stanęła na tak trwałym fundamencie, że mój roczny osobisty zarobek zaczął dawać mi środki do życia w pełnym dostatku, bez przepychu, ale w niczym niezbędnym sobie nie odmawiałam.

Niedaleko od posiadłości matki, w naszym powiecie, znajdowała się też posiadłość jednej mojej przyjaciółki z instytutu, która wyszła do tego czasu za mąż za znanego w Orle lekarza G. W czasie letnich wakacji mieszkałam na wsi u matki i często widywałyśmy się z moją przyjaciółką i z jej rodziną, która też spędzała lato w swoim dworze.

Mąż mojej przyjaciółki miał siostrę, młodą dziewczynę, z którą też się zaprzyjaźniłam. Wszyscy byliśmy młodzi, zdrowi, pełni sił i energii. Do wszystkich nas „życie uśmiechało się” - żyło się, słowem, przytulnie, zgodnie, wesoło, beztrosko, nie przytłaczaliśmy głowy żadnymi zawiłymi sprawami i i serca nie obciążaliśmy niczym, co mogłoby zmusić je bić się mocniej niż zwykle.

I oto, w takie to beztroskie, pozbawione wszelkich duchowych zainteresowań życie, przeniknęło wreszcie z zewnątrz i coś od „ducha”: Mąż mojej najlepszej przyjaciółki, lekarz G., zainteresował się hipnotyzmem i spirytyzmem. Pasją swoją zaraził również nas. Pojawiły się w naszym gronie pogawędki na ten temat, ukazała się cała literatura o tym przedmiocie, rozpaliło się gorące zainteresowanie, aby opanować w praktyce zjawiska z dziedziny tegoż ducha. „Jakiego ducha” były te zjawiska, od Boga czy też od diabła, nikt z nas nie interesował się: co to kogo interesowało - aby tylko było ciekawie i wesoło i aby wnosiło ożywienie w jednostajność wiejskiego życia. Poruszył się nasz cichy światek, ucieszywszy się jak dziecko z nowego, pikantnego „duchowego” pokarmu, którego mu nie była w stanie dać ani państwowa nauka, ani to, co nam wtedy wydawało się naszą religią (było przekazywane przez naszą religię). Religia... My wszyscy byliśmy prawosławni według chrztu, według dyplomu, na którym były odnotowane nasze „sukcesy” w Prawie Bożym, ale według ducha, według wnikliwości w wielką tajemnicę naszej wiary i naszego zbawienia, niczym nie odróżnialiśmy się od pogan. Byliśmy zupełnymi tępakami w naszym Prawosławiu, byliśmy nawet gorsi od pogan.

I oto, zagłębiliśmy się w naukę nowych duchowych możliwości. Od teorii, ozdobionej przykładami praktyki, nie zwlekaliśmy przejść i do samej praktyki. Zaczęliśmy się zajmować przekazywaniem i odgadywaniem myśli, zaczęliśmy kręcić spodeczek i wstępować w obcowanie z niewidocznym światem według sposobu i wskazówek tej „nauki”, którą dotychczas interesują się świadomi i nieświadomi odstępcy od wiary Chrystusowej. Do zajęć tych najbardziej zdolnymi z naszego grona okazałyśmy się ja i siostra męża mojej przyjaciółki i do tego stopnia wszyscy przejęliśmy się dokonywaniem „cudów” z dziedziny nowej dla nas „nauki”, że dla radości „ducha” często gotowi byliśmy nawet zapomnieć i o pocieszeniach ciała.

I oto nastąpił wreszcie dzień odpłaty jest za nasz obłęd. Był dzień imienin mojej przyjaciółki. Wszyscy zebraliśmy się u niej w domu. Przyjaciółka rano była na liturgii w cerkwi w swojej wsi. Oczekiwaliśmy na nią z herbatą, z pierogiem, z różnymi prezentami. Nastrój u wszystkich był podniosły, świąteczny. Przy herbacie było hucznie i wesoło... Skończyliśmy pić herbatę. Co będziemy robić? Dawaj za swoje, co najbardziej chwytało w tym czasie nasze dusze - za sugestię. Zdecydowano, że powinnam pójść do oddalonego pokoju, tam cokolwiek pomyśleć i poprzez sugestię przekazać siostrze męża mojej przyjaciółki, aby zamyślone wykonała. Najdalszy pokój był sypialnią i gabinetem mojej przyjaciółki i jej męża. Niedługo myśląc, pobiegłam do tego pokoju, oczywiście sama, zostawiwszy pozostałą kompanię pod wzajemnym nadzorem w jadalni, gdzie pito herbatę. Pierwszym, na co padło moje spojrzenie w gabinecie, była „diewiaticzynnaja” liturgiczna prosfora, którą z liturgii przyniosła moja przyjaciółka. Prosfora leżała na biurku i, jako przedmiot w tym miejscu niepowszedni, wprost rzuciła mi się w oczy. Chwyciłam ją i przeniosłam na umywalkę. Niech – pomyślałam – ona (siostra męża mojej przyjaciółki) weźmie ją z umywalki i przełoży z powrotem na biurko. Pomyślałam i krzyknęłam: „Gotowe”. Na mój krzyk zbiegli się z jadalni wszyscy, a ta, której wpoiłam wykonać co ja zamyślam, ani trochę nie wahając się, rzuciła się najpierw do biurka, od niego - do umywalki i tylko, chciała wyciągnąć rękę do prosfory, jak nagle, jakby rzucona czyjąś potężną ręką, obróciła się dookoła siebie jeden raz i grzmotnęła na podłogę nieprzytomna, a ja na tej samej podłodze już biłam się w konwulsjach ataku padaczki. Wykonawczyni sugerowanego doszła do siebie szybciej, a mnie, wpajającej sugestię, odeszło dopiero po trzech godzinach, pomimo pomocy lekarza - męża mojej przyjaciółki. Obie niczego nie pamiętałyśmy, co z nami było, nie rozumiałyśmy, jak i dlaczego mogło z nami to się wydarzyć. Nic z tego oczywiście nie rozumiał i lekarz.

I oto od tego pamiętnego i strasznego dnia wywróciło się do niepoznania całe moje życie. Nigdy nie znająca żadnej choroby ciała, duszy zaś tym bardziej, zaczęłam ulegać atakom, tak zwanej, choroby padaczkowej, epilepsji, jak nazywają ją ludzie nauki świeckiej. Najpierw z rzadka - raz na trzy miesiące - potem podczas każdego nowiu, a potem powtarzającym się i po kilka razy dzienie, ataki te doprowadziły mnie do pełnego wyczerpania, do utraty jakiejkolwiek zdolności do jakiej by to nie było pracy. Trzeba było zrezygnować z ulubionego mego zajęcia i źródła mojego utrzymania. I im dalej, tym stan mój ciągle się pogarszał. Doszło do tego, że opanowała mnie pełna rozpacz i zaczynałam targać się na swoje życie. Rachunku nie ma, ile razy pokuszałam się na samobójstwo - śmiertelny grzech. I stałam się wszystkim ciężarem, a sobie znienawidzona, jak srogi i bezlitosny wróg. W takim stanie, na udrękę sobie i ludziom, przeżyłam około piętnastu lat. Z młodej, zdrowej dziewczyny, widzicie, w jaką teraz przekształciłam się staruchę? Choroby mojej, od której mnie nieskutecznie leczyli wszelkimi środkami, oczywiście nikt nie rozumiał. Nie rozumiałam jej i ja.

Jakoś raz, w tułaczkach moich po bliskich, z „jednego chleba na drugi”, ulokowałam się na tymczasowy pobyt do swojej rodzonej siostry. Ona jest żoną zawiadowcy stacji. Pensja u męża jest nieduża, rodzina ogromna. Okropnie mi było siedzieć na ich karku jako lokatorka i jeszcze z napadami, ale nie miałam wyjścia - trzeba było siedzieć. Mąż siostry jest człowiekiem prostym, bez szczególnego wykształcenia, ale dobry i głęboko, po-starodawnemu, wierzący. „A co, Sonia - pyta on mnie pewnego razu - dawno ty gowieła?”. „Rzeczywiście od tamtej pory – odpowiadam - jak chora, ani razu nie gowieła”.

„Ach, matulo - wykrzyknął on z żywością - i czyż tak można? I nie znalazło się u ciebie ani jednego dobrego człowieka, kto by oto się zatroszczył. Akurat, tak to i bez choroby chory się zrobisz. Koniecznie pogowiej, wyspowiadaj się, przyjmij święte Dary Chrystusowe: Bóg jest łaskawy, tylko patrzeć i wyzdrowiejesz”. Nie odmówiłam. Popościłam, pochodziłam do cerkwi, wyspowiadałam się... Ataki mnie jakby zostawiły... Nastąpił dzień priczaszczenija. Całą Liturgię wystałam dobrze, czułam się znośnie, jakby nawet zdrowej... Otworzyły się carskie wrota... „Ze strachem Bożym i wiarą przystąpcie...” I co zaś myślicie? Mnie, wyczerpaną i osłabioną piętnastoletnimi cierpieniami, do świętej Czaszy, do Źródła życia, ledwie dziewięciu ludzi mogło doprowadzić: Taka pojawiła się we mnie nieprawdopodobna siła oporu przed świętością, taka nienawiść do Świętych Tajemnic, że wściekłości siły która nagle w mnie pojawiła się ledwie mogło przeciwstawiać się dziewięciu parafian, którzy pomagali mojej siostrze ze mną poradzić. Ja wychowanka instytutu dla panien, panna wykształcona, dobrze wychowana, nie wierząca ani w opętanie, ani w histerie, żartująca i szydząca z tego niby „nieuctwa i udawania”, sama okazałam się opętaną. To była taka okropność, takie przerażenie, że o nim i przypomnieć sobie strach. Dzięki Bogu, że wszystko teraz minęło, ale i teraz jeszcze, kiedy przypominam o tej przeszłości, włosy dęba stają. Źródło choroby, jednakże, zostało znalezione i od tego dnia zaczęło się już prawidłowe moje leczenie: Według rady wierzących ludzi często zaczęłam przystępować do komunii, zaczęłam jeździć, o ile pozwalały mi środki, do świętych miejsc. Ataki padaczki prawie ustały: ataki jawnej wściekłości stawały się coraz słabsze, ale zamiast nich zjawiło się w sercu moim uczucie takiej, nie do opisania nieludzkiej tęsknoty, że gdyby nie łaska Boża, mnie w tajemniczy sposób podtrzymująca, nie byłabym w siłach sprzeciwiać się jej naciskowi i umarłabym z tej tęsknoty.

Minęło już osiemnaście lat od tego dnia, jak ośmieliłam się dokonać próby sugestii z „diewiaticzynną” prosforą. Jedna pełna miłości do Boga kobieta namówiła mnie, abym pojechała z nią do optyńskich starców. Zdobyto mi darmowy bilet na pociąg i z tą kobietą dotarłam do Optiny. W Optyńskiej Pustelni wszystko mi bardzo się spodobało. Spodobały mi się jej świątynie, porządek Nabożeństwa też polubiłam, jak polubiłam i położenie tego sławnego klasztoru. Jednak ani do starców, ani do starczych mogił iść za nic nie chciałam, jak nie upraszała mnie moja towarzyszka: wewnątrz mnie jak gdyby wywracało się wszystko na samą myśl o starcostwie w ogóle i w szczególności, o ascetach optyńskich. Głuchy, wprost wrogi im, protest podnosił się w całej mojej istocie: „Na co mi oni? Co w nich takiego, czego nie ma u innych podobnych im ludzi? Niech ich...”. I ja w czasie swoich optyńskich spacerów uparcie omijałam i ich pustelnie i groby ich wielkich poprzedników.

Gryzący mnie smutek, który jakby trochę ucichł, wkrótce po przyjeździe do Optiny, znów zaczął gryźć moje serce jeszcze bardziej niż wcześniej. Moja towarzyszka namówiła mnie gowiet' i z nią razem zaczęłyśmy przygotowywać się. Oto w tym czasie wydarzyło się ze mną coś wielkiego, co na wieki związało moje życie z optyńskimi starcami niewypowiedzianą do nich wdzięcznością. Ze smutkiem, który mi nie dawał odpoczynku, u mnie było związane jeszcze jedno wewnętrzne odczucie: Czułam w piersi, pod sercem, jakby kłębek jaki, który czasami wyczuwałam nawet po omacku. Ten kłębek, widoczne diabeł, podtaczał się pod samo serce i wtedy gotowa byłam krzyczeć ze smutku i z bólu. I jeszcze miałam biedę: nie mogłam płakać. Potrzeba płaczu była, ale nie było łez - łzy jak gdyby stłumione były tym strasznym kłębkiem i na zewnątrz nie wylewały się. Jakże to było straszne. I oto, w dni gowieńja, przed spowiedzią u ojca S., zdecydowałam się wreszcie - sama nie wiem, jak - pójść na grób starca Amwrosija. Sama zdecydowałam i sama poszłam na grób. I kiedy weszłam do otwartej kapliczki nad tym grobem, uklękłam przy jej białym marmurowym nagrobku i przyłożyłam do niego swoją nieszczęsną głowę, oto wtedy po raz pierwszy w ciągu całych osiemnastu lat swojej nieludzkiej męki poczułam, że otworzyło się źródło moich łez, że łzy niepowstrzymanym potokiem z piersi lunęły do gardła i wylały się na zewnątrz gorzkimi, szlochaniami skruchy. I długo, długo płakałam, skłaniając swoją biedną głowę na nagrobek najdroższej mogiły, póki nie wypłakałam z piersi mojej łzami całej mojej wieloletniej strasznej biedy. I tu poczułam, że zwalił się ze mnie jakiś ciężar i że zniknął i z piersi mojej gnębiący ją tyle lat straszny kłębek. Zostałam uzdrowiona od diabelskiego opętania.

Ojciec S., któremu na spowiedzi opowiedziałam całe moje życie i to, co ze mną wydarzyło się na grobie starca Amwrosija, wysłuchał mnie uważnie, z wielką miłością, odpuścił mi grzechy, uczynione przeze mnie od wieku siedmioletniego i wyznane mu podczas tej pamiętnej spowiedzi, wziął potem triebnik i zaczął mnie wg niego otczytywat’, bo oprócz biesa, który uciskał kłębkiem, były i inne. Krzyczałam, rzucałam się, wyrywałam się z celi, a potem ucichłam.

Od tej pory i po dziś dzień ataki moje więcej nie powtarzały się. Na duszy stałam się całkowicie zdrowa. Po komunii poszłam na grób batiuszki Amwrosija i tu nagle poczułam, że wyzdrowiałam, zupełnie, ostatecznie i na zawsze wyzdrowiałam. I tu zstąpiła na mnie taka błogosławiona radość, że nie tylko od smutku mego nie zostało nawet wspomnienia, ale myślę, że i miejsca mu już nigdy nie będzie w sercu, które raz doświadczyło tej niewytłumaczalnej błogości. I wyobraźcie sobie, że uczucie błogości tej nie opuszczało mnie w ciągu całego roku po moim powrocie z Optyńskiej Pustelni do domu, cały rok darowane mi było rozkoszować się takim duchowym pokojem i szczęściem, że zupełnie byłam wynagrodzona za 18 lat mojej męki, którą poniosłam jako karę za grzech mego bluźnierstwa. Osiemnaście lat: równo po dwa lata za każdą część „diewiaticzynnoj” prosfory... Odcierpiałam tu - tam. Bóg da, nie będę...”

(Z dokumentów Optinoj pustyni)

DIABEŁ ZRUJNOWAŁ KUPCA I POZBAWIŁ GO ROZSĄDKU

Straszna historia kupca Majkowa zaczęła się od śmierci jego żony. On był prawosławny według chrztu, według miary sił swoich wypełniał przykazania Boże, chodził do cerkwi. Ożenił się ze ślicznotką Jekatieriną i bardzo mocno ją pokochał. Oni byli szczęśliwi w małżeństwie.

Niespodziewanie żona umarła. Bieda jego była bezgraniczna. On cierpiał po niej, kochał ją, męczył się z tęsknoty.

Pewnego razu z uczuciem smutku siedział na ławce i myślał o niej. Przypadkowo obok przysiadł się jego znajomy. Poznawszy, w czym bieda, pożałował go i powiedział:

- Co cierpisz na próżno? Przychodź do nas na seans - i porozmawiasz ze swoją ukochaną.

Jego znajomy zajmował się spirytyzmem, wywoływaniem duchów i dusz zmarłych. Majkow wiedział, że według nauczania prawosławnej Cerkwi, spirytyzm jest grzechem. Z zakłopotaniem popatrzył na znajomego.

- Nie wierzysz? - zapytał ten. - Przychodź i przekonasz się sam.

- Ale przecież to jest zabronione?

- Dla kogo zabronione, a dla kogo i nie.

W końcu, zdecydował Majkow, tylko przyjdę i posiedzę obok, posłucham, co oni mówią. A uczestniczyć nie będę. Przecież to nie grzech, posiedzieć obok.

Tak zrobił. Przyszedł na seans spirytyzmu i siadł w oddaleniu od stołu, przysłuchując się, co tam u nich jest robione. Po jakimś czasie nagle odkrył, po odpowiedziach jednego z duchów albo dusz, że to jego zmarła żona, Katia! Zapłonął ze szczęścia. Tak, oczywiście, to ona! Po języku, po stylu odpowiedzi rozpoznał ją, swoją niezapomnianą, jedyną.

Po zakończeniu seansu zakomunikował swojemu znajomemu, że to była jego Katia, Katierina!

- Więc ty siadaj do nas - i sam porozmawiaj z nią! - powiedział ten.

„Oczywiście, to niedobrze” - pomyślał Majkow, ale zgodził się.

I zaczął rozmawiać z nią podczas seansów. Po tonie jej odpowiedzi wiedział, że to ona: To jej wyrażenia, jej mowa.

- Owszem, możesz ją i w domu wywołać i porozmawiać - powiedział znajomy.

I objaśnił Majkowowi, że chodzić tu nie musi, że można z ukochaną nieboszczką porozmawiać i w domu, na osobności, w intymnym warunkach i opowiedział, jak to zrobić.

Opuszczamy opis, jak to jest robione. Powiemy tylko, że do tego niekoniecznie trzeba posługiwać się planszą.

Krótko, Majkow zaczął rozmawiać ze swoją zmarłą żoną w domu. Zmarłą! Oczywiście, dla niego ona była żywsza od żywych.

Zaraz podczas pierwszego domowego seans powiedziała mu:

- To ja, Katia. Nie wahaj się.

„Widzisz, ona wie, że waham się - pomyślał - znaczy, stamtąd lepiej widać”.

- Żebyś się nie wahał, oto tobie znak - kontynuowała - tam, w szafie, w środkowej szufladzie z prawej strony są nowe ciepłe skarpetki. Kiedy byłam przy tobie, zapomniałam ci powiedzieć. Tak oto ty weź je i noś, żebyś pamiętał o mnie.

On rzucił się do szafy. Drżącymi rękami otworzył szufladę, znalazł skarpetki i - wybuchnął radością! To ona, Katia, stamtąd troszczy się o mnie! Śmierci nie ma, miłość jest wieczna.

Tak zaczął wywoływać ją i rozmawiać z nią. Najpierw nie było to częste, raz, dwa na tydzień, w noc na środę i piątek. Potem zaczął gadać z nią każdą noc. W dzień odsypiał. Na sprawy kupieckie nie bardzo zwracał uwagę. Było zajęcie poważniejsze.

Pewnego razu podczas rozmowy z Katią na seans przyszedł ktoś, kto przedstawił się: „prepodobnyj Siergij”.

U Majkowa odezwało się podejrzenie. „Święty Siergij, Radonieżski - i nagle na seansie spirytyzmu... Coś dziwnego”. Majkow uważał siebie za niegodnego takiego honoru - rozmawiać z samym prepodobnym Siergijem. Przecież i nie może święty przyjść na seans... Ale przychodzący uspokoił Majkowa, powiedziawszy (oczywiście, przy pomocy tego sposobu, w jaki z Majkowym rozmawiała „Katia”):

- Ty nie myśl, że dla ciebie przyszedłem - to ja dla biednych i potrzebujących. Tam masz wolne pieniądze, tak ty oddaj je do cerkwi i daj ubogim.

„Jak źle pomyślałem o wielebnym” - zdecydował Majkow i zrobił, co mu powiedział „Siergij”.

Innym razem „prepodobnyj Siergij” powiedział mu:

- Masz akcje, ja wiem, więc ty kup sobie akcji na giełdzie, postaw na takie to przedsiębiorstwo - i za dwa tygodnie będziesz mieć zysk...

„Zysk?” - Przemknęło w głowie Majkowa: „Jak dziwnie: Siergij - i zysk”.

- Nie, ty nie myśl źle - uspokoił „wielebny” - to nie dla ciebie, a dla cerkwi i dla ubogich. Stąpaj do takiego to monasteru, tam ihumienia oblewa się łzami, ona ma biedę: trzeba dług oddawać, a pieniędzy u niej nie ma. Ona potrzebuje kilku tysięcy. Ty akurat wygrasz na akcjach, ile trzeba.

I rzeczywiście Majkow wygrał na akcjach przepowiedzianą sumę, z dokładnością do rubla. W tym czasie ihumienia siedziała w swojej celi i martwiła się.

Ją powiadomili, że jest do niej interesant w ważnej sprawie.

Wszedłszy do ihumieni, Majkow powiedział, podając paczkę z pieniędzmi:

- Wielebny Siergij ujawnił mi, że potrzebujecie pieniędzy. Oto one. Nie mi dziękujecie, a Bogu i Jego świętemu...

Ihumienia, przeliczywszy, przeraziła się: pieniędzy było tyle, ile było długu.

I tak Majkow zaczynał grać na giełdzie według wskazówek „wielebnego Siergija”. I zawsze wygrywał, nawet z dokładnością do kopiejki, jak przepowiadał mu „wielebny”. Wygrywał dużo, ale wszystkie pieniądze wydawał na „dobroczynność” według wskazówki „z góry”.

On nie zauważył, że stopniowo jakoś przestała zjawiać się jego „Katia” i wszystkie rozmowy prowadził „Siergij”. Tak wciągnął się w to, że przestał kontaktować się ze swoimi znajomymi, przyjaciółmi. Żadnymi sprawami nie zajmował się, oprócz spekulacji na giełdzie.

Skończyło się wszystko na tym, że pewnego razu „wielebny Siergij” na seansie powiedział:

- Weź wszystkie pieniądze, jakie są i postaw na akcji amerykańskiej firmy...

Rano, nie kładąc się spać, Majkow poszedł na giełdę i wszystkie swoje środki, jakie miał, postawił na wskazane akcje.

Na giełdzie jego dobrze znano i znajomy makler uprzedził go:

- Firma nowa, niesprawdzona, inwestowanie jest nie bardzo pewne... Firma może upaść.

- Nie niepokójcie się, wiem, co robię - z przekonaniem powiedział Majkow.

On udał się do domu. Na drugi dzień, przyszedłszy na giełdę, z przerażeniem dowiedział się, że firma zbankrutowała, wszystkie pieniądze jego zaginęły. W jednej chwili stał się biedakiem.

Jeszcze nie wierząc sobie, w rozpaczy pomknął do domu. Szybciej zapytać Sjergija!

„Siergij” nie kazał na siebie długo czekać, szybko przyszedł na wezwanie. Majkow z przerażeniem zobaczył napisaną na papierze odpowiedź:

- Cha-cha-cha.

Dopiero teraz zrozumiał, jaki „wielebny” mu się zjawił. To był diabeł.

Z nerwów Majkow zwariował, zachorował. Jak niepoczytalny, błąkał się po mieście i nie poznawał znajomych. On zrozumiał, że i wcześniej nie Katia z nim rozmawiała... Obszarpany, niechlujny, chodził, nie znajdując spokoju. O jego pomieszaniu zmysłów dowiedział się pewien jego stary kolega po fachu, także kupiec, o nazwisku zdaje się, Prochor. Wziął go do siebie, przydzielił mu oddzielny pokój, ubrał, obuł, dał wyżywienie - nie dał zginąć.

Na zakończenie powiem, że ja, zapisujący tę historię, znam w Moskwie rodzinę (matka - astronom, córka - aktorka), która zna dobrze ród kupców Majkowych.

Ta historia niech posłuży wszystkim nam jako ostrzeżenie: wystrzegać się rad przewrotnego. Droga do piekła jest wyłożona dobrymi zamiarami. A szatan, jak powiedziane w Piśmie, rzeczywiście przyjmuje wygląd jasnego anioła. I jeśli Majkow byłby do końca posłuszny Cerkwi i swojemu sumieniu, nie wydarzyłoby się z nim to, co może wydarzyć się z każdym...

(Włodzimierz, m. B-a)


Diewiaticzynnaja, diewiaticzynownaja prosfora - jedna z pięciu przynoszonych (ofiarowanych) na proskomidię (pierwszą część Liturgii) prosfor, z której, w naśladowanie dziewięciu anielskich stopni, wyjmuje się dziewięć cząstek na cześć i pamięć: 1) św. proroka, poprzednika i chrzciciela Pańskiego Jana; 2) św. proroków; 3) św. apostołów; 4) swiatitielej (biskupów, arcykapłanów); 5) św. męczenników; 6) prepodobnych; 7) bezsrebrników; 8) św. pobożnych Ioakima i Anny i św. patronów dnia; 9) św. Joanna Złotoustego albo Bazylego Wielkiego (czyja Liturgia jest sprawowana).

Gowienije – 1. szczególny szacunek, czczenie; 2. przygotowywanie się do spowiedzi i Eucharystii z zachowaniem postu i uczęszczaniem na nabożeństwa.

Starec, starczestwo - kierunek mnisiego życia, u którego podstaw leżą rady i pouczenia, udzielane przez doświadczonego duchowego opiekuna«starca» (w żeńskim monasterze – «starycy»); Podobne «pouczające» rozmowy mogą być czysto mnisze, jakby skierowane wewnątrz klasztoru, albo mniszo-świeckie, otwarte na zewnątrz. -

Trebnik – Księga Posług Religijnych

Otczytywat’ – czytać modlitwy w celu uzdrowienia kogoś z choroby, odpędzenia od kogoś nieszczęścia, wypędzenia złych duchów itp.

Ihumen, ihumenia – przełożony (przełożona) monasteru (klasztoru)

Prepodobnyj Prepodobny – dosłownie bardzo podobny (do Boga); 1. święty, sprawiedliwy; nazwa określająca rodzaj świętości oraz oznaczająca człowieka, który trwając w dziewictwie, w odosobnieniu od doczesnego świata, prowadząc surowe życie zakonne, osiągnął świętość; 2. wielebny: tytuł przysługujący osobom duchownym, tyle co czcigodny; 3. święty, wybrany Pański.

Biezsrebrennik – człowiek nie chciwy na pieniądze, nie żądający zapłaty, robiący coś za darmo