Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


OCALENIE NA KRAWĘDZI PRZEPAŚCI

Trwał drugi miesiąc wojny. Z frontu przychodziły niepokojące wiadomości. U nas w fabryce przeszła pogłoska o ewakuacji i zacząłem przygotowywać do niej zakładowe laboratorium, którym kierowałem.

W końcu sierpnia zadzwonili do mnie rano z komitetu partyjnego i poprosili natychmiast przyjść. W gabinecie sekretarza komitetu tłoczyło się kilku ludzi. Według zarządzeń, które on im dawał, zrozumiałem, że zakład ewakuuje się. Załatwiwszy wszystkich, sekretarz zwrócił się do mnie:

- Jurij Pawłowicz, Niemcy przerwali linię obrony i szybko posuwają się w naszym kierunku. Zakład ewakuujemy nocą, a w tej chwili należy wywieźć to co najdroższe dla nas wszystkich - dzieci. Pan jest wyznaczony odpowiedzialnym za ewakuację zakładowego przedszkola i jego personelu. Jest 102 dzieci. Pojedziecie w dwóch ciężarówkach, trzecia powiezie artykuły i wszystko niezbędne. Samochody poprowadzą najlepsi kierowcy - Pinczuk Michaił Stiepanowicz i Kostia Riabczenko, na trzecim samochodzie Switłana Utkina. Na pomocnika dajemy wam Finikowa. W tej paczce - dokumenty, pieniądze, trasa ewakuacji. Wyjeżdżać teraz, bez zwłoki. Pana żona czeka z rzeczami na dole. Więc dobrej drogi i do zobaczenia niebawem!

- A co z laboratorium? - zapytałem ze zmieszaniem.

- Wszystko będzie zrobione przez pańskiego zastępcę, proszę nie niepokoić się. Powodzenia!

Jak we śnie, żegnałem się ze współpracownikami, obejmowałem żonę, mówiłem jej jakieś dodające otuchy słowa.

Na fabrycznym podwórzu stały gotowe do odjazdu kryte brezentem ciężarówki. Zajrzałem - dzieci nabite po brzegi, siedzą przestraszone, zdziwione, liczne płaczą. Przywitałem się z kierowniczką przedszkola, wychowawczyniami i poszedłem do przedniego samochodu. Za kierownicą siedział Michaił Stiepanowicz, krępy silny człowiek ze spokojnie skupionym wyrazem twarzy i lekkim uśmieszkiem w oczach. Znaliśmy się dawno. Wskoczyłem do kabiny, uścisnąłem mu rękę i siadłem obok.

- Poszli? - zapytał.

- Tak.

Michaił Stiepanowicz nacisnął klakson i ruszyliśmy. Za ciężarówkami biegli i coś krzyczeli matki, ojcowie, babcie, dzieci płakały i wyciągały do nich ręce. Wszystko widziałem, wszystko słyszałem, ale byłem jakby w półśnie.

Samochody wyjechały za miasto i potoczyły się po zatłoczonej transportem szosie. Nie przeszło i godziny, jak niemiecki samolot zaczął krążyć nad nami i pocisk upadł na pobocze drogi.

- Uciekać trzeba z naszym ładunkiem - burknął Michaił Stiepanowicz i poprowadził ciężarówkę do lasu, koło którego szła szosa. Obejrzałem się - Kostia i Swietłana jechali za nami. Postaliśmy w lesie, póki nie skończył się obstrzał, znów ruszyliśmy w drogę, ale nie przeszło i godziny, jak niemiecki samolot zaterkotał nad głowami. Teren był lesisty i zdążyliśmy pomyślnie skryć się w gąszczu drzew.

Rozumiejąc całe niebezpieczeństwo naszego położenia, zebrałem Finikowa, kierowców, kierowniczkę przedszkola i zaczęliśmy naradzać się, jak jechać dalej.

- Myślę tak: póki droga idzie obok lasu, to dojedziemy do Krasnego Wału i tam zatrzymamy się do nocy, ponieważ dalej będzie 90 kilometrów równego terenu. A nocą nas Niemcy nie zobaczą, otóż nocą my i pojedziemy - zaproponował Michaił Stiepanowicz.

- A jak przecież w ciemności bez reflektorów jechać? - zaniepokoił się ostrożny Finikow.

- Jeśli noc jest bezchmurna, to bardzo prosto, a oto jeżeli z chmurkami - zabłądzimy - uśmiechnął się Kostia.

Dojechawszy do Krasnego Wału, zatrzymaliśmy się. Zmusiłem Finikowa i kierowców położyć się spać, a na siebie wziąłem ochronę naszego małego obozu. Mnie poraziła cisza, która panowała wśród dzieci: nikt nie kaprysił, nie płakał, oni milcząco przytulali się do swoich wychowawczyń i niań, twarzyczki u nich były skupione.

Kiedy zupełnie ściemniało, ruszyliśmy w drogę.

- Dobrze znacie tę drogę? - zapytałem Michaiła Stiepanowicza.

- Nie, tędy jeździć nie miałem okazji, ale pan nie niepokoi się, szosa idzie do samej Wietwiczki i my ją do rana przeskoczymy, a dalej droga takim gąszczem pójdzie, że żaden Niemiec nie zobaczy.

Cicho zaszeleścił deszcz. Śmiertelnie zmęczyłem się. Szept deszczu usypiał mnie, oczy sklejały się, głowa uporczywie opadała na pierś i usnąłem. Obudziłem się dlatego, że samochód zatrzymał się.

- Co się stało?

- Po polu jedziemy, z drogi zboczyliśmy. Ciemność przecież, jak w brzuchu u Murzyna - gniewnie odpowiadał Michaił Stiepanowicz.

- No więc, chłopcy, poszukajcie drogi - zwróciłem się do podchodzących Kosti i Finikowa.

Drogi nie znaleźli.

- Pojedziemy według kompasu, nie będziemy przecież stać w miejscu - powiedział Michaił Stiepanowicz.

Ledwie ruszyliśmy, usnąłem znów. Silny wstrząs samochodu i głośny okrzyk rozbudziły mnie:

- No, gdzież ten człowiek pod koła się pcha, wyobraźni nie ma! Czego trzeba?

Popatrzyłem w okno. Kilka kroków od nas, ostro bielejąc w gęstej czerni nocy, stała żeńska postać z rozstawionymi w obie strony rękami.

- Obywatelko, czego potrzebujecie?

Kobieta milczała. Kierowca wyskoczył z kabiny, ale za minutę wrócił z powrotem łając:

- Nikogo nie ma. Przywidziało mi się, czy co?!

- Nie, kobieta tu stała - powiedziałem - wysoka, w białym.

- Znaczy, schowała się, znalazła czas dowcipnie żartować, a u mnie od niej aż mróz po skórze - zdenerwował się nagle Michaił Stiepanowicz. On uruchomił samochód, ale koła nie zdążyły zrobić drugiego obrotu, jak biała sylwetka ukazała się znów i z powodu jej pojawienia się poczułem strach, dochodzący do śmiertelnego przerażenia, zwłaszcza od ostrzegawczo rozstawionych rąk.

- Michaił Stiepanowicz, zatrzymacie się! - krzyknąłem rozpaczliwie.

Obaj wyskoczyliśmy z kabiny, do nas pobiegł Kostia:

- Co się stało?

Nie oczekując nas, Michaił Stiepanowicz rzucił się do stojącej kobiety i po sekundzie oboje zniknęli z moich oczu.

- Szybciej do mnie! - rozbrzmiał nagle w pobliżu jego krzyk. Pobiegliśmy na głos.

- Ostrożnie, stójcie! - wyszeptał ściśniętym głosem, wskazując na coś obok nas. Popatrzyliśmy i odskoczyliśmy - tam było urwisko. Staliśmy na jego brzegu, kiedy robiliśmy nieostrożny ruch, kamyki ze szmerem padały w dół.

- Dlaczego stoimy? - podbiegła do nas Swietłana.

- Oto dlatego - burknął Kostia, pokazując na urwisko.

Swietłana jęknęła i aż złożyła ręce.

- Gdyby nie Ona - Michaił Stiepanowicz zdjął czapkę - wszyscy teraz tam, na dnie, bylibyśmy.

Jego głos drżał, on ledwie stał na nogach.

- Wuju Misza, kto taki Ona? - zapytał przestraszony Kostia.

- Ty czego, nie rozumiesz?! Kto przecież mógł być jeszcze, jak nie Matka Boża?!

- Gdzież Ona była? - lękliwie wyszeptała Swietłana.

- Tu, teraz - podobnie szeptem odpowiedział Kostia i też zdjął czapkę.

(„Niewymyślone opowiadania”)