Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


POMÓGŁ MI MĘCZENNIK TRIFON

Wreszcie na tablicy ogłoszeń została wywieszona wiadomość, że wszyscy współpracownicy naszego instytutu i pozostający na ich utrzymaniu mogą otrzymać w przechowalni warzyw № 6 ziemniaki. Z zamierającym sercem szukałam na liście swego nazwiska, oto ono! Boże mój, nam z mamą dadzą 70 kilogramów! Po tym głodzie, którego doznaliśmy tu, na ewakuacji, to przecież całe bogactwo!

Był październik 1942 roku. Mróz poszczypywał, ale nie bardzo boleśnie.

W przechowalni warzyw szybko nasypali mi ziemniaków do mego ogromnego worka, zrobionego z lnianego prześcieradła, ale zostałam z nim w przejściu między zasiekami, nie mając sił ruszyć go z miejsca. Obok uwijali się ludzie, wszystkim przeszkadzałam, popychali mnie, besztali, a ja tylko dreptałam w miejscu i prosiłam o pomoc.

Wreszcie ktoś chwycił mój worek za jeden brzeg, ja - za drugi i wynieśliśmy go na zewnątrz.

Wydaje się, te same ręce pomogły położyć go na moje dziecięce sanki. Przywiązawszy worek, włożyłam sobie na plecy sznur od sani, naprężyłam się, pociągnęłam i... znalazłam się na ziemi. Z tyłu rozległ się śmiech. Patrząc na moją chudą figurę, śmiała się kierowniczka działu, w którym pracowałam.

Potarłszy stłuczone kolana, związałam sznur i wprzęgłam się znów. Ktoś popchnął sanki i pojechałam. Ale po paru metrach strefa śniegu i lodu skończyła się, zaczęła się goła ziemia i sanie nie szły.

Ze strasznym wysiłkiem wlokłam sanie po rudej zmarzniętej ziemi, ale oto sznur urywa się i znów padam.

Ciągnę sanki już tyle czasu, a drodze końca nie ma. Do miasta jest daleko. Jeszcze trzeba po lodzie przejeżdżać rzekę, a potem zacznie się najtrudniejsze: Strome wzniesienie - miasto znajduje się na górze.

Dopędzają mnie dwaj mężczyźni w futrzanych kurtkach. U nich, na sportowych sankach leży jeden wielki worek. Słyszę, jak rozmawiają:

- Jak bardzo ona żałosna!

- I śmieszna - z obrzydzeniem dodaje drugi.

Jeszcze dopędzają mnie sanki, ciągnie je cała rodzina. Oglądam się wstecz, na drodze nikogo nie ma. A mróz coraz mocniejszy, oto tobie i październik! Zacieram ręce, wkładam na ramię sznur, ciągnę kilka metrów i zatrzymuję się: lód skończył się i przede mną jest goła ziemia. Co robić?

- Męczenniku Trifonie, nigdy mnie nie opuszczałeś, pomóż i teraz! Nie wiem, jak, ale pomóż dowieźć ziemniaki.

Nikogo nie ma i krzyczę do męczennika na cały głos. Cisza dookoła. Z jednej strony drogi - zamarznięta rzeka, z drugiej - jakieś pagórki, porośnięte krzakami.

- Męczenniku Trifonie, pomóż!

Leżę na worku, modlę się i płaczę. Potem wstaję i biorę się do sznura. W sercu rozpacz. Robię krok-drugi i czuję na sobie czyjeś spojrzenie.

Patrzę na boki: Wysunąwszy głowę zza pagórka, patrzy na mnie dziwnie wyglądający człowiek. Serce moje zamiera, a człowiek, ciepło ubrany, skośnooki, wstaje w cały wzrost i podchodzi do mnie.

- Męczenniku Trifonie, uratuj - zdążam tylko wyszeptać.

- Pomóc trzeba? - pyta gardłowym głosem.

- Owszem - odpowiadam ze zmieszaniem.

- Można. A co dasz?

Rozstawiam ręce:

Przecież tu niczego nie mam.

- A w domu?

- W domu też - zaczynam i natychmiast przypominam, że wczoraj niespodziewanie dla siebie samej znalazłam w pustej szafie ćwiartkę wódki.

- W domu jest wódka.

- To dobrze. Ile?

- Ćwiartka.

Człowiek kiwa głową, ładuje na plecy worek i idzie, ale nie po drodze, a na pagóreczek, skąd wyzierał.

- Pan dokąd? - krzyczę w przerażeniu.

- Nie bój się, tam mam koniki.

I, prawda, za pagórkiem stoją sanie, zaprzężone w parę koni.

Szybko jedziemy konikami. Wszystko następuje tak szybko, że nie zdążam uświadomić sobie tego, co się wydarza.

Wjechawszy do miasta, widzę mamę. Ona stoi na ulicy w kolejce za chlebem. Zobaczywszy mnie w saniach obok zezowatego woźnicy, ze zdziwienia upuszcza torbę.

W domu on wnosi worek do pokoju i wyciąga rękę: - Wódka gdzie?

Dostaję butelkę. Otworzywszy korek, robi łyk i, zmrużywszy oczy, mówi: - Prawdziwa.

Kiedy zdyszana mama wraca z kolejki, ugotowane ziemniaki już stoją na stole. Radośnie całujemy się.

- Dzięki Bogu, nie umrzemy z głodu - mówi mama. - Ale kto też tobie pomógł?

- Męczennik Trifon.