Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


KARA CZAROWNIKOM

KARA CEJLOŃSKIEMU FAKIROWI

Archimandryta Mikołaj (Drobiazgin), autor tego świadectwa, w swoim czasie zrobił świetną karierę morskiego oficera. Jednocześnie on był blisko związany z okultyzmem, jako redaktor okultystycznego czasopisma "Rebus". Uratowany od prawie nieuniknionej zagłady w morskich falach cudowną pomocą świętego Serafima Sarowskiego, on w podziękowaniu za uratowanie odbył pielgrzymkę do Sarowa i po tym, zrezygnowawszy ze swojej kariery i okultystycznych związków, został mnichem. Po otrzymaniu święceń kapłańskich on służył jako prawosławny misjonarz w Chinach, Indiach i Tybecie w charakterze kapłana różnych ambasadorskich cerkwi i przełożonego kilku monasterów. Po 1914 roku żył w Kijowsko-Pieczerskiej ławrze, gdzie przeprowadzał rozmowy z często odwiedzającymi ją młodymi ludźmi o zgubnym wpływie okultyzmu na zachodzące w Rosji zdarzenia. Jesienią 1924 roku, w miesiąc po tym, jak jemu złożył wizytę pewien Tuchołks, autor książki "Czarna magia”, on został zamordowany w swojej pustelni przez "nieznane osoby” przy jawnych oznakach przyzwolenia z strony władz; Został zakłuty sztyletem z wyjątkową rękojeścią, mającą, niewątpliwie, okultystyczne znaczenie.

Opisany niżej wypadek wydarzył się na krótko przed 1900 rokiem i był zapisany koło 1922 roku przez lekarza A. P. Timofiejewicza, późniejszego mnicha Nowo-Diwiejewskiego klasztoru, stan Nowy Jork (rosyjski tekst opublikowany w czasopiśmie "Prawosławne życie”, 1956, № 1).

 

Cudownym wczesnym zwrotnikowym porankiem nasz statek rozcinał wody Oceanu Indyjskiego, zbliżaliśmy się do wyspy Cejlon. Spojrzenia ożywionych pasażerów, w większej części Anglików, podróżujących z rodzinami do miejsca pracy albo według spraw swoich indyjskich kolonii, były skierowane w dal, próbując dostrzec wyspę.

Wyspa była ledwie zauważalna, ale subtelny upajający aromat drzew z każdym powiewem wiatru coraz bardziej otulał statek. Oto ukazała się na horyzoncie wyspa w podobna do błękitnego obłoku, rosnącego w miarę szybkiego przybliżenia do niej statku. Już można było odróżnić domy, rozrzucone wzdłuż brzegu i skryte w zieleni majestatycznych palm i pstry rój tubylców, oczekujących na przybycie statku. Pasażerowie, którzy szybko zapoznali się w drodze, śmiali się i żywo rozmawiali na pokładzie, zachwycając się widokiem wyspy.

Statek powoli zawinął i przycumował do przystani portowego miasta Kolombo.

Statek zrobił tu postój, żeby zaopatrzyć się w węgiel, pasażerowie mieli dosyć czasu na spacer po brzegu. Ale dzień był o tyle upalny, że wielu zdecydowało zostać na statku do wieczora, kiedy chłód zastąpi upał. Niedużą grupę z ośmiu ludzi, schodzących ze statku, do której przyłączyłem się i ja, poprowadził pułkownik Elliot, który już bywał w Kolombo i dobrze znał miasto i okolice. On rzucił kuszącą propozycję: ”Damy i panowie! Nie chcielibyście przespacerować się kilka mil od miasta i odwiedzić jednego z tubylczych magów-fakirów? Być może, zobaczymy coś interesującego”. Wszyscy przyjęliśmy propozycję pułkownika z entuzjazmem.

Już zmierzchało, kiedy zostawiliśmy za sobą hałaśliwe ulice miasta i pognaliśmy po wspaniałej drodze wśród dżungli, która cała iskrzyła się od milionów świetlików. Wreszcie droga nagle poszerzyła się i przed nami ukazała się nieduża wycięta polana, otoczona z wszystkich stron dżunglami. Na jej skraju pod wielkim drzewem stała chata, obok której dymiło się nieduże ognisko i siedział szczupły staruszek z turbanem na głowie, skrzyżowawszy nogi i nie odrywając nieruchomego spojrzenia od ognia. Pomimo naszego hałaśliwego zjawienia się, staruszek dalej siedział nieruchomo, nie zwracając na nas ani najmniejszej uwagi. Skądś z ciemności zjawił się młodzieniec i, podszedłszy do pułkownika, o coś go zapytał. Ten odpowiedział. Wkrótce młodzieniec przyniósł kilka taboretów i nasza grupa rozsiadła się półkolem niedaleko od ogniska. Lekki aromatyczny dym od ogniska unosił się do góry. Staruszek ciągle siedział w swojej pozie, jak gdyby nikogo i niczego nie zauważał. Księżyc, który już się podniósł, ledwie rozsiał nocną ciemność i w jego złudnym świetle wszystkie przedmioty przyjęły dziwne zarysy. Mimo woli wszyscy zamilkliśmy, oczekując, co będzie.

"Patrzcie! Patrzcie tam, na drzewo!” - Zawołała miss Mery wzruszonym szeptem.

Obróciliśmy głowy we wskazanym kierunku. Cała powierzchnia nieogarnionej korony drzewa, pod którym siedział fakir, wydawało się, delikatne przelewała się w miękkim księżycowym świetle. A samo drzewo zaczęło stopniowo rozpływać się i tracić swoje zarysy, jak gdyby niewidoczna ręka narzuciła na nie powietrzną narzutę. Ta narzuta z każdą chwilą stawała się coraz szczelniejsza i coraz bardziej nieprzenikalna. Wkrótce przed naszym zdumionym spojrzeniem sama z siebie powstała z zadziwiającą wyrazistością falująca powierzchnia morza. Jedna fala nabiegała na drugą z lekkim szumem, wytwarzając pianę. Jasne obłoki płynęły po niebie, które stało się błękitnym. Oszołomieni, nie mogliśmy oderwać wzroku od tego zdumiewającego widowiska.

Oto w oddali ukazał się biały parowiec. Gęsty dym walił z dwóch jego wielkich kominów. Parowiec szybko zbliżał się, rozcinając fale. Ku naszemu największemu zdumieniu, poznaliśmy nasz statek! Ten sam, na którym przybyliśmy do Kolombo! Szept przebiegł wśród nas, kiedy przeczytaliśmy na rufie, złotymi literami, nazwę naszego statku: ”Luiza”. Ale najmocniej poraziło nas to, co zobaczyliśmy na statku - samych siebie! Nie zapominajcie, że wszystko to działo się w tym czasie, kiedy o kinematografie jeszcze nie słyszano i nie można było wyobrazić czegoś podobnego. Każdy z nas poznawał siebie na pokładzie wśród śmiejących się i rozmawiających ze sobą ludzi. Ale oto co szczególnie uderzające: widziałem nie tylko siebie, ale w tym samym czasie cały pokład statku blisko z drobnymi szczegółami i jakby z wysokości lotu ptaka, czego po prostu nie mogło być w rzeczywistości, nie mogło być w mojej pamięci. Jednocześne widziałem: siebie wśród śmiejących się pasażerów; marynarzy, pracujących na drugim końcu statku; kapitana w jego kajucie i nawet ogólną ulubienicę - małpkę Neli, która jadła banany na głównym maszcie. I wszyscy moi towarzysze podróży równocześnie ze mną każdy po swojemu byli w zachwycie od tego co zobaczyliśmy i wyrażali swoje uczucia przygłuszonymi okrzykami i podniesionym szeptem.

Zupełnie zapomniałem, że jestem kapłanem i mnichem i mi chyba nie wypada brać udziału w podobnych widowiskach. Czary były tak potężne, że rozum i serce milczały. Ale nagle serce moje zabiło z bolesną trwogą. Zrobiło mi się niedobrze. Strach objął całą moją istotę.

Usta moje zaczęły się poruszać i wypowiedziałem: „Panie Jezusie Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną grzesznym!” Natychmiast poczułem ulgę. Jakby jakieś tajemnicze łańcuchy, którymi byłem oplątany, nagle upadły. Modlitwa stawała się coraz bardziej skupiona, a z nią i dusza moja znów zyskała pokój. Dalej patrzyłem na drzewo i nagle poruszający się obraz, jak porywany przez wiatr, pociemniał i rozproszył się, jak para. Więcej nic nie widziałem, oprócz ogromnego drzewa, zalanego księżycowym światłem i fakira, w milczeniu siedzącego przy ognisku. A moi towarzysze podróży tymczasem porozumiewali się, dzieląc się swoimi wrażeniami na temat tego, co widzieli. Obraz dla nich nie zniknął.

Ale potem coś widocznie wydarzyło się i z samym fakirem. On zwalił się na bok. Zaniepokojony młodzieniec podbiegł do niego. Seans niespodziewanie urwał się.

Głęboko podekscytowani tym, co przeżyli, widzowie wstali, żywo wymieniając się wrażeniami i kompletnego nie pojmując, dlaczego wszystko urwało się tak nagle i niespodziewanie. Młodzieniec wytłumaczył to zmęczeniem fakira. Fakir, jak i wcześniej, już siedział z opuszczoną głową i nie zwracał na obecnych nawet najmniejszej uwagi.

Hojnie wynagrodziwszy fakira przez młodzieńca za udział w tak zdumiewającym przedstawieniu, nasza grupa szybko zebrała się do drogi powrotnej.

Już odchodząc, mimo woli obejrzałem się, żeby odtworzyć w pamięci całe to widowisko i nagle wzdrygnąłem się od nieprzyjemnego odczucia. Moje spojrzenie spotkało się z pełnym nienawiści spojrzeniem fakira. To trwało zaledwie jedną chwilę i on znów przyjął swoją dawną pozę. Ale to spojrzenie raz na zawsze otworzyło mi oczy na to, czyją władzą dzieją się podobne „cuda”.

Ale siła modlitwy Jezusowej rozwiała czary czarownika. Siła Boża poraziła diabelstwo.

(Z książki: ”Prawosławie i religia przyszłości”, kapłan Serafim (Rouz), 1991 r.)

CZAROWNIK OKULTYSTA PADŁ NA ZIEMIĘ W KONWULSJACH

Ojcowie Optyńskiej pustelni prowadzili kronikę, w niej opisane zdarzenia XIX - początku XX wieku. W 1923 roku antychrześcijańskie władze wydały decyzję o ostatecznym zamknięciu Optyńskiej pustelni. Ostatniego starca - ojca Nektarija - wywieźli na saniach do więziennego szpitala w Kozielsku.

I oto linijki, świadczące o tej karze, która spotkała okultystę podczas jego współpracy z bezbożnymi władzami:

"Po odjeździe ojca Niektarija z Optinoj, do jego celi bolszewicy przywieźli niejakiego okultystę, do wykrycia, jak myśleli, skrytych tu skarbów. Wiadomo, że oni na szeroką skalę posługiwali się okultystycznymi mocami dla swoich celów. Była noc, w celi paliła się naftowa lampa. Czarownik okultysta zaczął swoje czarodziejstwa i, chociaż lampa nadal paliła się, w pokoju nastała mgła. Tu znajdowała się jedna zakonnica (ich było w tym czasie dużo w Optinoj). Ona wzięła czotki (różaniec) ojca Nektarija i nakreśliła nimi znak krzyża. Natychmiast stało się jasno, a czarodziej bił się na ziemi w konwulsjach ataku epileptycznego”.

(”Rosyjski Zwiastun”, № 33, 1993 roku, str. 11).