Na podstawie „Prawosławnyje czudiesa w XX wiekie” Moskwa „Trim” 1993 r.


CUDA WEDŁUG MODLITW OJCA IOANA KRONSZTADZKIEGO

UZDROWIENIE ŚLEPEGO

Ziemianin Kałuskiej guberni M. N. Boborykin przekazuje następujący zdumiewający przypadek uzdrowienia ślepego według modlitwy ojca Ioana.

”To było w ostatnie lata życia ojca Ioana. Przyjechawszy do Kronsztadu specjalnie po to, żeby ujrzeć ojca Ioana, przypadkowo spotkałem na ulicy swojego dawnego przyjaciela D. A. Sławiańskiego, naczelnika słynnego wielkoruskiego chóru. Od D. A. dowiedziałem się, że jego chór śpiewa w tym dniu liturgię w Andriejewskim soborze.

Rozumie się, byłem obecny na tej liturgii, którą sowierszał (celebrował) sam ojciec Ioan. Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko, że wyjątkowo godne bogobojne służenie, cudowny chór i niezliczony tłum modlących się, który przepełniał świątynię w najwyższym stopniu, wywoływało głębokie, niezapomniane wrażenie. W końcu liturgii D. A. Sławiański szepnął mi, że zaprosił o. Ioana bezpośrednio z soboru przyjechać do hotelu, gdzie on zatrzymał się z całym swoim chórem, żeby odsłużyć moleben i zaprosił też mnie na ten moleben.

Natychmiast więc udałem się do wskazanego hotelu. Wkrótce tam przyjechał i D. A. ze swoimi śpiewakami, niektórzy z zaproszonych i wreszcie o. Ioann.

Kiedy po zakończeniu molebna z poświeceniem wody wszyscy obecni podchodzili, aby ucałować krzyż, zauważyłem, że D. A. szedł wśród innych, prowadząc przed sobą jakiegoś tęgiego młodego chłopaka, którego wyraz twarzy i niepewne zachowanie wyraźnie pokazywały, że on jest ślepy.

Znalazłszy się przed kapłanem, D. A. postawił ślepego chłopaka przed sobą i zaczął prosić o. Joanna, aby go pobłogosławił.

Kapłan zapytał, kto on i czy dawno oślepł? Wtedy D. A. zaczął objaśniać, że, będąc pewnego razu w Kijowie, przy wejściu w pieczar, zwrócił uwagę na grupę ślepych, tak zwanych ”kalik pieriechożych”, którzy ciągnęli swoją żałosną pieśń. Z ogólnego ich chóru ostro wyróżniał się jeden głos, dziecięcy, czysty. On należał do 11-letniego ślepego chłopca. D. A., porażony słuchem i głosem chłopca, wziął go do swego chóru:

- Od tamtej pory on u mnie i znajduje się - dodał - głos wspaniały i sam-to on chłopak dobry, chociaż trochę prostowaty i mało zdolny ...

Ślepiec, usłyszawszy te słowa, podniósł głowę i powiedział:

- Dobrze wam tak mówić, a jakie ja mam życie! widzieć-to chce się...

O. Ioan uważnie popatrzył na niego i zapytał:

- Chcesz widzieć?

- Tak - padła odpowiedź.

Wtedy kapłan lewą ręką przeciągnął do jego ust krzyż, a prawą zaczerpnął trochę świętej wody z czaszy, którą trzymał obok niego sługa i przeciągnął mokrymi palcami po niewidzących oczach chłopaka, powiedziawszy:

- Módl się, Bóg uzdrawia każdą dolegliwość według modlitwy.

Ten, od niespodziewanego dotknięcia zimnej wody, drgnął i odchylił się.

O. Ioann drugi i trzeci raz zaczerpnął wody z czaszy i z tymi samymi słowami pomoczył nią oczy chorego. Po tym D. A. odszedł z nim na bok, ustępując miejsca innym.

Wieczorem, kiedy zostałem posiedzieć u przyjaciela, dowiedziałem się od niego wszystkich szczegółów, dotyczących ślepego chłopaka, który miał na imię, jeśli pamięć mnie nie myli, Mitia.

Na drugi dzień byłem pilnie wezwany przez D. A. do hotelu. Przyjechawszy tam, poznałem rzecz, w którą - gdyby nie świadectwo swoich własnych oczu - za nic bym nie uwierzył.

Okazało się, że wkrótce po tym, jak poprzedniego dnia odjechałem z hotelu, D. A. i jego chór zjedli kolację i położyli się spać. Głęboką nocą D. A. czuje, że jego ktoś mocno trzęsie za ramię i krzyczy dzikim głosem:

- Wstawajcie, Dymitrij Aleksandrowicz, wstawajcie!

Myśląc, że zdarzyło się coś okropnego, on jak obłąkany wyskoczył z łóżka.

Przed nim stoi ślepiec Mitia ze świecą w rękach i cały trzęsie się ze wzruszenia.

- Dymitrij Aleksandrowicz! - on nie mówi, a krzyczy jakimś nie swoim głosem, w którym słychać przerażenie i zachwyt - a przecież widzę! Na pewno widzę! Świecę, oto, widzę... I Pana!

Co działo się tu dalej - trudno opisać! Śpiący w sąsiednich pokojach ludzie obudzili się od krzyków Miti i wpółubrani zbiegli się w pokoju D. A. Kiedy dowiedzieli się w czym sprawa, wszystkich opanowało jakieś przerażenie, potem zaczęli rozpytywać, wyjaśniać, obgadywać... i tak do poranka nikt juz nie zasnął.

D. A. Sławiański był moim przyjacielem, nie miałem żadnych podstaw żeby mu nie wierzyć albo uważać za zdolnego na jakiś dowcip. O sile modlitwy o. Ioana dużo sam słyszałem i głęboko go czciłem, ale... to, o czym mi teraz opowiedzieli, było do takiego stopnia porażające, że ja - zwątpiłem.

D. A. prawdopodobnie zauważył niedowierzanie na mojej twarzy i wybuchnął:

- Co? pan mi nie wierzy?

On szybko otworzył drzwi i krzyknął do swego syna, żeby ten wysłał do niego Mitię.

Po upływie minuty ostatni wszedł do pokoju i zbliżył się do mnie. Spojrzałem na jego trochę pochyloną wprzód sylwetkę, na jego lekko uniesioną w górę twarz - typowe maniery ślepych - i zwątpiłem jeszcze bardziej.

Nie mówiąc ani słowa, zrobiłem szybki gest, jakbym chciał pchnąć palcem w oko chłopaka. On przestraszony gwałtownie odchylił się do tyłu!

Zrozumiałem, że rzeczywiście widzi, zrobiło mi się wstyd i obejrzałem się na D. A. Ten tylko uśmiechnął się.

- Na wypadek, jeśli u Pana pojawią się wątpliwości o tym, że był on wcześniej ślepy - powiedział po upływie minuty - mogę panu dać adres rodziców Miti. Oni żyją i mogą poświadczyć, że Mitia oślepł w dzieciństwie i był oddany przez ich do ”kalik pieriechożych”.

Ale adresu nie wziąłem: Powtarzam, było mi bardzo wstyd i już nie wątpiłem ani trochę.

kaliki pieriechożyje - starodawna nazwa kalekich wędrowców, śpiewających duchowe wiersze i byliny.

"TRZEBA ŻAŁOWAĆ DZIECI... ”

W gorący lipcowy dzień, w 1904 roku, do jarosławskiej przystani podpłynął parowiec „Wielki książę Michaił Twierski”. Tu on powinien był jakiś czas postać, a potem płynąć dalej do Rybinska.

Na przystani pasażerowie dowiedzieli się, że o. Ioan Kronsztadzki znajduje się w Jarosławiu. Jak tylko z parowca przerzucono mostki, ludzie falą lunęli na brzeg, w nadziei doczekać się i zobaczyć batiuszkę.

Na pokładzie zostało tylko kilka kobiet, otaczających chorą 12-letnią dziewczynkę i jej ojca. Dziewczynka leżała na położonej na pokładzie kołdrze, blada, chudziutka, z zapadniętymi oczyma.

Kobiety zaczęły namawiać ojca chorej, aby zniósł ją na brzeg.

- Podjedzie batiuszka, pobłogosławi ją... Może, poprawi się.

Ale ojciec dziewczynki, ponury i surowy chłop, zrezygnował, bojąc się spóźnić na parowiec, który powinien wyjść z przystani za półtorej godziny.

Nagle ktoś przyniósł wiadomość, że o. Ioan zaraz będzie na przystani obok, ponieważ odpływa drugim parowcem z Jarosławia.

Cały tłum, jak jeden człowiek, rzucił się na sąsiednią przystań. Kobiety, które otaczały chorą dziewczynkę, zawinęły ją w koc, podniosły i pobiegły w ślad za innymi do przystani, gdzie stał mały państwowy parowiec, przygotowany dla o. Ioana.

Wkrótce od strony miasta wyłonił się powóz z ukochanym pasterzem.

Jak tylko zbliżył się powóz do brzegu, tłum momentalnie okrążył go tak, że konie z największym wysiłkiem dotarły do przystani.

O. Ioan wyszedł z powozu i poszedł cichutko naprzód, w marszu błogosławiąc ludzi. Oto on obrócił głowę w bok i zobaczył grupę kobiet, które niosły na rękach chorą dziewczynkę. One czyniły niesamowite wysiłki, żeby przedostać się do batiuszki i nie mogły. Ludzie popychali ich i odpychali z powrotem.

- Odejdźcie! - surowo krzyknął o. Ioan.

Tłum rozstąpił się i kobiety położyły chore dziecko do nóg kapłana.

- Wstyd nie dawać drogi dzieciom - tonem wyrzutu powiedział on, zwracając się do ludzi, a potem spojrzał na dziewczynkę.

- Co to z nią? - zapytał.

- Nie chodzi, widać nóżki odjęło... Ona jest przestraszona - jakoś objaśniły mu kobiety.

O. Jan nachylił się, rozwinął koc i powiedział dziewczynce:

- Wstań!

Dziecko spróbowało wstać, ale nie mgło i przeciągnęło do batiuszki słabą, chudziutką rączynę. O. Jan wziął rączkę, pomógł dziewczynce wstać, położył rękę na jej główkę i zaczął głośno odmawiać modlitwę.

Wszyscy stojący dookoła, porażeni tym, co wydarzyło się na ich oczach, upadli na kolana. Podszedł i ojciec chorej. O. Jan skończył modlitwę i, nie zdejmując rąk z głowy dziewczynki, powiedział zwracając się do jej ojca:

- Módl się i żałuj dzieci... Ona będzie zdrowa... Trzeba żałować dzieci...

Potem, pobłogosławiwszy naród, pośpiesznie przeszedł na parowiec.

Ponury chłop wziął uzdrowioną dziewczynkę za rękę i poprowadził ją do swojego parowca. Dziewczynka szła lekko kołysząc się, jeszcze niezupełnie twardo trzymając się na nogach, ale jednak szła. Wielki tłum ludzi towarzyszył jej, okrążywszy ciasnym pierścieniem.

Póki parowiec płynął do miejsca przeznaczenia, wszyscy zwrócili uwagę, że mała chora, w jakieś dwa dni, zmieniła się nie do poznania. Smutna twarzyczka stała się wesoła i spokojna, ona nie bała się, nie drżała, a ufnie przyjmowała pieszczoty i upominki zainteresowanych nią pasażerów. Kiedy wreszcie zeszła z ojcem na jakiejś małej przystani i twardo poszła po brzegu, wszyscy, zostający na parowcu, długo i w zamyśleniu odprowadzali ją wzrokiem.

WYPĘDZENIE BIESA

To było we wsi Konczanskie, borowieckiego powiatu, w dzień poświęcenia nowej cerkwi, na tę uroczystość był zaproszony ojciec Ioan Kronsztadzki.

Niezliczony tłum ludzi, według obyczaju, przywitał drogiego gościa i przepełniał świątynię i podczas całonocnego czuwania, i podczas liturgii następnego dnia. Było obecnych wielu deputowanych akademii generalnego sztabu i innych honorowych osobistości.

Po uroczystości poświęcenia, w nowym budynku ziemskiej szkoły, dla o. Ioana i wielu honorowych osobistości było urządzone śniadanie. Na śniadaniu byli obecni powiatowi ziemianie, generałowie, miejskie i powiatowe władze, kapłani itd. O. Ioan siedział na honorowym miejscu. Wyglądał na krańcowo przemęczonego.

Podczas śniadania, na sali ukazała się nagle grupa, składająca się z trzech chłopów i rosłej baby, którzy nieśli na rękach rzucającą się i miotającą się w histerycznym ataku kobietę. Później okazało się, że kobieta ta była chłopką Rumiancewą, która cierpiała na chorobę, nazywaną przez lekarzy „klasyczną histerią”.

Chłopi niosący chorą, rozejrzeli się i, zobaczywszy o. Ioana w szczycie stołu, skierowali się ze swoją chorą do niego. Batiuszka zwrócił się do siedzącego obok niego kapłana Lwa Matwiejewa i nerwowo zapytał:

- Opętana?

- Tak, batiuszka - odpowiedział ten.

W międzyczasie chora biła się i miotała się, pierś jej wyginała się jak koło, a na twarzy było wymalowane dzikie, nieopisane przerażenie.

- Postawcie ją na nogi! - ostro krzyknął o. Ioan.

Kobieta, pomagająca nieść opętaną, objaśniła batiuszce, że stać chora nie może, kiedy ją złapie atak. Ale o. Ioan jeszcze ostrzej krzyknął:

Wam rozkazuję - postawcie ją i odejdźcie!

Mężczyźni i kobieta odeszli w bok, zostawiwszy chorą, która chwiała się we wszystkie strony, jakby pijana.

- Patrz na mnie! - dał się słyszeć głos o. Ioana.

Komendant policji P., który był obecny na śniadaniu, uśmiechnął się i dosyć głośno powiedział:

-No, teraz będzie przedstawienie z cudem!

Chora kobieta jakby usłyszała rozkaz batiuszki, ale w żaden sposób nie mogła podnieść na niego swojego bezsensownego, błądzącego spojrzenia.

- Mówię ci, rozkazuję - patrz mi w oczy! - uparcie powtórzył o. Ioan.

Oczy kobiety wreszcie zatrzymały się na nim i trochę rozpogodziły się.

- Przeżegnaj się!

Z piersi chorej wyrwał się straszny, ochrypły krzyk:

- Nie mogę!

Wtedy o. Ioann podszedł do niej blisko. Głowa jego była podniesiona, oczy płonęły.

- Wyjdź! Imieniem Pana - wyjdź!- rozległ się jego głos, władczy, dźwięczny.

Co wydarzyło się po tych słowach z chorą kobietą - opisać nie można. Ona cała wyciągnęła się i nieludzkim głosem, a jakimś zwierzęcym rykiem zakrzyczała:

- Wyjdę, wyjdę!

Obecni byli wstrząśnięci. Ten sam komendant, który dopiero co śmiał się, mówiąc o przedstawieniu z cudem, histerycznie zaszlochał.

- Przeżegnaj się! - tym samym władczym tonem rozkazał o. Ioan.

Chora podniosła rękę, zrobiła kilka niezręcznych ruchów i wreszcie poprawnie, twardo przeżegnała się. Po tym głowa jej opuściła się na ramię duszpasterza i ciche, serdeczne szlochanie wymęczonego serca wypełniło pokój.

Batiuszka, podtrzymując ją, odprowadził w odległy kąt pokoju.

Wszyscy będący na sali, do głębokości duszy byli porażeni wszystkim, co zobaczyli, domyślili się, że to będzie spowiedź i odeszli w bok.

Spowiedź trwała niedługo. Wkrótce dał słyszeć się słabnący głos pasterza, odmawiającego modlitwę rozgrzeszającą.

- Jesteś całkowicie zdrowa - powiedział na pożegnanie kobiecie - i Pan Bóg pobłogosławi cię dziećmi.

NAUCZKA NIEWIERZĄCEMU

Mój ojciec z wielkim uprzedzeniem odnosił się do ojca Ioana Kronsztadzkiego. Jego cuda i niezwykłą popularność objaśniał hipnozą, ciemnotą otaczających go ludzi, histerią itp.

Żyliśmy w Moskwie, ojciec zajmował się adwokaturą. W tym czasie skończyłem cztery lata, byłem jedynym synem i na cześć ojca otrzymałem imię Siergiej. Rodzice kochali mnie szalenie.

Według spraw swoich klientów ojciec często jeździł do Petersburga. Tak też teraz on pojechał tam na dwa dni i według zwyczaju zatrzymał się u swojego brata Konstantyna. Brata i jego żonę zastał w niepokoju: zachorowała ich młodsza córka Lenka. Chorowała ciężko i chociaż jej polepszyło się, oni zaprosili ojca Ioana odsłużyć moleben i z godziny na godzinę czekali na jego przyjazd.

Ojciec pośmiał się z nich i odjechał do sądu, gdzie rozpatrywana była sprawa jego klienta. Wróciwszy o godzinie czwartej z powrotem, on zobaczył przed domem brata podwójne sanie i ogromny tłum ludzi. Zrozumiawszy, że przyjechał o. Ioan, z wysiłkiem przedostał się do drzwi wejściowych i, wszedłszy do domu, przeszedł do salonu, gdzie kapłan już służył moleben. Ojciec stanął z boku i z ciekawością zaczął obserwować słynnego kapłana. Jego bardzo zdziwiło, że o. Ioan, pobieżnie przeczytawszy położoną przed nim książeczkę z imieniem chorej Heleny, stanął na kolana i z wielką żarliwością zaczął modlić się za jakiegoś nieznanego ciężko chorego chłopczyka Siergija. Modlił się za niego długo, potem pobłogosławił wszystkich i odjechał.

- On po prostu nienormalny! - oburzał się mój ojciec po odjeździe kapłana. Jego zaprosili modlić się za Helenę, a on cały moleben modlił się za jakiegoś nieznanego Siergija.

- Ale Lenka już prawie zdrowa - nieśmiało sprzeciwiała się bratowa, pragnąc obronić poważanego przez całą rodzinę kapłana.

Nocą ojciec odjechał do Moskwy. Wszedłszy na drugi dzień do swojego mieszkania, został porażony panującym w nim nieporządkiem, a zobaczywszy wymęczoną twarz mojej matki, przestraszył się:

- Co tu u was się stało?

- Drogi mój, twój pociąg nie zdążył dobrze oddalić się jeszcze od Moskwy, jak zachorował Sierioża. Zaczęła się gorączka, konwulsje, wymioty. Zaprosiłam Piotra Pietrowicza, ale on nie mógł zrozumieć, co dzieje się z Sieriożą i poprosił zebrać konsylium. W pierwszej chwili chciałam zatelegrafować do ciebie, ale nie mogłam znaleźć adresu Kosti. Trzej lekarze nie odchodzili on niego całą noc i wreszcie uznali jego stan za beznadziejny. Co przeżyłam! Nikt nie spał, ponieważ jemu robiło się coraz gorzej, byłam jak w osłupieniu.

I nagle wczoraj, po godzinie czwartej po południu, on zaczął oddychać równiej, gorączka obniżyła się i usnął. Potem zrobiło się jeszcze lepiej. Lekarze niczego nie mogą zrozumieć, a ja tym bardziej. Sierioża teraz jest tylko osłabiony, ale on już je i teraz w łóżeczku bawi się ze swoim misiem.

Słuchając, ojciec coraz niżej i niżej opuszczał głowę: oto za jakie ciężko chore dziecko Siergija tak gorąco modlił się wczoraj ojciec Ioan Kronsztadzki.

„CMENTARZ WAM NIE BĘDZIE POTRZEBNY...”

Ojciec z matką mieli nas dwie: mnie i siostrę Nastieńkę. Z siostrą bardzo przyjaźniłyśmy się, ale charaktery miałyśmy różne: ona na kawalerów zapatrywała się i wcześnie za mąż wyszła, a ja o monasterze marzyłam i ciągle starałam się czarną chustką się okryć. Zwłaszcza chciałam trafić do Monasteru Ioannowskiego: on był pod opieką ojca Ioana Kronsztadzkiego i sam batiuszka tam często bywał osobiście, a ja go od dziecięcych lat czciłam i lubiłam. On u nas i w domu bywał, chociaż ludźmi byliśmy bardzo prostymi - ojciec pracował jako goniec przy banku. I przepowiednię ojcu bardzo ciekawą uczynił, ale o tym opowiem potem.

Tak oto, marzenie moje spełniło się: przyjęto mnie do Ioannowskiego Monasteru. Znajdował się on w Petersburgu na samym skraju miasta, na brzegu niedużej rzeczki Karpowki i był bardzo piękny i dobrze urządzony, jego budowało kupiectwo na znak swojej miłości do o. Ioana i pieniędzy na niego nie pożałowano. A kiedy ziemię klasztorną odmierzano, to igumenia poprosiła drogiego kapłana, żeby razem dali ziemi i pod cmentarz dla sióstr, ale kapłan tak smutno pokiwał głową i powiedział:

- On wam nie będzie potrzebny.

Igumenia bardzo zdziwiła się, ale pytać nie ośmieliła się, a przecież tak ono i wyszło: ani jedna siostra nie zdążyła w monasterze umrzeć, wszystkie po białym świecie się rozbiegły...

 

”BĘDZIESZ ŚPIEWAĆ OKTAWĄ”

Nasz monaster był miejski, bogaty i posłuszanija (posłuszeństwa, obowiązki monasterskie) u nas były, oczywiście nie takie jak w wiejskich klasztorach.

Przyszłam do monasteru młodziutka, zdrowa. No, sprawdzili, do czego mam zdolności, żeby wiedzieć, na jakie posłuszeństwo mnie postawić. Rysowałam nieźle i śpiewać mogłam. Wyznaczyli mnie do klasy rysunkowej i na chór śpiewać pierwszym głosem postawili (czyli, wysokim). I taki na mnie ciężar od tego śpiewu spadł, że powiedzieć nie mogę, a śpiewać trzeba było dużo.

Oto jakoś przyjechał do nas drogi kapłan. Okrążyłyśmy go według obyczaju, a on tak czule z nami rozmawia. Zobaczył mnie, pyta:

- Jak, Barbarko, żyjesz? Nie nudzisz się?

A ja nie powstrzymałam się i mówię:

- Dobrze, ale nudzę się, a oto na chórze na śmierć śpiewać nie lubię.

O. Ioan zaczepnie tak na mnie popatrzył i powiedział:

- W monasterze trzeba pracować i bez narzekania nieść posłuszeństwo. A śpiew pokochasz, jeszcze oktawą śpiewać zaczniesz.

- Co wy - mówię - jaka tam oktawa, mam przecież pierwszy głos.

A on tylko uśmiechnął się i wszystko.

Mija czas. Śpiewam na chórze, meczę się, ale śpiewam. Jesienią poszedł od nas stary dyrygent, a na jego miejsce nowego wyznaczyli. On był sławny na cały Petersburg, a do nas przyszedł z miłości do drogiego batiuszki. Przesłuchał wszystkie śpiewaczki, każdą oddzielnie i mówi do mnie:

- Dlaczego was zmusili pierwszym głosem śpiewać, macie przecież bas.

I z tymi słowami zadał mi ton, zaśpiewałam w dodatku tak łatwo i swobodnie, że z radości roześmiałam się. I zaczęłam w basach śpiewać, a potem u mnie oktawa ujawniła się. Dyrygent bardzo mój głos cenił, a śpiewać zaczęłam z wielką chęcią i tylko drogiego batiuszkę wspominałam, jak on moją oktawę przewidział.

WYLECZENIE OPUCHLIZNY

A to był jeszcze ze mną taki wypadek: pojawiła się u mnie na szyi opuchlizna. Najpierw nieduża, a potem zaczęła powiększać się, już mi głowę opuszczać było trudno i zaczęłam czuć się źle.

Pokazałam opuchliznę matuszce igumeni, ona zaniepokoiła się i powiedziała, że powiezie mnie do lekarza.

Ale oto, nie minęło i dwa dni, jak wieczorem przyjeżdża do monasteru ojciec Ioan. Uroczyście spotkałyśmy go i natychmiast poszedł moleben śpiewać: tak już było przyjęte, że kapłan po przyjeździe w pierwszej kolejności moleben służył.

Idę z chórzystkami do cerkwi, a igumenia mnie zatrzymuje, podprowadza do o. Ioana i mówi:

- Drogi ojcze, pomódlcie się za Barbarę, ona przecież u nas zachorowała - i z tymi słowami podniosła mój apostolnik i pokazuje mu opuchliznę.

Kapłan uważnie popatrzył, potem przeciągnął po niej ręką i mówi:

- To nic, da Bóg, przejdzie. Idź, Barbarko, śpiewaj!

Zaśpiewaliśmy moleben, potem batiuszka z nami długo rozmawiał, następnie mnie zawołali w refektarzu pomagać i do swojej celi wróciłam później niż zwykle. Stoję. rozbieram się, apostolnik zdjęłam i z przyzwyczajenia opuchliznę swoją rozmasować chcę, dotknęłam ręką, a jej nie ma. Idę do lustra: szyja gładka. Oczom swoim nie wierzę, przecież jak pięść była! Ledwie poranku doczekałam się i szybciej do igumeni. Popatrzyła na moją szyję, przeżegnała się i tylko powiedziała:

- Dziękuj drogiemu batiuszce.

ŚMIERTELNE JAMY

Teraz to mała zgarbiona staruszka w czarnej aksamitnej skufiejce i długiej mnisiej mantii. Ma osiemdziesiąt cztery lata, ale jeszcze rześko się porusza, opierając się na laseczce i nie przepuszcza ani jednej cerkiewnej służby. Nazywają ją matką Ludmiłą.

Wiele lat temu była wysoką zgrabną nowicjuszką, ale wszyscy wokół patrzyli na nią z litością: jamy okrywały jej płuca i ona dożywała ostatnich dni, tak powiedział znany talliński lekarz, do którego ją woziła matuszka igumenia.

Cierpliwie czekała młoda nowicjuszka na swoją śmierć.

Jakoś jasnego wiosennego dnia do monasteru przyjechał ojciec Ioan. Radość objęła mieszkanki. Znalazłszy wygodny moment, igumenia, trzymając pod rękę, przyprowadziła do niego chorą.

- Pobłogosławicie, drogi batiuszka, naszą chorowinkę - poprosiła.

Ojciec Ioan uważnie popatrzył na dziewczynę i ze zmartwieniem pokręcił głową:

- Ach, jaka chora, jaka chora!

Nie odrywając z chorej uważnych oczu, dotknął jej piersi i zrobił taki gest, jakby zbierał razem jakąś rozłażącą się tkaninę. Zebrał, mocno ścisnął palcami i nawet przekręcił je w bok, żeby było mocniej. Potem dotknął się do drugiego miejsca na piersi i kiwając głową, powtórzył ten sam gest, następnie przesunął rękę dalej i w taki sposób, smutno wzdychając oraz modląc się, jakby ściągał niewidoczne dla otaczających rany. Potem pobłogosławił chorą i po prostu powiedział:

- No, dzięki Bogu: pożyjesz i długo pożyjesz, prawda, chorować będziesz, ale to nic.

Nikt nie przywiązywał szczególnego znaczenia dziwnym działaniom wielkiego batiuszki, ale wszyscy zauważyli, że po jego odjeździe chora zaczęła poprawiać się.

Za rok po tym wypadku matuszka igumenia jechała do Tallina i zabrała ze sobą zdrowiejącą dziewczynę, żeby pokazać do kontroli temu lekarzowi, który przepowiedział jej szybką śmierć.

Stary lekarz był bardzo zdziwiony, zobaczywszy swoją pacjentkę w lepszym stanie zdrowia. Uważnie zbadawszy ją, poprosił o pozwolenie, na wykonanie zdjęcia rentgenowskiego płuc i oglądając je, kręcił głową:

- Niczego nie rozumiem! Wasze płuca były pocętkowane dziurkami, ale jakaś potężna ręka naprawiła je, zaciągnąwszy śmiertelne jamy i pokrywszy je bliznami. Pani powinna była umrzeć, ale żyje i będziecie żyć. Drogie dziecko, nad panią dokonał się wielki cud!

(”Niewymyslone opowiadania”)

Skufiejka, skufia – piuska, nakrycie głowy duchownych w prawosławnej Cerkwi

Mantia, Mandia – długie, szerokie okrycie bez rękawów – część wierzchniego uroczystego stroju biskupów, archimandrytów i mnichów.