Proście, i będzie wam dane.

Niewymyślone opowieści o cudownej pomocy Bożej

 

Od redakcji

Opowiadania o cudownej pomocy Bożej, zebrane w tej książce, odnoszą się do XX wieku i stanowią, oczywiście, znikomo małą część tego, co znane jest w ustnym przekazie i opisane w innych książkach. Pomysł tego zbioru pojawił się po spotkaniu z Lidią Władimirowną Kaledą – małżonką naszego wspaniałego pasterza ojca Gleba Kaledy. Ona pokazała starannie oprawiany autorski napisany na maszynie zbiór pod tytułem „Niewymyślne historie”, który znalazła, przeglądając obszerne archiwum ojca Gleba. Poraziła nas prostota i szczerość opowiadań, zebranych przez nieznanego autora. Z wdzięcznością wspominając jego (albo jej, albo ich), męstwo (zbiór można przypisać do 60 – 70 lat naszego stulecia, kiedy za taką pracę można było trafić do miejsc „nie tak oddalonych” i na roboty, zdecydowaliśmy, że nie będzie grzechu, jeśli zapożyczymy z tego zbioru najciekawsze opowiadania, nie wywołujące wątpliwości ani zbytnią emocjonalnością, ani możliwością wyjaśnić opisane w nich wydarzenia prostym zbiegiem przypadków. Tymi też zasadami kierowaliśmy się i przy wyborze do publikacji opowiadań parafian klinskich cerkwi. Wszyscy nasi rozmówcy – spokojni, zrównoważeni, trzeźwo myślący ludzie, których w żadnym wypadku nie można podejrzewać o nienormalność czy halucynacje. Co więcej, są to ludzie głębokiej wiary, i dla nich byłoby nie do pomyślenia i grzechem wymyślać takie historie. Nas te opowieści porażały i bardzo wzmacniały w wierze. Niewielka część opowiadań wybrana jest przez nas z opublikowanych już książek. Uznaliśmy za konieczne poprzedzić książkę duszpasterskim słowem, nauczającym nas prawidłowego, prawosławnego odniesienia do cudów, pomagającego odróżnić cud Boży od cudu fałszywego. Z Ewangelii wiemy o mnóstwie cudów, które czynił Pan, a za Nim również liczni chrześcijanie. I jeszcze pamiętamy, że Sam Pan przed Swoim Wzniesieniem się na Niebo powiedział Apostołom, a przez nich – wszystkim nam: „Oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni do skończenia wieków” (Mt.28,20). Wdzięczni jesteśmy wszystkim, którzy przyszli do nas i szczerze opowiedzieli o tym, co uczynił im Pan. Będziemy zadowoleni, jeśli i wy podzielicie się z nami swoimi opowieściami o przypadkach cudownej pomocy Bożej (nasz adres – na końcu tej książki).

Od wydawców

Zbiór przygotowany do druku
przez prawosławnych chrześcijan
Klinskiego dekanatu Moskiewskiej eparchii
Ruskiej Prawosławnej Cerkwi
i wydany z błogosławieństwa
sekretarza Eparchialnej komisji
do spraw religijnego kształcenia i katechizacji
Moskiewskiej eparchii,
dekanalnego Klińskiego okręgu
protojereja Borysa Bałaszowa

SŁOWO PASTERZA

O CUDACH BOŻYCH

Wielkie cuda Boże otaczają człowieka od narodzin do samej śmierci, można nawet powiedzieć, że człowiek żyje wewnątrz cudu Bożego, którego imię – stworzony świat. Otaczający człowieka świat widzialny – przepiękny, harmonijny, jest w nim wszystko, co niezbędne dla życia człowieka. Pan nie po prostu stworzył świat materialny, ale też ustanowił jako jego fundament prawa, kierujące nim, które człowiek może poznawać, ale nie może zmieniać albo tworzyć nowych. Jeszcze piękniejszy jest świat niewidzialny – świat duchowy, anielski. I pierwsi ludzie rozkoszowali się nim i mieli bezcenną słodką możliwość obcować z Samym Stwórcą. Upadek w grzech ukrył ten wyższy świat przed oczyma człowieka, i teraz tylko według Boskiego Objawienia duchonośnym mężom człowiek może mniemać o niewypowiedzianym pięknie tego świata, o którym napisano: Nie widziało tego oko, nie słyszało ucho, i nie przychodziło to do serca człowiekowi, co przygotował Bóg miłującym Go (1Kor.2,9). Ale człowiek i widzialny świat nie są opuszczone przez Boga, i Jego Miłość do upadłego człowieka – to właśnie największy cud. I z tego cudu stało się nasze Zbawienie – Wcielenie Chrystusa Zbawiciela, Straszna Ofiara Golgoty, Zmartwychwstanie Pana naszego Jezusa Chrystusa, Jego sławne Wniebowstąpienie. Krwią Swoją Pan założył i utwierdził Cerkiew i ustanowił Sakrament Eucharystii. I oto już dwa tysiące lat każdego dnia dokonuje się dla nas, grzesznych, ten Cud z cudów – pod postacią chleba i wina wierni priczaszczają się (stają się uczestnikami, czynią siebie częścią) Ciała i Krwi Chrystusa, przyłączają się na ziemi do wiecznego Carstwa Bożego. To cud – dla wszystkich i dla każdego na ziemi, tylko wierz i z pokajaniem zwróć się do Dawcy wiecznych dóbr. W tej błogosławionej i świętej chwili jednoczą się w człowieku Wyższy świat – duchowy – i świat materialny, i Duch Święty uduchowia, oświeca zacofaną bezwładną materię. I to właśnie jest realna treść każdego cudu – współdziałanie niewidzianego Ducha z widzialną materią.

Wielki cud Eucharystii dokonuje się w tajemnicy, niedostępnie dla naszych organów zmysłów, ale każdy kto priczastiłsia (uczynił siebie częścią) Chrystusowych Tajemnic, odczuwa w duszy tchnienie łaski Bożej, świadczące o cudzie. I ta tajemnica najwyższego z cudów Bożych nie jest przypadkowa: Pan strzeże wolność naszą, abyśmy nie niewolniczo, nie pod przymusem szli za Nim – ale dobrą wolą i synowską miłością. Podczas pokusy od diabła w pustyni Pan nasz odrzucił cud, dokonywany dla zniewolenia ludzkiego ducha, i powtórzył przykazanie, dane w Starym Testamencie: Nie kuś (nie wystawiaj na próbę) Pana Boga twego. Jednak podczas Swego ziemskiego życia Pan dokonał mnóstwo cudów, według niewypowiedzianego Swego miłosierdzia przychodząc z pomocą chorym, cierpiącym, nękanym przez złe duchy. Część z nich opisana jest w Ewangelii, informacje o innych nie doszły do nas, dlatego że, jak pisze Ewangelista Jan: Wiele też innego uczynił Jezus; ale, gdyby pisać o tym szczegółowo, to, myślę, i cały świat nie pomieściłby napisanych ksiąg (J.21,25).

Przed Boską Miłością do cierpiącego człowieka cofały się prawa materialnego świata: zmarli zmartwychwstawali, nieuleczalne choroby opuszczały człowieka, niewidomi od urodzenia zaczynali widzieć, od urodzenia niemi i głusi mówili i słyszeli, biesy z zawodzeniem opuszczały przez lata męczonych ludzi, cudownie rozmnażały się chleby i ucichały ostre burze. Ale to, co dla nas jest naruszeniem praw świata materialnego, w rzeczywistości świata duchowego, żyjącego Boskim życiem, jest naturalnym, harmonijnym „zwykłym” biegiem wydarzeń. Dlatego każdy cud Boży – to objawienie o nadchodzącym Carstwie Bożym. To, co dla nas i nawet dla samych Aniołów, jak często śpiewa się w cerkiewnych pieśniach, – jest dziwnym cudem, to dla Pana – proste, „zwykłe” dzieło: Dzieła, które Ojciec dał Mi czynić, same dzieła te, przeze Mnie czynione, świadczą o Mnie, że Ojciec posłał Mnie (J.5,36).

I po Wniebowstąpieniu Swoim Pan nie przestaje i do dziś czynić cudów – o tym tysiące i tysiące świadectw zachowało się w soborowej pamięci Cerkwi. Co więcej, On darował cudotwórczą moc uczniom Swoim: …Wierzący we Mnie, dzieła, które czynię Ja, i on uczyni, i większe od tych uczyni… (J.14,12). W majestatycznym zgromadzeniu naszych świętych orędowników pierwszeństwo ma Przeczysta Władczyni nasza Przenajświętsza Bogarodzica, która poprzez Swoje poddane wielkim cierpieniom życie przygotowana była, aby znać nasze słabości i smutki, i Jej dana jest szczególna łaska orędownictwa za rodzaj ludzki. Pełna łaski pomoc Obrończyni naszej i świętych Bożych w Cerkwi naszej przejawiała się i przejawia się tak obficie, że, stała się już zwyczajna, codzienna. Ale w życiu człowieka, który po raz pierwszy realnie przeżył cud pomocy Bożej, jest to wielkie wydarzenie. Ono wzmacnia wiarę, nawraca do pokajania, napełnia człowieka radością i synowska wdzięcznością wobec Ojca Niebiańskiego, nie opuszczającego nas w naszym ziemskim życiu. I każda wiadomość o pełnym łaski cudzie, dotykając serca człowieka, nie zatwardziałego bogobórstwem (walką przeciwko Bogu) i niewiarą, rozbrzmiewa w nim pełnym czci zdumieniem i radością w Bogu, wskazuje mu Drogę, i Prawdę, i Życie (J.14,6).

W dzieciństwie bardzo sceptycznie odnosiłem się wobec cudów: nie wierzyłem w ich możliwość. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie prawdziwy cud Boży, kiedy miałem szesnaście-siedemnaście lat. Wtedy żyłem na obrzeżach Moskwy ze swoją mamą w drewnianym starym domu, ogrzewanym węglem. W tym czasie była przebudowa rejonu, gdzie mieszkaliśmy. Jesienią nie można było podjechać do domu, a okoliczności były takie, że musiałem wyjechać na początku września na około miesiąc. Można było się spodziewać, że po powrocie do domu nie będzie już drogi, a nam trzeba było przywieźć węgiel z bazy. I oto ostatni dzień przed odjazdem, piątek. Pojechałem do bazy rano. Węgiel był, a samochodu – ani jednego. Dzień pracy dobiegał końca, i zagrożenie pozostania na zimę bez węgla stawało się coraz bardziej realne. Co robić? Zacząłem się modlić do Nikołaja Cudotwórcy. Wyszedłem na ulicę – i szofer pierwszego samochodu zgodził się mi pomóc. Wszystko skończyło się pomyślnie. Wydaje się, drobnostka, ale po raz pierwszy odczułem pomoc od Boga poprzez modlitwę świętego Bożego. Potem były i inne cuda, ale to zapamiętałem szczególnie, na całe życie. To był cud dla mnie, człowiekowi jeszcze nietwardej wiary.

Podam inny przykład. Służyłem jako kapłan w maleńkim miasteczku nad Wołgą (to była moja pierwsza parafia). Któregoś piątku odłamała mi się część zęba, odsłonięty został nerw. Przyszedłem do szpitala, ale lekarze już wyszli (dzień pracy skończył się). Trzeba było czekać do poniedziałku, a mi – nabożeństwa odprawiać. Co robić, kiedy ból nie do wytrzymania, a pomocy nie ma skąd otrzymać? Zacząłem modlić się i prosić o pomoc Nikołaja Cudotwórcę. Miałem trochę olejku od jego relikwii. Posmarowałem bolący ząb, i stopniowo ból ustąpił. Wszystkie nabożeństwa przebiegły dla mnie spokojnie. Do lekarza trafiłem dopiero za tydzień. Obejrzawszy ząb i wysłuchawszy mnie, lekarz powiedział, że tak być nie mogło! I tym nie mniej, nerw w zębie okazał się martwy bez wcześniejszego leczenia farmakologicznego. Ból był podczas usuwania nerwu tylko w tym miejscu, gdzie on trzymał się korzenia. Oto Boża pomoc, którą odczułem ja jeden, a nie wielu ludzi. I takich cudów Bożych bywa bardzo dużo. One zdarzają się właśnie w tym momencie, kiedy to rzeczywiście niezbędne jest człowiekowi.

W tej samej parafii był jeszcze taki przypadek. Pewnego razu o jedenastej wieczorem przyjechali do mnie na motocyklu i powiedzieli, że na obrzeżach miasta umiera babcia. Poprosili mnie aby ją wyspowiadać i udzielić priczastija. Był październik, pogoda była paskudna, deszczowa. Dotarłszy na miejsce, zobaczyłem umierającą starszą kobietę. Przeczytałem modlitwy i, ponieważ wiedziałem, że jest ona głęboko wierzącym człowiekiem, postanowiłem udzielić jej priczastija, choć nie powinienem był, chyba, tego czynić, ponieważ staruszka była nieprzytomna. Miałem nadzieję, że ona mnie słyszy. Udzieliwszy jej Świętych Darów i zbierając się do odejścia, poprosiłem rodzinę powiedzieć jej, że otrzymała priczastije, jeśli odzyska świadomość. I nagle babcia otwiera jedno oko i mówi ledwie słyszalnie: „Dziękuję, batiuszka, poczułam się lepiej”.

Podam jeszcze jeden przykład. Pewnego razu udzielałem soborowanija (sakramentu namaszczenia olejem) pewnej bardzo starej, chorej kobiecie: jej córka miała już ponad sześćdziesiąt lat. Chora była ślepa i głucha. Kiedy przyszedłem udzielić soborowanija, córka w żaden sposób nie mogła do niej dokrzyczeć się, aby poinformować, że przyszedł duchowny. Zacząłem udzielać soborowanija tej babci, modlić się za nią. Siedem razy pomazałem świętym olejem, i za każdym razem przy pomazaniu ona podnosiła się na łóżku, szeroko otwierała ślepe oczy, wyciągała ręce i mówiła: „Bóg posłał Anioła!” I tak było siedem razy. Ta kobieta, z którą nie było już żadnego kontaktu, odczuwała łaskę Bożą.

Dużo było takich przypadków. Cuda od Boga zawsze niosą człowiekowi coś jasnego. Ale bywają działania i dla napomnienia człowieka, na przykład, kiedy wewnętrznie człowiek zgadza się na grzech. Wtedy może wydarzyć się coś takiego, co natychmiast otrzeźwi człowieka. Wiele słyszałem od ludzi na spowiedzi o cudach takiego rodzaju, wiem o tym i sam nie ze słyszenia.

Niestety, nie zawsze człowiek, gdy zdarza się z nim cud, przyjmuje go tak, jak należy. Często za cud przyjmowane jest to, co nim nie jest.

Wydajemy książkę niewymyślnych historii o cudach, aby pomóc ludziom odróżnić prawdziwy cud od fałszywego. Dlaczego trzeba o tym mówić? Dlatego, że powinniśmy usłyszeć, zobaczyć i zrozumieć miłość Bożą do nas i nie wpadać przygnębienie, święcie pamiętając, że wierzącemu wszystko jest możliwe. Jest żywa wiara, jest żywa więź z Bogiem. Nawet kiedy człowiek dąży do wiary, będąc strąconym na dno życia, i wtedy może wydarzyć się zbawienny cud. Ale najważniejsze, oczywiście, nie w tym. Najważniejsze jest to, że Bogu udaje się dostukać się do naszych serc. Najważniejsze jest to, że istnieje Cerkiew. Cerkiew – to cud Boży, to ta rodzina, do której wchodzimy i stajemy się dziećmi Bożymi, ożywając, odnajdując Boga, żyjąc w Chrystusie, duchowo wyprostowując się, i otrzymujemy – zupełnie niezasłużenie, tylko przez Bożą miłość – radość łączności z Bogiem, która odkrywa się nam nie wtedy, kiedy my tego chcemy, a tylko w tym przypadku, jeśli my z pokorą, świadomie zwracamy się do Chrystusa. Cud widzimy i w tym, że według naszych bezsilnych słów – i nie tylko duchownych, ale i świeckich – czyjeś dusze zaczynają ożywać i przemieniać się. Widzimy cud i w tym, że na przekór wszelkim okolicznościom Cerkiew przeżyła. Choć i jest chora, ale zalecza rany i żyje, przyłączając ludzi do życia Wiecznego, starając się być solą ziemi, wypełniając swoje przeznaczenie.

Protojerej Boris BAŁASZOW

CUDA I REALNOŚĆ

Czym jest cud i jak do niego się odnosić? Postaramy się dać określenie cudu z naukowego punktu widzenia.

Nauka opiera się na faktach i teoriach, je wyjaśniających. Fakt – to jest to, co może odtworzyć każdy inny człowiek, w dowolnym miejscu, jeśli będą niezbędne warunki. Przy tym, oczywiście, ważne jest, aby posiadał on odpowiedni poziom przygotowania, ale zupełnie nie ma znaczenia, przyzwoity to człowiek czy nieprzyzwoity, egoista czy dobroczyńca, wierzący czy niewierzący. Poza tym, ten fakt powinien być utrwalony przez nasze organy zmysłów albo przy pomocy przyrządów. Cud jest realny, ale, jak pojmuje go nauka, – nie jest faktem, ponieważ nie może być wywołany na nasze życzenie ze stuprocentową gwarancją, jak, przypuśćmy, zatrzymanie samochodu przy naciśnięciu na sprawne hamulce. Jest, jednak, jeden taki cud, który dokonuje się zawsze podczas Liturgii – to cud Eucharystii, ale organom zmysłów jest on niedostępny, dlatego nie może być rozpatrywany z naukowego punktu widzenia.

Jest taki ogólnie dobrze znany cud, jak zstępowanie Świętego ognia na Grób Pański. Stała powtarzalność tu jest – na święto Paschy, ale i w tym przypadku nie każdy człowiek i nawet hierarcha nie każdej chrześcijańskiej konfesji może modlić się przy Grobie Pańskim, aby zstąpił ten Niebiański ogień, – on zstępuje tylko wtedy, gdy modli się tam prawosławny Patriarcha. Obserwować zaś sam ogień może każdy człowiek, znajdujący się przy Grobie Pańskim w chwili zstępowania ognia, i każdy może swoimi rękami dotknąć tego ognia: przez jakiś czas on nie opala (sprawdzone to jest na doświadczeniu tysięcy znajdujących się tam w tym czasie ludzi) rąk, włosów itd.. Świeca pali się, można trzymać ręce czy nawet brodę w płomieniu świecy bez jakiejkolwiek szkody, i może to robić każdy kto chce. To nawet z naukowego punktu widzenia – fakt, znany całemu światu. No i co – cały świat z tego powodu rzucił się w Prawosławie? Nic podobnego. A dlaczego? Dlatego że samego faktu dla wyrobienia światopoglądu jeszcze nie wystarczy – potrzebna jest teoria, ten fakt wyjaśniająca.

Teorii może być kilka, i każda z nich jeden i ten sam fakt wyjaśnia na różne sposoby. Którą z teorii się kierować – wybiera sam człowiek. Rzecz w tym, że z jednej teorii do drugiej nie ma logicznego przejścia. Każda teoria opiera się na aksjomatach (początkowo bez dowodów przyjmowanych twierdzeniach), a więc wszystko już oczywiste, wszystko ma swoją przyczynę. Dalsze zależy już nie od kogo, ale od czego. Co – to materia, trybiki mechanizmu: to one właśnie dyktują dalszy rozwój wydarzeń. Jednak jaki zestaw trybików wziąć – zależy nie od czego, a od kogo. Ten właśnie ktoś i dokonuje wyboru. W prawosławnej teologii ten ktoś nazywa się osobowością (po grecku – hipostaza). Osobowość dokonuje tego pierwszego nielogicznego ruchu, a dalej – wszystko według logiki. Wychodzi że, którą teorią kierować się – wybór należy do ciebie.

W nauce kierują się tą teorią, która, wyjaśniając poprzednie wcześniejsze fakty, może przewidzieć fakty kolejne albo też wskazać, gdzie i jak można ustalić nieznany dotąd fakt. Do czasu, dopóki teorii to się udaje, ufają jej. W tych zakresach, w których ona „działa”, możemy spokojnie posługiwać się tą teorią, nawet wiedząc wcześniej, że nie jest ona całkiem słuszna. Z tego powodu w nauce istnieją czasem całkiem prymitywne teorie, i logika tu mniej więcej taka: jeśli nie ma konieczności w czymś większym, to niewytłumaczalnych z punktu widzenia danej teorii faktów można nie brać pod uwagę – po co łamać nad nimi głowę?

Tak i przy wyborze pozycji w życiu duchowym. No, nie pali ogień – i co mi od tego? No, chwycą mnie czarci po śmierci i będą na patelniach smażyć – i co? Co ja, tchórz, czy co? Ja nie wkupię się w wasze „błogości”. Mówicie, że wasz Bóg – najsilniejszy? On mnie ukarze, jeśli nie będę z Nim, na wieczne męki pośle? Więc tym bardziej będę przeciwko Niemu. Wasz Bóg demonstruje przede mną siłę: Ja, powiada, mogę chodzić po wodzie, a ty – nie; Ja mogę z kamienia uczynić chleb, a ty zginiesz w pustyni beze Mnie. No to zginę – ale nie ugnę się! Jestem wolny – i nie zostanę niewolnikiem. Oto do czego mogą doprowadzić niezaprzeczalne fakty. Odważnego i wolnego człowieka one mogą nie przekonać, a przeciwnie, sprowokować do buntu. Fakt – rzecz nieubłagalna, spowodować aby „zamilknął” nie uda się, ale przeciwko niemu można walczyć. Niech nawet zginąć, ale nie ugiąć się przed siłą – to godne jest tytułu człowieka. Fakt – to przemoc, nacisk, przymus. Teorię można odrzucić, przyjąć inną, bardziej odpowiadającą własnemu światopoglądowi, ale z faktem można albo walczyć, albo poddać się mu – trzeciej opcji nie ma. Dlatego Pan i nie czyni cudu faktem codziennego naszego życia, bo cud – to duchowa przemoc.

Oczywiście, istnienie jednego takiego cudu, jak Święty ogień, mającego moc faktu w tym sensie, jak pojmuje go nauka, nie wywiera na ludzkie społeczeństwo totalnego nacisku. Dlatego to Pan i posyła go nam – jako błogosławioną radość, jako pouczenie, jako nienatarczywe, ojcowskie przypomnienie, jako utwierdzenie dla wahających się. Ale pozostałe cuda, których działo się i teraz dzieje się według łaski Bożej, według modlitw Matki Bożej i Jego świętych niezliczone mnóstwo, – pozostałe cuda dzieją się w czyimś-to konkretnym życiu i statusu niezachwianego faktu nie posiadają. One mogą się i powtarzać, ale są nieprzewidywalne i nie mogą być odtwarzane przez każdego człowieka.

Dla każdego konkretnego człowieka, który tak czy inaczej zetknął się z cudem, ma on siłę realnego faktu i, co za tym idzie, w jakimś stopniu jest aktem przymuszenia do wiary, do zmiany życia, często bardzo radykalnej. I tu pojawia się sprzeczność: Bóg – to Nieopisana i Niewypowiedziana Miłość, Bezgraniczna Łaska, i cud – to przejaw Bożej Miłości i Bożej Łaski wobec człowieka cierpiącego, zrozpaczonego, w nieszczęściu będącego. I jedyny dar, jaki wdzięczny człowiek może przynieść Bogu, – to wzajemna synowska miłość. Ale miłość można oddać i przyjąć tylko dobrowolnie; z przymusu, jak mówią, miły i kochający nie będziesz. I jeśli my to rozumiemy, to Pan Bóg – tym bardziej. Dlatego On nie narzuca Siebie nam, nie stosuje duchowej przemocy. Ale On przecież powiedział nam: Proście, i będzie wam dane; szukajcie, i znajdziecie; stukajcie, i otworzą wam (Mt.7,7). Dlatego udzielana jest nadprzyrodzona, cudowna pomoc tym, którzy gotowi są prosić, a ten, kto gotowy jest prosić, już niedaleki jest od miłości.

Niektórzy mówią: „Pokażcie mi cud – wtedy uwierzę”. Szaleńcy! Niemądrzy, którzy nigdy nie czytali Ewangelii i nie wiedzą, że Pan, kuszony przez diabła w pustyni, odrzucił cud jako środek poskromienia człowieka. Nie czyni Pan cudów dlatego, aby w Niego uwierzyli. Bo i nie potrzebuje Bóg, aby w Niego wierzyli, – On potrzebuje, aby Go kochali. I nie dlatego, że On nie może istnieć bez miłości człowieka, ale dlatego, że człowiek nigdy nie podniesie się z ziemi, nigdy nie osiągnie Carstwa Niebiańskiego, nie nauczywszy się miłości – miłości do swego stwórcy i bliźniego swego, swego brata. Dlatego że miłość – to jedyne źródło Życia Wiecznego.

Dlatego człowieka wierzącego, czyli kochającego Boga, cuda otaczają ze wszystkich stron, ale są one dla niego – taką samą realnością, jak cała pozostała rzeczywistość. I jeśli on czyta, czy słyszy, czy nawet widzi, że asceta idzie po morzu, jak po asfalcie, aby przyjąć w ręce ikonę która cudownie się pojawiła, to dla niego to tak samo realny fakt, jak to, że on stoi, przypuśćmy, na asfalcie – i nie zapada się (chociaż Pan może nakazać i asfaltowi, i sklepieniu ziemskiemu rozstąpić się i pochłonąć grzesznika).

Oczywiście, każdy cud jest faktem ukrytego, wewnętrznego życia ludzkiej duszy, i nie zawsze człowiek uważa za niezbędne i pożyteczne opowiadać o tym innym, obawiając się że będzie zrozumiany i zinterpretowany w zupełnie innym sensie. Przecież Pan ze względu na niego narusza prawa świata materialnego, z wyrozumiałością traktując jego biedę czy słabości. A jednak dzielenie się doświadczeniem cudu może być pożyteczne, a czasami i niezbędne nie tylko w ramach rodziny (monasteru), ale i na szerszym poziomie, gdyż Bóg czasami potrzebuje znajdywać sposoby oświecić od razu ogromne masy ludzi, jeśli nagle z woli ludzi naruszana jest Opatrzność Boża. Taki jest, na przykład, zastraszający cud objawienia się Bożej Matki Tamerlanowi w dniu Spotkania w Moskwie jej Władimirskiej ikony. Z punktu widzenia praw materialnego świata odwrót Tamerlana i jego niezliczonych hord od Moskwy, którą miała bronić stosunkowo mała drużyna Moskiewskiego kniazia, – jest absurdalne. I ocenić ten historyczny fakt inaczej niż cud, może jedynie niesumienny, nieuczciwy badacz albo człowiek z poważnym upośledzeniem w rozwoju umysłowym.

Podobnych cudów w naszej historii niemało. I całkiem niedawny cud – rozpad państwa radzieckiego. Dla tych, którzy dobrze znali system ochrony bezpieczeństwa państwa, jest to cud niewątpliwy. Widocznie, Bóg ma swoją Opatrzność o naszej Ojczyźnie.

W ten sposób, dla prawosławnego człowieka cud jest tak samo realnym przejawem życia, jak i wszystkie pozostałe przejawy. Wszystko to Bóg daje nam opatrznościowo. Komuś-to z nas potrzebne jest wsparcie materialne, komuś trzeba ulżyć cierpienia fizyczne, a kogoś trzeba oświecić, doprowadzić do rozsądku, pobudzić do ponownego rozpatrzenia swego stosunku do życia – i oto zaczyna przed jego oczyma wydzielać mirro krzyż czy ikona. Ale każdy cud Boży ma konkretny dobry cel, i dla zaspokojenia próżnej ciekawości ikona nie zacznie wydzielać mirra. Dlatego prawosławny człowiek nie kusi (nie wystawia na próbę) Boga oczekiwaniem cudu dla cudu, cudu – dla zaspokojenia próżnej, lekkomyślnej ciekawości. Wręcz przeciwnie, jeśli w jego życiu nieoczekiwanie pojawia się coś nadprzyrodzonego – na przykład, pojawienie się światła czy Anioła podczas modlitwy, – prawosławny, szczerze kochający Boga człowiek rozważa na przykład tak: „Bóg rozumie, że ja Go kocham, ale miłość nie zależy od prezencików, jeśli, oczywiście, nie jest podyktowane to jakąś rzeczywistą koniecznością. Zatem, to ktoś inny pod postacią Boga chce zademonstrować mi swoją „miłość”. Bóg nie czyni pustych ruchów. Znaczy, najprawdopodobniej, ktoś chce mnie uwieść. Poco pokazywać mi to, co ja i tak wiem, jeśli nie jest mi to potrzebne dla wypełnienia mego posłuszeństwa. Takie swego rodzaju „puste” cuda, najszybciej, są przejawem świata, wrogiego Bogu, i dlatego nie będę zwracać na to uwagi. Jeśli modlę się do Boga, to jak Anioł, który ukazał się mi w tym czasie, może odciągać mnie od modlitwy. Jeśli to Anioł Boży, on nie będzie tego robić. Znaczy, on nie Boży. A z nie Bożym mieć do czynienia jest bardzo niebezpiecznie, jestem jeszcze niewystarczająco silny duchowo”.

Takie jest typowe, normalne podejście prawosławnego człowieka do takich „grzechoczących”, „efektywnych”, dosłownie „uwodzicielskich”, odciągających od zajęcia cudów. Oczywiście nie wszystkie cuda są takie, ale ważne jest aby je rozróżniać. I jedynym kryterium, pomagającym oddzielić ziarna od plew, jest życie Cerkwi w całej różnorodności. Jak żywy organizm, znanymi tylko Bogu drogami Cerkiew wykorzeni ze swego środowiska, może nawet w sposób i nie do końca estetyczny, wszystko niepotrzebne, próżne, a zostanie tylko to, co prowadzi nas do życia, z niebytu w byt. Dlatego nie należy poddawać się „cudownym” prowokacjom poza Cerkwią i w łonie Cerkwi należy unikać złudzeń, walczyć z religijnymi nierozsądnymi uprzedzeniami i przesądami, o czystość wiary w zdrowym umyśle, bez fałszywych efektów. Zadanie nie z łatwych, ale mamy odpowiedni kompas – to Cerkiew, w której wszystko porusza Duch Święty. I to wielki cud, stworzony przez Boga.

Duchowny Sawwa SZCZERBINA

JAK ODNOSIĆ SIĘ DO CUDU

Rozmowa z kapłanem Aleksandrem SOJUZOWYM

Ojciec Aleksandr: Temat o cudach Bożych w życiu człowieka – jeden z najbardziej złożonych, ponieważ zawsze związany on jest ze stosunkiem człowieka do cudu. Ten stosunek wywodzi się z ogólnego światopoglądu człowieka, z jego stosunku do Boga. Zakorzenieni materialiści nie uznają niczego niewytłumaczalnego, niepoddającego się badaniom. A takich zjawisk niemało. Człowiek, poważnie, profesjonalnie zajmujący się ścisłymi naukami, wie, że zawsze w każdym prawie, określającym fizyczne, chemiczne i inne zjawiska, istnieją wyjątki. Te wyjątki mogą pojawiać się w nieskończoność, można nawet wyprowadzić określoną regułę ich występowania. Do jakiego wniosku może dojść człowiek, stojący na ściśle materialistycznych pozycjach? Pozostając na tych pozycjach, człowiek dojdzie do wniosku, że otaczający go świat jest zasadniczo niepoznawalny. Zakładając zaś istnienie Nadprzyrodzonej Siły, czyli Boga, człowiek, zetknąwszy się z niewyjaśnionym zjawiskiem, uzna, że Bóg bawi się jego umysłem, że nie można wepchnąć świata w prokrustowe łoże* nauki. Oba wnioski – bluźnierstwo na Stwórcę, ponieważ On stworzył człowieka na Swój obraz i podobieństwo, co znaczy, podzielił się z człowiekiem i Swoją twórczą siłą. Bóg dał człowiekowi rozum właśnie po to, aby człowiek mógł poznać świat, jego prawa, jego zadziwiającą harmonię – i zobaczyć w tej harmonii i pięknie odbicie Samego Stwórcy, poznać Jego dobroć.

Wśród ludzi niewierzących albo słabo wierzących, czyli przyznających, że „coś tam jest”, nawet wśród ludzi, uważających się za chrześcijan, prawosławnych, ale nie żyjących życiem Cerkwi, często spotyka się stosunek wprost przeciwny do cudów, niewytłumaczalnych wydarzeń: oni gotowi są przyjąć każdy cud, każde wydarzenie, którego przyczyn oni nie widzą (przy czym te przyczyny mogą realnie istnieć), podnoszą do rangi cudu. W ostatnich czasach zauważalne jest ciągnięcie do cudów i znaków: wszyscy pamiętają rozgłos wokół barabaszek (hałaśliwych duchów), UFO, rozmówców z „głosami z kosmosu” itd.

Takie stanowisko jest nie mniej, a być może, nawet bardziej niebezpieczne, ponieważ tacy ludzie stają się łatwą zdobyczą różnego rodzaju szarlatanów i sił biesowskich i ich zwolenników w realnym świecie. Takich ludzi biesy zawsze gotowe są oczarowywać (skusić) efektywnymi „znakami” i fałszywymi cudami. W prawosławnej dogmatyce tak to właśnie się nazywa – prielest’ (skuszenie, oczarowanie). Stan oczarowania jest bardzo niebezpieczny – on może doprowadzić do całkowitego zniszczenia psychiki i nawet zguby człowieka.

Dlatego odnosić się do cudu należy tak, jak uczy Prawosławna Cerkiew. Cerkiew uznaje cud jako przejaw Dobrej Opatrzności Bożej wobec każdego człowieka, rodziny, narodu i nawet całego świata. Ale przy tym Cerkiew uczy trzeźwości. Co to jest? To znaczy pokornie uznawać siebie za grzesznika, niegodnego miłosierdzia Bożego, i badać, czy od Boga jest ten cud czy od wroga rodzaju ludzkiego.

Michaił Mołotnikow: Ojcze Aleksandrze, może wy wskażecie choćby najogólniejsze oznaki, po których można odróżnić cud Boży od biesowskiego podjudzania?

O. A.: Najważniejsze powiedział nam Pan nasz Jezus Chrystus: po owocach ich poznacie ich. Charakterystyczną rozpoznawczą cechą cudów Bożych jest dobry rezultat. Jeśli człowiek po cudzie, które wydarzyło się z nim albo obok niego doszedł do pokajania, jeśli ten człowiek przyszedł do Boga, to ten cud jest prawdziwy, to jest Boży. Jeśli zaś człowiek, zetknąwszy się z cudem, stał się dumny, nabrał pychy, jeśli zaczął wywyższać się nad innymi ludźmi: „Ja nie taki, jak wszyscy, ja – jestem wybrańcem”, – jest to wyraźne uwodzenie; te oznaki (objawy) charakterystyczne są dla uzdrowicieli, wróżbitów, których teraz stało się całe mnóstwo.

Śmiało można powiedzieć, człowiek taki dał się uwieść i oddał się na służbę szatanowi. W tym przypadku należy przypomnieć sobie Ewangelię od Mateusza (7,20-22). Pan powiedział: Po owocach ich poznacie ich…Wielu powie mi w ten dzień: „Panie! Panie! Czyż nie od Twego imienia prorokowaliśmy? I czyż nie Twoim imieniem biesów wypędzaliśmy?”. Ale Pan mówi: I wtedy objawię Ja im: „Ja nigdy nie znałem was, odejdźcie ode Mnie, czyniący bezprawie” (Mt.7,23), bo nie każdy, mówiący Mi: „Panie! Panie!”, wejdzie do Carstwa Niebieskiego, ale wypełniający wolę Ojca Mego Niebiańskiego (Mt.7,21). A wola Ojca – to stwarzanie i odrodzenie człowieka dla Wiecznego życia, a nie pielęgnowanie egoizmu, wywyższanie się nad innymi ludźmi. No i najprostsza sprawa: otrzymanie korzyści z tych darów, które człowiek zdobył jakoś, otworzywszy – przypadkowo czy według świadomego wolnego wyboru – drzwi do drugiej realności. Historia Prawosławnej Cerkwi zna imiona wielu świętych ascetów, którzy już za życia byli cudotwórcami, ale nigdy ani jeden z nich nie wyznaczał ceny za swoją pomoc. Co więcej, te dobrowolne ofiary, które wdzięczni ludzie przynosili im, oni oddawali do monasterów albo rozdawali biednym i ubogim.

M. M.: Prawdopodobnie, do pozytywnych owoców cudu można przypisać wzmocnienie wiary, radość, pokój i spokój duszy. A o skuszeniu (złudzeniu) ojcowie Cerkwi twierdzą, że wywołuje ono trwogę, niepokój, niestabilny stan ducha.

O. A.: Niewątpliwie. To co od złego (szatana), to zawsze wywołuje niezdrowy niepokój, utratę trzeźwości, normalnej oceny otaczającej rzeczywistości. Człowiek jakby traci kontrolę nad swoim stanem. Dlaczego o tym ostrzegamy? Aby człowiek rozsądnie, trzeźwo podchodził do tych czy innych wydarzeń, zachodzących w jego życiu. Utrata trzeźwości jest niebezpieczna. Człowiek, raz zetknąwszy się złudzeniem biesowskim, co byście mu nie mówili, będzie tylko kręcić głową i przytakiwać, a w sobie myśleć: „No, ty mi mów co chcesz, ty nie widziałeś, a ja wiem. Osobistego doświadczenia ty nie masz, dlatego nie wierzę tobie”. Ten wewnętrzny głosik – od szatana, on człowieka oddziela, oddala od innych. Człowiek staje się niedostępny i nieprzenikniony, on odgradza się od wszystkich tarczą dumy i nie ma zamiaru kogokolwiek słuchać. Dlatego mówimy: jeśli w waszym życiu wydarzył się jakiś cud, koniecznie poradźcie się z duchownym, aby otrzymać obiektywną ocenę tego, co się wydarzyło. W żadnym przypadku nie można radzić się jakichkolwiek czarodziejów, wróżbitów i zaklinaczy, ponieważ będzie to od razu objaśnione nie na korzyść waszego zbawienia, a na korzyść waszego osobistego egoizmu, waszego osobistego wywyższenia się.

Pan stworzył człowieka na obraz Swój. Obraz Boży trzeba czcić w człowieku, i przed innymi ludźmi my nie powinniśmy ani wywyższać się, ani poniżać się. Powinniśmy wysoko nieść ten obraz w swoim sercu i umieć dostrzec go w innych ludziach.

Należy szczególnie porozmawiać o przypadkach uzdrowienia. Fizyczne zdrowie jest postrzegane obecnie jako najważniejsza wartość. Jednak należy pamiętać, że nie zawsze fizyczne zdrowie przywracane jest człowiekowi, że tak powiem, bezpłatnie. Szczególnie powinni pamiętać o tym ci, którzy zwracają się do znachorów, czy ekstrasensów, (telepatów), jak obecnie się mówi.

Jeśli uzdrowienie przychodzi nie od Boga, człowiek traci coś duchowego, a niekiedy, otrzymując uzdrowienie jednego jakiegoś narządu, od jednej jakiejś choroby, nabywa inną, ukrytą chorobę, bardziej niebezpieczną, niż ta, od której się uwolnił. Należy zawsze pamiętać słowa Pana: Jeśli ktoś chce iść za Mną, wyrzeknij się (zaprzyj się) siebie, i weź krzyż swój, i podążaj za Mną, bo kto chce duszę swoją (życie swoje) ocalić, ten straci ją, a kto utraci duszę swoją ze względu na Mnie, ten odnajdzie (pozyska) ją. Jaka korzyść człowiekowi, jeśli zdobędzie on świat cały, a duszy swojej zaszkodzi? Albo jaki wykup da człowiek za duszę swoją? Albowiem przyjdzie Syn Człowieczy w chwale Ojca Swego… i wtedy odda każdemu według uczynków jego (Mt.16,24-27).

M. M.: Ojcze Aleksandrze, w historii Cerkwi znanych jest wiele takich przypadków, kiedy mnichom i nie tylko mnichom, ale i świeckim ukazywało się światło albo anioł, który mówił: „Ja za twoje cnoty przydzielony jestem do ciebie, pokłoń się mi, i już nigdy od ciebie nie odejdę. Będę pomagać tobie we wszystkim”. I oto człowiek, oszukany widzeniem, kłaniał się aniołowi, a dalej – straszny chichot i odrażające mordy. I człowiek albo tracił rozum, albo całkiem ginął. Tak więc najwłaściwszą postawą – jest nie szukać żadnych znaków, przepowiedni, nie być nastrojonym na ich poszukiwanie.

O. A.: Tak, najwłaściwsza, najrozsądniejsza, trzeźwa postawa – to nie szukać cudu. Ponieważ dążenie do cudu – to choroba duszy, niewiara w Boga i Jego dobrą wolę wobec nas. Chodzi o to, że prawdziwy cud Boży dzieje się wtedy, kiedy dusza człowieka gotowa jest go przyjąć, gotowa uwierzyć w Boga, pójść za Nim. I wtedy na pomoc jej Pan posyła cud – cud wybawienia z niebezpieczeństwa, pomocy w trudnej sytuacji i nawet uzdrowienia.

Kończąc nasz dialog, należy przypomnieć naszym czytelnikom słowa Pana, skierowane do Apostoła Tomasza: Błogosławieni, którzy nie widzieli i uwierzyli (J.20,29). Zawsze trzeba zachowywać pokorę przed Panem, nie domagać się od Niego za wszelką cenę spełnienia swego pragnienia, ale mówić: „Panie, jeśli uważasz za potrzebne, daj, jeśli niegodny jestem, to zostaw mnie w tym stanie, w jakim jestem”. Oto jest, chyba, najbardziej trzeźwa, twarda pozycja wierzącego człowieka w stosunku do cudu.

 

*Prokrustowe łoże: 1. mit. gr. narzędzie tortur mitycznego attyckiego rozbójnika w formie łoża, na którym dopasowywał ofiarę rozciągając jej ciało lub skracając członki. 2. przen. sytuacja, w której coś jest gwałtem dostosowywane do jakiegoś sztywnego schematu; arbitralny standard, z którym zgodność jest egzekwowana.

 

„PROŚCIE, I BĘDZIE WAM DANE”

(Opowieści o pomocy Bożej)

 

Uzdrowienie od egzemy

Od dzieciństwa pamiętam opowieści babci o jej dziecięcych latach. Te opowieści były ciekawsze od bajek i wszelkich opowieści książkowych. One były otoczone urokiem i światłością tych czasów, kiedy w rodzinach królowała miłość, wzajemny szacunek. Babcia opowiadała o cudownych ludziach. Nieoderwalne były od tych wspomnień również wspomnienia o Światłym Zmartwychwstaniu, Wierbnicy (Palmowej Niedzieli), Bożym Narodzeniu, Chrzcie Pańskim. Oto jedna z babcinych historii.

Miała ona siostrę, starszą o półtora roku, Ludmiłę. Jej ręce od dzieciństwa były pokryte egzemą. Gdzie tylko nie zwracaliśmy się – wszystko było nieskuteczne. Ciągle trzeba było bandażować dłonie.

W pobliżu ich wsi było źródło uważane za święte. Z całej guberni zjeżdżali się ludzie do tego źródła. Raz w roku od wiejskiej cerkwi do świętej wody szedł krestnyj chod ze śpiewem, chorągwiami i ikonami. Ogromna procesja.

Dlaczego wcześniej nie skorzystano z tego środka dla leczenia dziewczynki, nie wiem. W tym roku babcia miała pięć-sześć lat, i pamięta wszystko bardzo dobrze. Całą rodziną szli oni z krestnym chodem do źródła. Na przedzie całej procesji – proboszcz wiejskiej cerkwi ojciec Gawriił, dziadek mojej babci i jej siostry.

Podeszli do źródła. Ojciec Gawriił podprowadził wnuczkę i postawił wprost przed wodą. Babcia moja, przyczepiwszy się do siostry, też przedostała się, aby wszystko widzieć. Zaczęto czytać Ewangelię, modlitwy. Przy czytaniu modlitw na znak ojca Gawriiła dziewczynka powinna była opuścić ręce w wodę i potrzymać tam. „Uważaj, Luduszko, módl się w tym czasie. Bardzo się módl”, – powiedział ojciec Gawriił. I ona tak zrobiła. Potem ręce znów zabandażowali i poszli do domu.

Wieczorem, gdy zdjęli bandaże, aby zrobić opatrunek, ze zdumieniem zobaczyli czyste różowe rączki. Ani śladu egzemy, żadnej plamki. Choroba już nie wracała.

„Nigdy nie pij!”

Znałem pewną pobożną rodzinę: męża, żonę i córkę-panienkę. Zdarzyło się tak, że mąż wrócił do domu bardzo nietrzeźwy na wigilię Bożego Narodzenia.

Zrozpaczona żona i córka położyły go do łóżka, i on natychmiast zasnął.

Wkrótce przebudził się w silnym niepokoju i trwodze, całkowicie trzeźwy, i natychmiast chciał iść do cerkwi. Na pytanie córki, co z nim się stało (a żona poszła już do cerkwi), odpowiedział:

- Przed chwilą we śnie widziałem Pana. On powiedział mi: „Pamiętaj o święcie, czcij rodziców, nigdy nie pij i nie pal”.

Podczas choroby dzieci trzeba
pokładać wielkie nadzieje na pomoc Bożą

Wyszłam za mąż wcześnie. Wierzyłam w Boga, ale praca, codzienna krzątanina odsuwały wiarę na dalszy plan. Żyłam, nie zwracając się do Boga z modlitwą, nie przestrzegając postów. Mówiąc prościej: ostygłam w wierze. Nawet do głowy mi nie przychodziło, że Bóg usłyszy moją modlitwę, jeśli zwrócę się do Niego.

Mieszkałam z mężem i dziećmi w Sterlitamaku. W styczniu nagle zachorowało moje najmłodsze dziecko, pięcioletni chłopczyk. Zaprosiliśmy lekarza. Zbadał dziecko i powiedział, że ma dyfteryt w ostrej postaci, wyznaczył leczenie. Oczekiwaliśmy poprawy, ale nie nastąpiła. Dzieciak strasznie osłabł. Już nikogo nie poznawał. Nie mógł przyjmować leków. Z jego piersi wydobywało się straszne chrypienie, które słychać było w całym mieszkaniu. Przyjechało dwóch lekarzy. Ze smutkiem popatrzyli na chorego, z niepokojem porozmawiali między sobą. Było jasne, że dziecko nie przeżyje nocy.

Ja o niczym nie myślałam, mechanicznie robiłam wszystko potrzebne dla chorego. Mąż nie odchodził od łóżka, bał się przepuścić ostatni oddech. W domu wszystko ucichło, rozlegało się tylko straszne świszczące chrapanie.

Uderzyli w dzwon na wiecziernię. Prawie nieświadomie ubrałam się i powiedziałam mężowi:

- Pójdę poproszę o odsłużenie molebnia za jego wyzdrowienie.

- Czyż ty nie widzisz, że on umiera? Nie idź: on umrze bez ciebie.

- Nie, – mówię, – ja pójdę: cerkiew blisko.

Wchodzę do cerkwi. W moją stronę idzie ojciec Stiefan.

- Batiuszka, – mówię do niego, – u mnie syn umiera na dyfteryt. Jeśli nie boicie się, odsłużcie u nas molebien.

- My mamy obowiązek zwracać się z pożegnalnym słowem do umierających wszędzie i idziemy bez strachu, dokąd nas zapraszają. Zaraz do was przyjdę.

Wróciłam do domu. Chrypienie nadal rozlegało się po wszystkich pokojach. Twarzyczka całkiem posiniała, oczka wywróciły się do tyłu. Dotknęłam nóżek: były całkiem zimne. Serce boleśnie się ścisnęło. Czy płakałam, nie pamiętam. Tak dużo płakałam w te straszne dni, że, wydaje się, wszystkie łzy wypłakałam. Zapaliłam łampadkę i przygotowałam niezbędne.

Przyszedł ojciec Stiefan i zaczął służyć molebien. Ostrożnie wzięłam na ręce dziecko wraz z pierzynką i poduszką i wniosłam do salonu. Było mi zbyt ciężko stojąc trzymać go, i opadłam na fotel.

Molebien trwał dalej. Ojciec Stiefan otworzył Świętą Ewangelię. Z trudem wstałam z fotela. I dokonał się cud! Mój chłopczyk podniósł głowę i słuchał Bożego słowa. Ojciec Stiefan skończył czytanie. Przyłożyłam się do Ewangelii; przyłożył się też chłopczyk. On objął rączką moją szyję i tak dosłuchał molebnia. Bałam się oddychać. Ojciec Stiefan podniósł swój krzyż, ocienił nim dziecko, dał mu pocałować i powiedział: „Zdrowiej!”

Położyłam chłopczyka do łóżeczka i poszłam odprowadzić batiuszkę. Kiedy ojciec Stiefan odjechał, pośpieszyłam do sypialni, dziwiąc się, że nie słyszę zwykłego chrapania, rozdzierającego duszę. Chłopczyk spokojnie, cicho spał. Oddech był równy i spokojny. Ze wzruszeniem opuściłam się na kolana, dziękując Miłosiernemu Bogu, a potem i sama zasnęłam na podłodze: siły mnie opuściły.

Następnego ranka, gdy tylko uderzyli w dzwony na jutrznię, mój chłopczyk wstał i czystym, dźwięcznym głosem powiedział:

- Mamo, dlaczego ja ciągle leżę? Mam dość leżenia!

Czy można opisać, jak radośnie zabiło moje serce! Zaraz nagrzałam mleka, i chłopczyk z przyjemnością je wypił. O godzinie dziewiątej do salonu cicho wszedł nasz lekarz, popatrzył w przedni kąt i, nie zobaczywszy tam stołu z zimnym trupkiem, zawołał mnie. Odezwałam się wesołym głosem:

- Zaraz idę.

- Czyżby lepiej? – zapytał zaskoczony lekarz.

- Tak, – odpowiedziałam, witając się z nim. Bóg zesłał nam cud.

- Tak, tylko cudem mogło wyzdrowieć wasze dziecko.

Osiemnastego lutego ojciec Stiefan służył u nas dziękczynny molebien. Mój chłopczyk, całkowicie zdrowy, gorliwie się modlił. Po zakończeniu molebnia ojciec Stiefan powiedział:

- Powinniście opisać ten przypadek. Szczerze życzę, żeby choć jedna matka, po przeczytaniu tych wersów, w czasie smutku nie wpadła w rozpacz, a zachowała wiarę w dobroć nieznanych dróg, którymi prowadzi nas Opatrzność Boża.

„Ruski Boże, pomóż mi!”

Dziewczynka miała na imię Sara, była córką bardzo bogatych żydów. Oprócz niej było jeszcze pięć dziewczynek. Rodzina mieszkała na prowincji. Ojciec miał surowy charakter, i dzieci bardzo się go bały, bała się go też żona.

Pewnego razu ojciec wyszedł z domu, zamierzając wyjechać w bardzo ważnej sprawie. Przypomniawszy o czymś, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął złożoną poczwórnie kartkę.

- Ech, nie chce się wracać, – powiedział. – Sara, weź ten dokument, jest bardzo ważny, odnieś do mego gabinetu, – zawołał przebiegającą obok córkę. – Połóż na biurko i przyciśnij książką. Tylko nie zgub tego, bo głowę ci urwę, – krzyknął za nią.

Sara włożyła papier do kieszeni sukienki i tylko skierowała się do gabinetu, jak zawołała ją starsza siostra, aby zobaczyła, jaki kapelusz sprezentował jej narzeczony. Potem Sara zobaczyła przez okno, że na podwórku zebrały się dzieci sąsiadów i zanosi się na ciekawą zabawę. Zapomniawszy o wszystkim, przyłączyła się do bawiących się.

Kartka leżała w kieszeni, a ona skakał i bawiła się do późnego wieczora. Zdjętą sukienkę pokojówka odniosła do prania, a rano przyniosła jej drugą.

Siadając przy stole do herbaty, ojciec ze zdziwieniem zapytał:

- Gdzie ta kartka, którą ci wczoraj dałem?

Dopiero teraz Sara o niej przypomniała.

Rozpoczęły się poszukiwania, ale Sara doskonale wiedziała, że nie miały one sensu: papier był w kieszeni jej sukienki i ona go nie wyjmowała, a potem sukienkę wzięto do prania. Niewątpliwie, papier wyrzucono.

Trzęsąc się ze strachu, ona we wszystkim przyznała się ojcu. On popatrzył na nią i surowo powiedział:

- To był weksel na dziesięć tysięcy rubli. Po dwóch tygodniach muszę go oprotestować. Nie obchodzi mnie to, że go nie ma, on musi być. Weź gdzie chcesz – albo…

Sara z przerażenia zamknęła oczy. Ojciec nigdy nie groził na próżno. Rozpoczęły się bezowocne poszukiwania. Początkowo tymi poszukiwaniami byli zajęci wszyscy w domu, ale, zrozumiawszy ich daremność, porzucili. Sara straciła sen i apetyt. Przestała bawić się z dziećmi, chowała się przed wszystkimi w odległych zakątkach ogromnego sadu. Najchętniej siedziała w miejscu, gdzie ich działka przylegała do podwórka starej ruskiej kobiety. Ona żyła sama w biednej chatce, gospodarstwa domowego nie miała, biegał tylko pstry kot i zieleniał ogród. Kołysały gałęziami trzy jabłonie, i pysznie rozłożyły się trzy krzaki czarnej porzeczki.

Latem kobieta stale zajęta była na swoim ubogim podwórku, ale często, zostawiając pracę i stając wyprostowana, modliła się. Jej miła twarz podczas modlitwy stawała się jeszcze milsza, często łzy płynęły z jej oczu, ale ona nie zauważała ich i tylko ocieniała siebie znakiem krzyża.

Sara przez szczelinę w płocie obserwowała ją, i, kiedy kobieta modliła się, Sarze robiło się lekko i radośnie. Strach przed ojcem odstępował. Ale oto kobieta skończyła modlitwę, i znów straszne myśli opanowywały Sarę, i ona szła nad rzekę szukać na brzegu miejsca, gdzie rzuci się do wody.

Któregoś razu, kiedy było wyjątkowo ciężko, Sara poszła do tajnego ukochanego zakątka sadu i, powtarzając ruchy kobiety, popróbowała modlić się sama. Ona nie wiedziała, jak to robić, i nieumiejętnie żegnała się i powtarzała: – Ruski Boże, pomóż mi.

Potem zaczęła użalać się przed Nim na swoje nieszczęście i znów prosiła o pomoc. Tak robiła każdego dnia, co, jednak, nie przeszkadzało jej chodzić nad rzekę, gdzie zamierzała skończyć swoje życie, gdyż kara ojca była dla niej straszniejsza od śmierci.

Minęły dwa tygodnie. Nastał poranek tego fatalnego rozstrzygającego dnia. Sara nie spała ani minuty, i jak tylko zaświtało, ubrała się, popatrzyła na śpiące z nią w jednym pokoju siostry i cicho wyszła z domu. Słońce jeszcze tylko wschodziło, na podwórku nie było żywej duszy.

Ostatni raz obejrzała się Sara na rodzinny dom, na sad, na wielkie podwórze, całe zabudowane, i poszła do bramy. Odciągnąwszy rygiel, zdecydowanie chwyciła za rączkę. Ale co to?.. W rączkę wetknięta złożona we czworo kartka papieru.

Sara wyjęła ją i odruchowo rozłożyła. Weksel… Czyż to naprawdę ten, który ojciec dał jej dwa tygodnie temu? Ale przecież weksel ten zamoczył się w kieszeni sukienki i wyrzucono go. Ja mógł on trafić tutaj?

Zapomniawszy o strachu przed ojcem, zapomniawszy o wszystkim na świecie, Sara z krzykiem rzuciła się do sypialni rodziców. Rozczochrany nie przebudzony jeszcze ze snu, ojciec wyrwał z jej rąk papier.

- Weksel, tan sam weksel! – krzyknął on na cały dom. – Gdzie ty go wzięłaś?

Trzęsąc się całym ciałem, Sara opowiedziała. Ojciec znów zaczął oglądać dokument. Wszystko się zgadza, nie można do niczego się przyczepić, tylko on czymś nieuchwytnie różni się od zaginionego – jakby inny papier, inny charakter pisma.

W domu wszyscy przebudzili się i zbiegli się do sypialni, radośni i podnieceni. Tylko Sara nie radował się ze wszystkimi – nowe uczucie czegoś wielkiego i niepojętego przepełniało jej duszę. Ona znów poszła do swego zakątka w sadzie.

- To uczyniłeś Ty – Ruski Boże, – szeptała ona, i nie chciało się jej iść do domu, a chciało się siedzieć tu i w ciszy rozmyślać o niezwykłym Bogu, Który zlitował się nad nią i uczynił cud.

„Trzymaj ziujd-west”

(Trzymaj południowy zachód)

Wiele, wiele niewytłumaczonego jest na świecie. Bywają cuda i w naszym niewierzącym wieku, – powiedział nasz gospodarz, emerytowany marynarz, przechadzając się tam i z powrotem po jadalni. Zaprosił on nas do spędzenia z nim słotnego jesiennego wieczoru przy szklance herbaty, i zebraliśmy się w ciasnym kręgu w przytulnym pokoju wokół samowara. Nasz gospodarz po mistrzowsku opowiada, i oczekiwaliśmy od niego ciekawej opowieści z jego niezliczonych morskich przygód.

- Tak, dobrze pamiętam to wydarzenie, – kontynuował on, szarpiąc swoje siwe wąsy, – porażające wydarzenie. Byłem jeszcze kadetem marynarki, młodym, wesołym chłopcem, pełnym różowych nadziei i ufności. Nasz kurs tym razem był bardzo trudny i niebezpieczny. Nastały dni jesienne. Niebo wisiało jak ołowiana czapka. Wiał zimny wiatr. Powoli płynęliśmy według kursu. Ocean ponuro szumiał. Bardzo dobrze pamiętam ten wieczór. My, młodzi, wypełniwszy swoje dzienne obowiązki, poszliśmy do kajuty i wspominaliśmy krewnych i znajomych.

Nagle słyszymy pośpieszne kroki kapitana i wnioskujemy z jego chodu, że jest czymś zdenerwowany.

- Panowie, – powiedział on, zatrzymawszy się w drzwiach kajuty, – kto pozwolił sobie przed chwilą zakraść się do mojej kajuty? Odpowiadajcie!

Milczeliśmy, zdziwieni, w osłupieniu spoglądając na siebie nawzajem.

- Kto? Kto był tam przed chwilą? – powtarzał on groźnie i, prawdopodobnie, ujrzawszy zdumienie na naszych twarzach, szybko odwrócił się i odszedł na górę. Tam groźnie zabrzmiał jego głos. Nie zdążyliśmy się opamiętać, jak rozkazano nam pójść na górę. Na pokładzie ustawiła się cała załoga. Obaj bosmani byli zdenerwowani i zaniepokojeni.

- Kto był w mojej kajucie? Kto pozwolił sobie na ten zuchwały żart? – groźnie krzyczał kapitan. Odpowiedzią mu było ogólne milczenie i zdumienie. Wtedy kapitan opowiedział nam, że gdy tylko położył się w kajucie, jak słyszy w półświadomości czyjeś słowa: „Trzymaj ziujd-west dla uratowania życia ludzi. Prędkość powinna być nie mniejsza niż trzy metry na sekundę. Śpiesz się, póki nie jest za późno!”

Słuchaliśmy opowiadania kapitana i dziwiliśmy się. Kapitan zasępił się. Zostaliśmy zwolnieni. Wszyscy byliśmy zaniepokojeni i zakłopotani. Co zrobi kapitan? Iść na południowy-zachód – oznaczało zboczenie z kursu i płynięcie w inną stronę. Do później nocy nikt nie spał. Szybko zrozumieliśmy, że po długiej naradzie ze starszym bosmanem, bardzo doświadczonym, wypróbowanym marynarzem, kapitan zdecydował posłuchać tajemniczej rady. Prawda, zboczenie z kursu nie było tak znaczne i straconego czasu będzie niewiele.

- Trzymajcie ziujd-west i postawcie dobrego wartownika na maszcie! – usłyszeliśmy rozkaz kapitana bosmanowi.

Nasze serca były niespokojne. Co to będzie? Czyż to żart, kpina? Ale kto mógł tak zażartować? Wczesnym rankiem wszyscy, jak zwykle, byliśmy na nogach i tłoczyliśmy się na pokładzie. Sternik w milczeniu wskazał kapitanowi na widoczny w oddali czarny obiekt. Płynęliśmy całą noc; poranek był szary, deszczowy. Z powodu mgły nic nie było widać w oddali. Kapitan długo patrzył w lunetę, wezwał bosmana i coś mu cicho powiedział. Kiedy kapitan zwrócił się do nas, twarz jego była bledsza niż zwykle. Po półtorej godzinie zobaczyliśmy gołym okiem, że czarny obiekt był czymś w rodzaju tratwy, i na niej – dwie leżące ludzkie postacie. Spuściliśmy łódź. Bosman sam popłynął po nieszczęśników. Fale zalewały tratwę, jeszcze trochę i byłoby już za późno. Czy ludzie na tratwie żyli? Po półgodzinnej walce z wiatrem i falami bosman przywiózł nieszczęśników. To był młody marynarz i dziecko, oboje nieprzytomni, z wykrzywionymi przez konwulsje twarzami, zesztywniali, prawie martwi.

Jakie zamieszanie powstało na statku! My wszyscy, zaczynając od kapitana i kończąc na ostatnim marynarzu, staraliśmy się zrobić coś dla nieszczęśników. I tajemnicze uratowanie poraziło nas wszystkich; oni wydawali się nam posłańcami Opatrzności.

Kapitan, jak najczulsza matka, troszczył się o dziecko. Dopiero po dwóch godzinach marynarz odzyskał świadomość i zapłakał z radości. Dziecko mocno spało, owinięte i ogrzane.

-Panie! Dziękuję Tobie! – wykrzyknął marynarz, prosty, sympatyczny młody człowiek. – Widocznie, modlitwa matuli doszła do Boga!

Wszyscy go obstąpiliśmy, i on opowiadał nam smutną historię statku, który rozbił się o podwodne skały i zatonął. Ludzi było niewielu, niektórzy zdążyli uratować się w łodzi, reszta utonęła. On ocalał jakimś cudem na pozostałym fragmencie statku. Dziecko było cudze, ale uchwyciło się za niego w chwili niebezpieczeństwa, i uratowali się razem.

- Matula, widocznie, modli się za mnie! – mówił marynarz, z czcią żegnając się i patrząc na niebo. – Jej modlitwa uratowała mnie! Wystraszyłem się bardzo, kiedy jeszcze byłem przy świadomości, a jeszcze i dziecko schwyciło się za mnie – nie mogłem go zostawić; zdrętwiałem, zmarzłem, wodą zalewa… Dziecko płacze… I zacząłem się modlić… A potem ostatnie, co pamiętam: śmierć przyszła, i zakrzyczałem: „Matulu kochana, pomódl się za mnie! Pomódl się do Pana!” Widocznie gorąco ona za mnie się modliła. Oto w kieszeni i list jej noszę przy sobie… Dziękuję kochanej mojej!

I on wyjął list, napisany słabą prostą ręką, małogramotnej kobiety. Przeczytaliśmy go kilka razy, i wywarł na nas duże wrażenie. Ostatnie linijki jego pamiętam nawet teraz: „Dziękuję, synku, za twoją pamięć i życzliwość, że nie zapominasz staruchy-matki. Bóg nie opuści ciebie! Ja dniem i nocą modlę się za ciebie, synku, a matczyna modlitwa dochodzi do Boga. Módl się i ty, synku, i bądź zdrów, i nie zapominaj twojej staruchy-matki, która modli się za ciebie. Serce moje zawsze jest z tobą, czuję nim wszystkie twoje smutki i biedy i modlę się za ciebie! Niech błogosławi ciebie Pan i niech zbawi i zachowa ciebie dla mnie!”

Marynarz, widocznie, bardzo kochał swoją matkę i ciągle wspominał o niej. Uratowane dziecko, siedmioletni chłopczyk, spodobał się kapitanowi, bezdzietnemu człowiekowi, on postanowił zostawić go u siebie. Dziwne są drogi Opatrzności! Wielka siła matczynej modlitwy! Dużo jest na świecie tajemniczego, niewytłumaczalnego, niepojętego dla słabego umysłu.

Cudowne nawrócenie

Z babcią był taki przypadek. Ona ukrywała swoją wiarę przed przełożonymi. Jakoś raz szła ona z koleżanką-ateistką obok świątyni. W cerkwi trwało nabożeństwo, ludzie modlili się. Koleżanka postanowiła pokpić nad wierzącymi. Ona zaszła do świątyni i podczas śpiewania modlitwy zawołała na całą cerkiew: „Dlaczego modlicie się do Tego, Kogo nie ma?” Babcia próbowała ją wyprowadzić, przekonując ją: „Nie trzeba, chodźmy. No, modlą się – więc niech modlą się”. Ale koleżanka nie chciała uspokoić się i powiedziała tak, aby wszyscy słyszeli: „Jeśli Bóg jest, niech ja upadnę i nie wstanę”.

I ona nagle rzeczywiście upadła i nie mogła wstać. Ją wynieśli, ona poprosiła wody i od razu kupiła ikonkę. Potem, jak opowiadała babcia, ta kobieta stał się bardzo wierzącą, ale dolegliwość tak i pozostała u niej do końca jej dni. Ot jaki przypadek…

Niedźwiedź

Metropolitę Kazańskiego i Swijażskiego Kiryła (Smirnowa) wieziono na zesłanie. Pewnej głuche nocy on został wyrzucony z wagonu w pełnym biegu. Była śnieżna zima. Metropolita Kirył upadł w ogromną zaspę, jak w pierzynę, i nie został ranny. Z trudem wylazł z niej, rozejrzał się: las, śnieg – i żadnego śladu miejsca zamieszkania. On długo szedł po śnieżnej caliźnie i, wyczerpawszy się z sił, usiadł na pniu. Przez znoszoną sutannę mróz przenikał do kości. Czując, że zaczyna zamarzać, metropolita zaczął odmawiać sobie modlitwę na odejście. Nagle widzi: zbliża się do niego coś wielkiego ciemnego, przyjrzał się – niedźwiedź.

„Zagryzie”, – przemknęła myśl, ale uciec nie było sił, bo i dokąd? A niedźwiedź podszedł, obwąchał siedzącego i spokojnie położył się u jego nóg. Powiało ciepłem od ogromnego zwierza i pełną życzliwością. On poruszył się i, obróciwszy się do Władyki brzuchem, rozciągnął się na całą długość i zachrapał. Długo wahał się Władyka, patrząc na śpiącego niedźwiedzia, potem nie wytrzymał skuwającego zimna i położył się obok niego, przytuliwszy się do ciepłego brzucha. Leżał i to jednym, to drugim bokiem obracał się do zwierzęcia, żeby się ogrzać, a niedźwiedź głęboko oddychał we śnie i obwiewał go gorącym oddechem. Kiedy zaczęło świtać, metropolita usłyszał dalekie pianie kogutów. „Osada blisko”, błysnęła radosna myśl, i ostrożnie, aby nie obudzić niedźwiedzia, wstała na nogi. Ale ten podniósł się, otrząsnął się i kołysząc się poczłapał do lasu. A wypoczęty Władyka wkrótce doszedł do małej wioseczki.

Zapukawszy do pierwszej chaty, on wyjaśnił, kim jest, i poprosił o schronienie. Władykę wpuszczono, i pół roku przeżył w tej wioseczce. Napisał do siostry, ona przyjeżdżała do niego, a potem po Władykę przyjechali i wywieźli.

Obraz Zbawiciela w niebie

Na front trafiłem w 1941 roku jako 22-letni młodzieniec. Byłem łącznościowcem. Uczestniczyłem w obronie Leningradu. Niemcy rwali się do miasta, było ono okrążone. Próbując za wszelką cenę zdobyć miasto, Niemcy skierowali na nas lawinę ognia. Jeden po drugim ginęli bojowi przyjaciele. I oto podczas jednego z bombardowań, kiedy nawała ognia zwaliła się na miasto i, wydawało się, zaczął się koniec świata, wydarzył się prawdziwy cud. Nocne niebo nagle zajaśniało różowym światłem, i na różowym niebie pojawił się obraz Zbawiciela. Z zaskoczenia wszyscy będący w ziemiance żołnierze, nie umawiając się, popadali na kolana i zaczęli się żegnać… Obraz Zbawiciela zniknął. Niebo stało się normalne, ale nieprzeniknione piekło ustało. A my długo jeszcze nie mogliśmy dojść do siebie… Od tego momentu i ja uwierzyłem w Boga. Z tą wiarą przeszedłem całą wojnę i po Zwycięstwie wróciłem do domu bez żadnej rany. Obraz Chrystusa na zawsze pozostał w mojej pamięci.

„Ojcze Aleksiju, uratuj”

Na początku Wielkiej Ojczyźnianej Wojny (II Wojny Światowej) trafiłem do niemieckiej niewoli. Zamknęli nas w cerkwi, a potem zaczęli wyprowadzać grupami na rozstrzelanie. Poprowadzili z innymi i mnie. przypomniałem sobie wtedy o ojcu Aleksiju Miecziewie. W rozpaczy pomodliłem się: „Batiuszka ojcze Aleksiju, uratuj”. I przeżegnałem się. Patrzę, Niemcy, którzy nas prowadzili, o czymś rozmawiają, a potem oddzielili mnie od pozostałych i dalej nie poprowadzili.

Wszystkich rozstrzelali, a ja zostałem żywy. Od tej pory ja w każdej biedzie, przy wszelkiej trudności wzywałem w modlitwie ojca Aleksija.

„Ojcze nasz…”

Pewien marynarz, walczący z faszystami na Morzu Bałtyckim, znalazł się w lodowatej wodzie. Płynął tracąc siły. Zimne fale nakrywały go z głową. Ubranie przesiąkło. Ręce, nogi drętwiały, stawały się bezwładne. Dokąd płynąć? Gdzie północ? Gzie południe. Nieprzenikniona ściana. Serce bije na granicy możliwości.

On wysadzał wrogie okręty, teraz wysadzili jego kuter. Nikt nie pozostał. Zginie i on. Trzeba patrzeć prawdzie w oczy: pozostały ostatnie chwile. Nawet jeśli jakiś okręt i przepłynie obok, nie zobaczą go: nieprzenikniona mgła. Do brzegu daleko. A i gdzie on? Zimno przenika. Oddychać coraz trudniej i trudniej. Nie ma na co pokładać nadziei. Chyba tylko na cud. Ale całe życie on uważał, – a i uczyli go w Moskiewskim Uniwersytecie, a tam tacy mądrzy profesorowie, – że cuda nie zdarzają się, że Boga nie ma, wszystko to kłamstwa i wymysł niegramotnych głupców albo krętaczy.

W tych chwilach przypomniała się mu ukochana babcia, która w dzieciństwie mówiła całkiem co innego: „Ty tylko powiedz: Otcze nasz. Nazwij Boga swoim Ojcem. A Ojciec czyż zostawi w nieszczęściu Swoje dziecko?”

I marynarz, z trudem przypominając słowa modlitwy, ostatnimi siłami szeptał: „Ojcze nasz, Będący na niebiosach! Niech się święci Imię Twoje…”

Nie zdążył marynarz wypowiedzieć modlitwy do końca, jak gęsta mgła, zakrywająca wszystko dookoła zwartą zasłoną, nieoczekiwanie rozstąpiła się, ukazał się radziecki okręt, który przypadkiem znalazł się w tym rejonie, marynarza zauważyli i podnieśli na burtę. I to wyratowanie od nieuniknionej śmierci, i to po tym jak on wypowiedział modlitwę, ukazało się mu tak cudownym, że marynarz uwierzył w Boga.

Druga przysięga

Już w pierwszym tygodniu wojny na wezwanie Ojczyzny poszedłem na front. Wypadło mi uczestniczyć w walkach pod Kurskiem.

Na całe życie zapamiętałem dzień 23 listopada 1941 roku. Znaleźliśmy się w okrążeniu. Faszyści zwalili na nas nawałę ognia. Ziemia trzęsła się i dymiła od artyleryjskich moździerzowych pocisków i bomb lotniczych. Powietrze było gęsto przesycone spalenizną, niebo zasnuło dymem pogorzelisk.

Wycie niemieckich myśliwców i bombowców, wybuchy bomb i pocisków, terkotanie karabinów – wszystko to wyglądało jak piekło; w dodatku mżył deszcz, a pod wieczór posypał śnieg. Wielu moich kolegów z pułku tego dnia okropiło swoją krwią legendarną Kurską ziemię, a inni i na wieczność znaleźli w niej spoczynek.

Pozostali przy życiu, rozproszeni, moralnie przytłumieni, kierujący się instynktem samozachowawczości, starali się znaleźć schronienie i ratunek w masywach leśnych. Tego dnia właśnie w takiej sytuacji spotkaliśmy się z grupą żołnierzy w pewnym leśnym wąwozie. Wymęczonych, brudnych, głodnych, przemoczonych do ostatniej nitki, zebrało się nas trzynaście osób.

Wśród nas był dowódca, pochodzący z Nowosybirska. Stłoczyliśmy się wokół niego, oczekując na decyzję. Z nadejściem ciemności zrobiło się całkiem zimno, a my nawet nie odważyliśmy się rozpalić ogniska, aby nie zdradzić swojej obecności. Wydawało się, śmierć nieunikniona: jeśli nie od wrogiej kuli, to z zimna i głodu. Nagle dowódca głośno, bez cienia ironii, zwraca się do nas: „Bracia, kto zna modlitwy” – „Ja znam, – odpowiedziałem, – Nikołaj Mielnikow”, – „A ja mam na imię Gieorgij. Znaczy, z nami jest dwóch Aniołów-Stróżów, cudotwórców. Módlmy się o pomoc”. I on pierwszy zaczął odmawiać modlitwę, a ja głośno wtórowałem mu. Pozostali zaś jedni powtarzali szeptem, a inni stali na kolanach, ocieniając siebie znakiem krzyża i czyniąc pokłony do ziemi.

Kiedy odmówiliśmy modlitwy, było już całkiem ciemno. Nagle z prawej strony, za lasem świerkowym, kilka metrów od nas, pojawiło się światło. Wszyscy rzuciliśmy się w tym kierunku i zobaczyliśmy chatkę, w której świeciła lampa naftowa. Zapukaliśmy do drzwi. Na progu powitał nas siwowłosy starzec. Nie zadając ciekawskich pytań, jednomyślnie przyjęliśmy go za miejscowego leśnika. Gospodarz ciepło nagrzanej chałupy uprzedził nas: „Nie obwińcie mnie za skromne schronienie. Mogę poczęstować wszystkich wrzątkiem z sucharkami. A spać położycie się na słomie”.

Ogrzawszy się, położyliśmy się na słomiane „puchówki” szeregiem, przycisnąwszy się jeden do drugiego i spaliśmy do rana. A przebudziwszy się, okazaliśmy się na tym samym „skrawku” przy wąwozie, gdzie biedowaliśmy poprzedniego wieczoru. A po chatce nawet śladu nie było. Dowódca podziękował Bogu za cudowny nocleg i, uczyniwszy trzy pokłony do wschodzącego słońca, powiedział: „No, bracia, od dziś nie bądźcie Iwanami, niepamiętającymi pokrewieństwa i przodków. Nie zapominajcie Boga, brońcie Cerkwi Chrystusowej, pamiętajcie o modlitwie za siebie wzajemnie do końca swego życia”.

To pouczenie przyjęliśmy jak drugą wojskowa przysięgę. Rozłożywszy mapnik i zorientowawszy się w terenie, ruszyliśmy w drogę. Koło piętnastu kilometrów przy huku kanonady przedzieraliśmy się wąwozami i zagajnikami w stronę Połtawy. I wszyscy trzynastu tego dnia złączyliśmy się z rodzimą jednostką.

„Chodź, córko Moja”

Ciocia Szura (ros. zdrobnienie od Aleksandry) urodziła się i wychowała się na wsi. Przyjechała do Moskwy jako młoda dziewczyna, dostała pracę w fabryce. Pokój hotelu dzieliła z innymi pracownicami. Można sobie wyobrazić, jakie to było życie. „Byłam nierządnicą”, – mówiła ona o sobie. Żywa, ostra w języku, lubiąca pośpiewać, potańczyć, pośmiać się, Szura została przywódczynią wśród fabrycznej młodzieży. O Bogu nawet nie myślała. Na wielkie święta do cerkwi czasem chodziła, na rodzicielskie soboty też – jakby tak trzeba było. Czas upływał. Bez męża urodziła syna. Z dzieckiem udało się otrzymać pokój w mieszkaniu komunalnym. Tak czas płynął: praca, wesołe towarzystwa, wielbiciele.

Kiedy Szura skończyła 40 lat, wydarzyło się godne podziwu zdarzenie, które odmieniło całe jej życie. Było lato. Ona z jakiegoś powodu wcześnie wróciła z pracy i wcześnie położyła się spać. Zwaliło się jakieś niepojęte zmęczenie. I oto śni się jej, że idzie po polu i wiele-wiele ludzi idzie dokądś pod górę. „Ja nie chcę pod górę”, – powiedziała sobie ciocia Szura i odeszła od nich. A obok ludzie też dokądś idą. I oto ona do nich dołączyła. Po jakimś czasie doszli oni do świątyni. W drzwiach ktoś stoi. Ciocia Szura patrzy i oczom nie wierzy – przecież to Sam Pan Jezus Chrystus. W białej szacie, dokładnie takiej, jak na ikonie. I wszystkich błogosławi. Ona też podeszła do błogosławieństwa. A Pan położył rękę na jej głowę i mówi: „Chodź, córko moja”. I podepchnął do drzwi świątyni. Wtedy Szura przebudziła się. „Co ze mną się stało, nie wiem. Tylko położył się spać jeden człowiek, a przebudził się inny”, – opowiadała potem.

Rano zadzwoniła ona do pracy i poprosiła o kilka dni wolnego, dobrze że były wolne dni. I pojechała Szura po całej Moskwie szukać tej cerkwi, którą widziała we śnie. Z jakiegoś powodu wydawało się jej, że obowiązkowo musi tak zrobić. Jak ona jeździła, jak przesiadała się z środka transportu na inny, jak chodziła po ulicach i zaułkach – to długa historia. Powiem tylko, że poszukiwania początkowo były bezowocne.

Ostatniego wolnego dnia Szura trafiła do jednego ze starych rejonów Moskwy. Tramwaj jechał spokojną ulicą, wtedy w 1963-m roku, jeszcze nie załadowanej samochodami. Szeleściły gałęziami stare drzewa, pamiętające i wojnę i rewolucję. Po błękitnym lipcowym niebie płynęły obłoki.

Szura patrzyła w okno i myślała, że trzeba poprosić jeszcze o kilka dni wolnego, niech nawet z konta urlopu. I nagle zza zakrętu, jak statek, wypłynęła biała cerkiew. Wokół niej był czyściutki skwerek. „Oto ona! Oto!” – krzyknęła Szura, zdumiawszy pasażerów, i rzuciła się do wyjścia. Jeszcze tego samego dnia otrzymała ona tam pracę. Trzydzieści lat ciocia Szura jest tu, w naszej cerkwi.

„Bóg albo anioł wydobył mnie spod lodu…”

„Bóg jednak jest”, – często na głos powtarzał siwowłosy starzec, wysoki, pochylony, o wyrazistych rysach twarzy. Nazywał się Fiodor Michajłowicz Machow. W tych czasach we wszystkich szkołach i instytutach uczono, że Boga nie ma, a wierzących uważano za zacofanych albo szaleńców. Fiodor Machow przekonał się o istnieniu Boga po tym, jak został wyratowany z wody.

Kiedyś szedł do domu po lodzie przez rzekę Piechorkę, to w obwodzie Moskiewskim. Był późny wieczór, a zimą wcześnie zapada ciemność. Drogi nie było widać. Gdzieś na środku rzeki on wpadł do przerębli. Rzeka w tym miejscu była głęboka, tak że latem nie każdy nurek do dna dostanie.

Znalazłszy się pod wodą, zaczął tonąć. Jeśli na lodzie mrok, to pod lodem już całkowita ciemność. Zaczął grzebać się, żeby wypłynąć. Po kilku sekundach wypłynął do góry, ale nie trafił do przerębli, a uderzył się głową o lód. I oto tu naprawdę zaczął topić się, bo nie wiedział dokąd wypływać. Opadając na dno, on z całych sił wzywał Pana:

- Boże, jeśli Ty jesteś, uratuj mnie, pomóż!

On błagał nie słowami (powietrza nie było), a umysłem – całą swoja istotą krzyczał do góry. W tejże chwili woda pod lodem rozświetliła się.

”Nie widziałem nikogo, tylko światło było, jak o poranku, – objaśniał on potem. – Światło zbliżyło się do mnie. I jakaś siła wzięła mnie jakby za włosy i powlokła do góry. Nie wiem, jak, ale mnie wypchnęło na brzeg lodu. Ktoś pomógł mi wydostać się. Prawdopodobnie, Bóg albo anioł wydostał mnie spod lodu... Najpierw ledwie popełzłem, potem podniosłem się na nogi i poszedłem. Płaszcz od wody ciężki, lodowaty. Nie zdążyłem zamarznąć, zanim doszedłem do domu... Tak, kto co by nie mówił, a Bóg jednak jest. A inaczej by mnie nie było.

Anioł odprawił w drogę umierającego

W górskiej miejscowości Azji Środkowej była cerkiew, w której służyło dwóch duchownych. Któregoś dnia z pewnej wsi przyszedł parafianin z prośbą o udzielenie priczastija umierającemu. Jeden z duchownych był chory, a drugi z jakiegoś powodu odmówił pójść.

Ze smutkiem wracał do umierającego jego krewny, myśląc o tym, że nie mógł wypełnić jego ostatniej prośby.

Ale kiedy wrócił do chorego, to zastał go w radosnym, oświeconym stanie.

- Jak wdzięczny jestem tobie, że potrudziłeś się przywołać do mnie batiuszkę i miałem szczęście wyspowiadać się i przyjąć priczastije Świętych Darów.

Krewny zdumiał się i zrozumiał, że zamiast duchownego umierającego wyspowiadał i udzielił priczastija Anioł Pański.

O ważności proskomidii*

Pewien wielki naukowiec, medyk, ciężko zachorował. Wezwani lekarze, jego przyjaciele, zastali chorego w takim stanie, że była bardzo mała nadzieja na wyzdrowienie.

Profesor mieszkał tylko ze swoją siostrą, staruszką. Był on nie to żeby całkiem niewierzącym, ale mało interesował się sprawami religijnym, do cerkwi nie chodził, choć mieszkał niedaleko od niewielkiej świątyni.

Po takim lekarskim wyroku jego siostra bardzo zasmuciła się, nie wiedząc, jak pomóc bratu. I wtedy przypomniała sobie, że obok – cerkiew, dokąd można pójść i dać kartkę na proskomidię za ciężko chorego brata.

Wczesnym rankiem, nie mówiąc ani słowa bratu, siostra wybrała się na poranną liturgię, opowiedziała duchownemu o swoim nieszczęściu i poprosiła aby wyjął cząstkę i pomodlił się o zdrowie jej brata. A w tym samym czasie jej brat miał widzenie: jakby ściana jego pokoju zniknęła i odsłoniło się wnętrze świątyni, ołtarz. On widział swoją siostrę, rozmawiająca o czymś z kapłanem. Kapłan podszedł do żetwiennika, wyjął cząstkę, i ta cząstka z dźwiękiem upadła na diskos (patenę). I w tymże momencie chory poczuł, że jakaś siła weszła w jego ciało. On wstał z łóżka, czego dawno już nie mógł zrobić.

W tym momencie wróciła siostra, jej zdziwienie nie miało granic.

- Gdzie ty byłaś? – zawołał były chory. – Ja wszystko widziałem, ja widziałem, jak ty w cerkwi rozmawiałaś z duchownym, jak on wyjął za mnie cząstkę.

I tu oboje łzami podziękowali Panu za cudowne uzdrowienie.

Profesor jeszcze długo żył po tym, już nigdy nie zapominając o miłosierdziu Bożym, jakie było wobec niego, grzesznika.

*Proskomidia – wstępna część Liturgii, podczas której na stole ofiarnym (żertwienniku) przygotowuje się dla poświęcenia dary – chleb i wino, ora modli się za żywych i umarłych wyjmując z prosfor cząstki w ich imieniu.

Ten odkryty „kawałeczek” wyższej rzeczywistości

Na wakacjach postanowiliśmy z całą rodziną objechać naszym nowym samochodem Złoty Pierścień. Ostatnim miastem naszej trasy był Włodzimierz. We Włodzimierzu rozeszliśmy się, umówiwszy się spotkać się o siódmej wieczorem. Ja obszedłem centrum miasta i podszedłem do Uspienskiego Soboru. Wszedłem do cerkwi…

Przypominając sobie – tego, 21-latka, – wiem, że wszedł do cerkwi szałaput, bezbożnik, jednym słowem, „normalny” radziecki student.

Pamiętam, kiedy wszedłem poraziło następujące: z przodu – wszystko zalane oślepiająco złotym światłem, coś dzieje się – ktoś dokądś się porusza, niepojęte dokąd. Chór śpiewał tak, że nigdzie nic podobnego nie słyszałem – byłem miłośnikiem rock-muzyki. I zapomniałem o wszystkim: zapomniałem o sobie, o swoich biedach, o planach. Stałem… i płakałem nie przestając. Pamiętam, wstydu, skrępowania nie było, a w piersi roztopiło się coś, dusza rozgrzała się, zrobiło się zadziwiająco lekko i jakoś przez łzy radośnie, łagodząco radośnie i… słodko, błogo.

Jak długo to trwało, nie wiem. Potem przypomniałem sobie, że nie powinienem się spóźnić na siódmą. Spojrzałem na zegarek: pora była wychodzić.

Czy kiedykolwiek wychodziliście z ciepłego, przytulnego domu w stęchłą, „psią” wilgoć? Oto tak i ja wyszedłem ze świątyni na ulicę, choć był ciepły letni wieczór. Wyszedłem w znajomą rzeczywistość, która stała się obcą, z czymś nieziemskim w duszy, z zupełnie nieznanym uczuciem.

W pobliżu cerkwi była, naturalnie, dyskoteka (to były 70-e lata). Zrobiłem kilka kroków w jej stronę i poczułem, że mnie mdli od tej muzyki. Nie fizycznie, a jakoś wewnątrz, w duszy. Całą istotą swoją odczułem, jak chłodna jest ona, kłująca, obca. I ona, i cały nasz byt, i całe nasze otoczenie. Wszystko to jest bardzo nieczyste, niegodne i czemuś złośliwie naśmiewające się nad nami… W porównaniu z TYM, co było w cerkwi… Potem spotkałem się z rodziną. Z powodu rozmów i innych spraw TO odeszło, prawie uległo zapomnieniu. Ale ONO zawsze jest ze mną – ten odkryty kawałeczek Wyższej Rzeczywistości. Po dwunastu latach ochrzciłem się już w związku z innymi wydarzeniami, ale TO w ich szeregu było na pierwszym miejscu…

„To spojrzenie uratowało moją duszę”

W naszej rodzinie było mało radości. U taty i mamy byłam tylko jedna. Wzrastałam samotnie, rodzice byli zajęci w pracy. Wieczorem, kiedy oni, zmęczeni, przychodzili z pracy, zbieraliśmy się w kuchni na kolację. Mama z tatą często kłócili się. Ich rozdrażnione głosy i przykre, bezlitosne słowa przeszywały moje serce… Ja sama byłam nieładną odludną dziewczynką bez jakichkolwiek dostrzegalnych zdolności. Nie potrafiłam z nikim zaprzyjaźnić się, choć bardzo tego chciałam. W duszy żyła jakaś ciągła samotność i smutek.

Pamiętam ten dzień: wyjątkowo chłodno, smutno było na duszy. Nawet czytać nie chciało się, i żyć nie chciało się. Poszłam po mieście gdzie oczy poniosły i zobaczyłam na ulicy ogłoszenie, że w muzeum otwarta jest wystawa zabytkowych książek i ikon. Poszłam tam. Ludzi – prawie nikogo. Pamiętam, ogarnął mnie od razu jakiś wyjątkowy stan: skupienia i spokoju. Na duszy zrobiło się lżej i jaśniej.

Ponad godzinę chodziłam od książki do książki, od ikony do ikony. Chciało się długo-długo stać przy każdej okonie. Poczułam, że z ikon spływa na mnie ciepło. Dusza moja powoli rozgrzała się.

I oto – pamiętam to, jakby wydarzyło się to teraz, – znalazłam się przed ikoną Andrieja Rublowa „Zbawiciel Nieuczyniony ręką ludzką”. Tylko spojrzałam na To Oblicze, – i wydarzyło się godne podziwu: jakby wszystko dookoła znikło, i sam czas przestał istnieć. W duszę moją skierowało się spojrzenie… To spojrzenie było tak silne, że i mnie już nie było przed nim, a całe moje życie było w tym, żeby otworzyć się na spotkanie mu. Nie było we mnie żadnej przeszkody dla tego spojrzenia: On wiedział o mnie wszystko. I była w nim taka miłość, taka czułość, takie ciepło i taka radość, jakich nigdy nie znałam. Na zawsze pozostało w sercu uczucie, że nigdy żadna ludzka miłość nie może nawet w jakimś stopniu zrównać się z tą miłością, która była skierowana na mnie, do mnie.

Trwało to całą wieczność, i kiedy jakbym ocknęła się, przede mną była ikona – przepiękna, od której długo-długo nie mogłam odejść. Ale ja już byłam inna. Złoty strumień ogrzał wieczną zmarzlinę, która leżała w głębi serca. To spojrzenie uzdrowiło moją duszę, jakby zebrało ją w całość. Teraz miałam poco żyć. Odczuwałam radość, błogość, ponieważ okazałam się potrzebną i drogą dla Niego. Dla Kogo? Nie pojmowałam tego jeszcze rozumem. Nic nie wiedziałam o Nim. Wiedziałam tylko, że jest On nieskończenie wspanialszy od wszystkich ludzi, że On może wszystko wybaczyć, że nie ma w Nim żadnego chłodu, że On może posłać w duszę ocean z ciepłymi złotymi falami radości i ogrzać i ożywić duszę. To było wstrząsem, ale wstrząsem nie przerażającym, a zbawiającym… Wspomnienia o tym spojrzeniu stały się moim zatajonym od ludzi życiem i pomogły znieść wszystkie udręki do tej pory, póki On nie przyprowadził mnie do Swojej Cerkwi do Świętego Chrztu.

„Jak uratowałam życie synowi Świętym Chrztem”

Kiedy mój syn miał trzy miesiące, zachorował na obustronne gronkowcowe odoskrzelowe zapalenie płuc. Pilnie trafiliśmy do szpitala. Robiło się mu coraz gorzej i gorzej. Po kilku dniach ordynator oddziału przeniósł nas do sali jednoosobowej i powiedział, że memu dziecku zostało niedużo życia. Mój smutek nie miał granic. Zadzwoniłam do mamy: „Dziecko umiera nieochrzczone, co robić?” Mama natychmiast pojechała do świątyni do duchownego. On dał mamie kreszczeńskiej wody i powiedział, jaką modlitwę trzeba przeczytać podczas dokonywania Chrztu. Powiedział, że w nagłych przypadkach, kiedy człowiek umiera, Chrztu może dokonać i osoba świecka. Mama przyniosła mi kreszczeńską wodę i teksty modlitw.

W sali były szklane drzwi, po korytarzu nieustannie snuły się pielęgniarki. Nieoczekiwanie o godzinie trzeciej rozpoczęło się u nich zebranie. Nasza pielęgniarka powierzyła mi obserwować stan syna, dopóki ona będzie na zebraniu. Ja spokojnie, bez przeszkód ochrzciłam syna. Zaraz po chrzcie dziecko oprzytomniało.

Po zebraniu przyszedł lekarz i strasznie się zdziwił: „Co to z nim się stało?” Odpowiedziałam: „Bóg pomógł!” Po kilku dniach opuściliśmy szpital, a wkrótce przyniosłam syna do cerkwi, i batiuszka dokończył Sakrament Świętego Chrztu.

„Jak doszłam do Boga”

Wychowałam się w niewierzącej rodzinie. O Cerkwi, Bogu nic nie wiedziałam. W 1972 roku skończyłam 16 lat, i sama poszłam ochrzcić się do Woskriesieńskiej cerkwi w Sokolnikach. Trzeba powiedzieć, że do działającej cerkwi trafiłam po raz pierwszy. Teraz mogę powiedzieć, że Bóg mnie wezwał, ale wtedy żadnego wyjaśnienia nie było: nagle, ni z tego ni z owego poszłam. Minęło 20 lat. Byłam taką samą ateistką, jak i moja rodzina. Mało tego, naśmiewałam się z tych, którzy chodzili do cerkwi. Sama, oczywiście, nie chodziłam i krzyżyka nawet nie nosiłam. Popełniłam bardzo dużo błędów w swoim życiu, przeżyłam wielki osobisty dramat. I oto nastał ten czarny dzień. Do tego dnia prawie przez rok próbowałam zrozumieć, jak to doszłam do zupełnego krachu. Zrozumieć tego w żaden sposób nie mogłam.

Któregoś dnia w pracy rozgadałam się z pewną starszą kobietą, i ona powiedziała coś o cerkwi. Zapytałam ją, czyż naprawdę ona wierzy w Boga. Do dziś pamiętam jej uśmiech i odpowiedź z godnością, szczęściem, radością: „Tak, ja wierzę w Boga”. Coś jakby poruszyło się we mnie. Następnego dnia ona przyniosła mi kilka broszur. One trochę rozgrzały mnie, choć mało co rozumiałam, czytając je.

I oto nadszedł ten dzień. Wyjątkowo mocno odczułam beznadziejność swego życia, samotność. Wszystko to jest bardzo trudne do opisania. Powiem tylko, że jakby błysk światła oświecił moją duszę, i zrozumiałam, że korzeń zła – egoizm, pycha i obojętność wobec innych, gniewliwość, niewrażliwość itd. I natychmiast pojawiła się odpowiedź na moje wewnętrzne pytanie – tylko jedno słowo: Bóg.

Ulga, jaką odczułam, nie do opisania. Moje szczęście było niezmierne. Teraz też mogłabym powiedzieć, że wierzę w Boga. Długo wszystko to opisuję, ale działo się wszystko szybko, miarą czasu tego nie da się zmierzyć. Twardo wierzę, że Sakrament Chrztu, dokonany dwadzieścia lat temu, zbawił mnie. Raduję się, kiedy widzę, jak ludzie idą chrzcić się, niosą dzieci. Wiem, że będą oni pod wszechmocną ochroną.

„My nigdy nie mówimy prawdy”

Pewna znajoma kobieta, już niemłoda, uzależniła się rozmawiać z „głosami”. „Głosy” przekazywały jej różne wiadomości o wszystkich krewnych, a jednocześnie i o innych planetach. Część tego, co przekazywały, było kłamstwem albo nie spełniało się. Ale moja znajoma nie uważała tego za wystarczająco przekonujące i nadal im wierzyła. Czas upływał. Zaczęła źle się czuć. Widocznie wątpliwości wkradły się jej w duszę. Pewnego razu ona wprost zapytała ich: „Dlaczego wy często mówicie nieprawdę?” „My nigdy nie mówimy prawdy”, – odpowiedziały „głosy” i zaczęły się śmiać. Moja znajoma poczuła się okropnie. Natychmiast poszła do cerkwi, wyspowiadała się i już nigdy więcej tym się nie zajmowała.

Co ja mogę tobie powiedzieć, skoro ty Boga wzywasz?

Mniszka Ksienija opowiadała o swoim siostrzeńcu. Jej siostrzeniec – młody 25 letni człowiek, sportowiec, myśliwy-łowca niedźwiedzi, karateka, niedawno ukończył jeden z moskiewskich instytutów – ogólnie, współczesny młody człowiek. W pewnym czasie on zainteresował się wschodnimi religiami, potem zaczął komunikować się z „głosami z kosmosu”. Jak matuszka Ksienija i jej siostra, matka młodego człowieka, nie odmawiały go od tych zajęć, on uparcie trwał przy swoim. Z jakiegoś powodu nie był on ochrzczony w dzieciństwie i nie chciał się ochrzcić. W końcu – było to w latach 1990-1991 – „głosy” wyznaczyły mu spotkanie na jednej z obwodnicowych stacji metra. O 1800 miał wsiąść do trzeciego wagony pociągu. Oczywiście rodzina go odmawiała, ale on pojechał. Równo o 1800 wsiadł do trzeciego wagonu i od razu zobaczył człowieka, którego potrzebował. Zrozumiał to według jakiejś niezwykłej siły, od niego wychodzącej, choć zewnętrznie ten człowiek wyglądał zwyczajnie.

Młody człowiek usiadł naprzeciwko nieznajomego, i nagle ogarnęło go przerażenie. Potem opowiadał on, że nawet na polowaniu, sam na sam z niedźwiedziem, nigdy nie odczuwał takiego strachu. Nieznajomy milcząc patrzył na niego. Pociąg robił już trzecie okrążenie po obwodnicy, kiedy młodzieniec przypomniał sobie, że w niebezpieczeństwie trzeba mówić: „Panie, zmiłuj się”, i zaczął w myślach powtarzać tę modlitwę. W końcu wstał, podszedł do nieznajomego i zapytał go: „Dlaczego ty mnie wezwałeś?” „A co ja mogę powiedzieć tobie, skoro ty Boga wzywasz?” – odpowiedział tamten. W tym momencie pociąg zatrzymał się, i młodzieniec wyskoczył z wagonu. Następnego dnia on się ochrzcił.

Uzdrowienie od ślepoty

Przy poświęceniu wody wygłaszana jest zadziwiająca modlitwa, w której prosi się o uzdrawiającą moc dla korzystających z tej wody. W oświęconych przedmiotach zawierają się właściwości duchowe, które nie są właściwe zwykłej substancji. Przejawienie tych właściwości podobne jest do cudów i świadczy o związku ducha ludzkiego z Bogiem. Dlatego wszelkie informacje o faktach przejawienia tych właściwości są bardzo pożyteczne ludziom, zwłaszcza podczas pokusy i wątpliwości w wierze, czyli w duchowym związku człowieka z Bogiem.

Szczególnie ważne jest to w dzisiejszych czasach, kiedy szeroko rozpowszechnione jest zbłądzenie (błędne pojęcie), jakoby takie powiązanie nie istnieje i że udowodnione to jest przez naukę.

Jednak nauka operuje faktami, a zaprzeczanie faktom tylko na tej podstawie, że nie pasują one do danego schematu, – nie jest metodą naukową.

Do licznych przejawów szczególnych leczniczych właściwości oświęconej wody można dodać jeszcze jeden całkowicie wiarygodny przypadek, który miał miejsce pod koniec zimy lat 1960/61.

Starsza nauczycielka-emerytka A.I. chorowała na oczy. Leczyła się w klinice okulistycznej, ale, mimo wysiłków lekarzy, całkowicie oślepła. Była ona wierzącym człowiekiem. Kiedy zdarzyła się bieda, ona kilka dni z modlitwą przykładała do oczu watkę, zmoczoną kreszczeńską wodą. Ku zdziwieniu lekarzy, pewnego rzeczywiście wspaniałego poranka ona zaczęła dobrze widzieć.

Wiadomo, że u chorych na jaskrę takie gwałtowne poprawy przy normalnym leczeniu są niemożliwe, i wybawienie A.I. od ślepoty można rozpatrywać jako jeden z przejawów cudownych leczniczych właściwości świętej wody.

Niestety, daleko nie wszystkie cuda są spisane, jeszcze mniej trafia do druku, i o wielu my po prostu nie wiemy. Cud o którym opowiedziałem, oczywiście będzie znany tylko wąskiemu kręgowi ludzi, ale i my, którzy dzięki łasce Bożej dostąpiliśmy zaszczytu być w ich gronie, oddajmy podziękowanie i chwałę Bogu.

„Nie mogę pić!”

W jednej z książek medycznych z zakresu psychiatrii, wydanej na początku XX wieku, jej autor, profesor, pisze, że on dzieli psychicznie chorych na opętanych (czy biesnowatych) i chorych z fizycznym uszkodzeniem systemu nerwowego.

Pierwszych on określał w bardzo prosty sposób. Dawał im wypić świętej wody: opętanego nikt nie mógł zmusić do wypicia świętej wody.

Oto przypadek z życia, potwierdzający to.

Nasza znajoma odwiedziła matuszkę E., bardzo starą mniszkę o wysokim życiu. Do niej przyjeżdżali ze wszystkich krańców kraju ludzie po duchową pomoc.

Matuszka przyjmowała tylko rano. Wysłuchiwała prośby, modliła się, a potem udzielała odpowiedzi (kiedy była taka konieczność), dawała też świętej wody.

Od tej wody, według świadectw wielu, uzdrawiani byli nawet z nieuleczalnych chorób.

Jak opowiada nasza znajoma, ona z kilkoma innymi przyszła już wtedy, kiedy matuszka skończyła przyjmowanie.

Posłusznica (nowicjuszka) matuszki powiedziała:

- Znajdźcie sobie we wsi nocleg, matuszka przyjmie was jutro.

„Ja znam pewną staruszkę, która przyjmuje do siebie na noc, – powiedziała jedna z kobiet, która przyjechała do matuszki.

- A czy pani nie pójdzie z nami? – zapytałyśmy ją.

- Mnie staruszka do siebie nie wpuści, – zdecydowanie powiedziała kobieta.

Nie uwierzyłyśmy i namówiłyśmy ją aby poszła z nami. Staruszka serdecznie nas powitała i zgodziła się przyjąć. Kiedy zauważyła kobietę, która wskazała nam nocleg, to zamachał na nią rękoma:

- A ty idź, idź – ja ciebie nie wpuszczę.

Nie rozumiejąc, o co chodzi, zaczęłyśmy prosić staruszkę, aby wpuścił przenocować i tą kobietę.

- Wy jej nie znacie, – powiedziała staruszka, – przecież ona nigdy nie pije wody od matuszki, a wylewa ją w lesie.

Aby nas w tym przekonać, staruszka wyjęła spod obrazów buteleczkę, nalała do szklanki wody i dała tej kobiecie, której nie chciała wpuścić.

- Oto masz, pij, wtedy ciebie wpuszczę.

Kobieta wzięła do rąk szklankę, potrzymała ją jakiś czas w ręce. Po jej twarzy było widać, że jakaś walka toczyła się w jej duszy. Ona zwróciła szklankę, nawet nie spróbowawszy uczynić choćby jednego łyku.

- Nie mogę pić, – powiedziała.

„Bóg zbawił!”

Większość z nas, którzy w latach szkolnych przeszliśmy przez organizacje pionierskie i komsomolskie, wychowana jest w ateizmie. I daleko nie każdy i nie od razu przychodzi do wiary w Boga. W codziennym życiu my kiedy trzeba i kiedy nie trzeba wspominamy na próżno imię Boże: „Bóg da”, „Bóg dopomoże”, „Widzi Bóg”, „Na Boga” itd., nie do końca zdając sobie sprawę, co mówimy.

Wielu nie wierzy w to, że Jezus Chrystus – Bóg, nie wierzą w cuda, stworzone przez Niego. Daj człowiekowi cud, aby mógł widzieć go na własne oczy, – wtedy, być może, i uwierzy w Boga. Tak i żyjemy zgodnie z powiedzeniem: „Dopóki piorun nie uderzy, człowiek nie przeżegna się”.

Mniej więcej tak samo żyłem i ja. Choć ochrzczony byłem w niemowlęctwie, krzyżyk na szyję włożyłem świadomie dopiero około pięciu lat temu. Do cerkwi chodziłem raz na pół roku, spowiadałem się jeszcze rzadziej. W swoim samochodzie na przedniej płycie w kabinie przymocowałem ikonkę Bożej Matki. Z czasem przed każdą jazdą zacząłem modlić się swoimi słowami (nie znając należnych tradycyjnych modlitw) do Pana Boga i Bożej Matki.

I oto pewnego razu w środku lata, w połowie lipca 1995 roku, dla mnie „uderzył piorun”.

Dojeżdżałem do ostrego zakrętu na wyjeździe z Wysokowska w kierunku Wołokołamska. Prędkość – nieco mniejsza niż czterdzieści kilometrów. Asfalt – mokry po deszczu. Jadący z przeciwka samochód, nie wyrabiając się na zakręcie, wyjechał na mój pas – i zderzenie prawie „w łeb” (czołowe). Z mego samochodu całe zostały dwa tylne koła i prawe tylne drzwi.

Ocknąłem się dopiero po tym, jak wyciągnęli mnie z samochodu, wyłamawszy resztki drzwi. Zobaczywszy w jakim stanie było siedzenie kierowcy, zdziwiłem się: w jakim położeniu ja tam byłem? Ja obszedłem się kilkoma siniakami, a w mojej pięści jakimś cudem znalazła się zaciśnięta ikonka Bożej matki.

Jak tu nie uwierzyć?.. Bóg zbawił!

Groźny znak

Oto co opowiedział pewien duchowny. W dniu Objawienia Pańskiego on w cerkwi nalewał do naczyń wiernych tylko co oświęconą wodę. Podchodzi kobieta i wyciąga do niego butelkę. Gdy tylko kapłan zaczął nalewać do niej wody, jak w jego rękach butelka pękła i rozleciała się na drobne kawałki. Zdumiony kapłan pyta kobietę:

- Co to za butelka? Czy nie było w niej czegoś?

Zmieszana kobieta odpowiada:

- Batiusza, ja chciałam, żeby pewien chłopak ożenił się z moją córką. Aby przytroczyć, przywróżyć go, dostałam od pewnej staruszki zamówionej (zaszeptanej) wody, ale bałam się dać jej córce. Dla pewności chciałam, żebyście do tej wody dodali jeszcze kreszczeńskiej.

Siła modlitwy

W 1994 roku nadarzyło mi się pracować, niestety bardzo krótko, w cerkwi Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Świątynia ta jest jedną z najstarszych i najpiękniejszych w Moskwie. Wiele tam było godnego podziwu. Byłam świadkiem kilku cudownych wydarzeń. Oto jedno z nich:

Skończyło się nabożeństwo. Stałam przy drzwiach. Podeszła do mnie kobieta i, zachłystując się łzami, zaczęła błagać o pokazanie, gdzie jakie ikony znajdują się w świątyni. Umierał jej mąż, i przyszła ze szpitala. Mąż Walentyny (tak nazywała się kobieta), Aleksiej, miał bardzo poważną chorobę nerek, która jakoś niespodziewanie się zaczęła. Tak więc, zaczęłyśmy przechodzić od ikony do ikony i stawiałyśmy świece przed każdą ikoną. Opowiadałam jej o świętych, przedstawionych na ikonach, starałam się ją pocieszyć. Jak jednak płakała ta kobieta, jak prosiła Boga aby pomógł jej mężowi, przebaczył mu trudny charakter, wszystko, co złego uczynił on w swoim życiu! Dla niej nikogo wokół nie było: Tylko Bóg, Boża Matka i święci. Tego nie da się zapomnieć! Nigdy nic podobnego nie widziałam.

Kiedy ona wychodziła, ja, sama nie wiem dlaczego, poprosiłam jej o numer telefonu. Wieczorem coś popchnęło mnie aby do niej zadzwonić. I nagle słyszę jej weselszy głos. Opowiedziała mi następujące.

Tylko co zadzwonił daleki krewny, który jakimś cudem znalazł profesora-urologa, przy czym ten profesor specjalizuje się właśnie w tej chorobie. Profesor natychmiast całkowicie nieznanemu człowiekowi wyraził zgodę zbadać chorego, natychmiast dogadał się z wojskowym szpitalem im. Budrenki, w którym znajdował się niezbędny sprzęt i tym szpitalem, gdzie leży Aleksiej. I oto teraz oni spotykają się i jadą po Aleksieja, żeby przewieźć go do szpitala im. Budrenki. Rozmowa z profesorem i negocjacje ze szpitalami zbiegły się z tym czasem, kiedy Wala była w cerkwi. Pojawiła się nadzieja! Profesor prawie do północy badał Aleksieja i od razu wyznaczył zabiegi. To było bardzo skomplikowane leczenie. Wala całe dnie przebywała w szpitalu. Aleksiej przeżył.

Do tej pory dzwonimy do siebie, i wiem, że jest on żywy i zdrowy, od czasu do czasu przechodzi powtórny cykl leczenia. Aleksiej jest już całkiem rześki i robi coś w domu, nawet szykuje się iść do pracy. A przecież pozostawało mu kilka dni życia: nerki już prawie nie pracowały.

Ostrzeżenie przez rodziców

W cerkwi Zosimy i Sawwatija służył hieromnich Ioann. On mówił, że my, dorośli, nie prowadząc chrześcijańskiego obrazu życia, jesteśmy pod władzą szatana i przez nas biesy napadają na nasze dzieci, ponieważ nie są one chronione.

Byliśmy świadkami zdarzenia, które potwierdziło prawdziwość tych słów.

Przyprowadzono do chrztu chłopczyka cztero-pięcio letniego. Maleńkie dziecko, urocze, a na twarzy złość. Zaczęto go rozbierać, i tu się zaczęło. Krzyk, wizg, ryczenie, on cały wykręcał się, wyrywał się. Sześcioro dorosłych z trudem go utrzymywało. Siła dziecka była nieludzka, jak i głos, którym krzyczał. Dopiero po tym, jak zanurzono go w chrzcielnicy, uspokoił się i twarzyczka jego pojaśniała.

„Głosy”

Pewną kobietę w wieku około czterdziestu pięciu lat rozmowy z „głosami” doprowadziły do psychicznego rozstroju. Kiedy poradzono jej aby się ochrzciła, „głosy” zaczęły jej wpajać, że zginie w drodze. Po Chrzcie poczuła się lepiej, a całkiem wyzdrowiała po przyjęciu Priczastija.

Umysłowo upośledzona dziewczynka

W niedziele i święta przywożono do cerkwi na wózku inwalidzkim umysłowo upośledzoną dziewczynkę: ona w ogóle nic nie odczuwała, i twarz jej była całkiem pozbawiona sensu. Dziewczynka przemieniała się, kiedy wwożono ją do cerkwi. Oglądała wszystko dookoła, a kiedy udzielano jej Priczastija, twarzyczka jej stawała się radosna.

„Chcesz do Mnie?”

Było to w 6-m Szpitalu Miejskim w Moskwie, na oddziale kręgosłupa. My – kilku parafian z Jełochowskiego Soboru – bywaliśmy w tym szpitalu i pomagaliśmy kapłanowi i chorym jak mogliśmy. Pamiętam, wszedłem do pewnej sali i od razu zobaczyłem młodego człowieka, który był, prawdopodobnie, najciężej chorym na całym oddziale. Leżał bez ruchu na plecach. Przysiadłem przy nim, zaczęliśmy rozmawiać. Oto co opowiedział on o sobie.

Pewnego wieczoru po pracy wracał do domu. Wszedł na swoją klatkę schodową. Na klatce było ciemno. Ktoś na niego napadł i zaczęli go bić. Najwyraźniej było ich kilku. On stracił przytomność.

Pierwsze, co zobaczył – Pan Bóg, taki czuły, stoi obok niego i pyta: „No co, chcesz do Mnie czy chcesz zostać na ziemi?” A on odpowiada: „A co z moją żoną i córką, jak one beze mnie będą?” I Pan do niego jakoś bardzo miło, życzliwie uśmiechnął się – i wszystko znikło…

On wrócił do życia. Ten najciężej chory w sali pacjent, całkowicie nieruchomy, miał zadziwiające oblicze, przyjazne i radosne (choć trudno pasowało to do bólów, jakich musiał on doświadczać), i bardzo jasne oczy.

Boża pomoc ateiście

A oto jaki przypadek wydarzył się z moim starszym bratem. Jest dziesięć lat starszy ode mnie. Odnoszący sukcesy w sprawach, typowy współczesny biznesmen. Ma rodzinę: żonę i dwoje dzieci. Pewnego razu mocno zdenerwował się i dostał ataku serca. Były bardzo ostre bóle. Przyjechała „erka”, zabrano go do szpitala. Jakiś czas przebywał na reanimacji, potem położono go w dwuosobowej sali. Szpital był dobry, wyposażony w najnowocześniejszą technologię. Nad każdym łóżkiem – panel z dzwonkiem do wezwania pielęgniarki, przełącznikami itp.

Drugiej nocy jego sąsiada przeniesiono na oddział intensywnej terapii z powodu gwałtownego pogorszenia stanu. Brat został w sali sam. Nie mógł spać. Już późną nocą, leżąc na plecach, nagle poczuł, że z czubków palców nóg i rąk zaczyna iść po ciele do góry chłód. Brat kilka razy naciska na dzwonek wzywający pielęgniarkę, ale nikt do sali nie przychodzi: albo siostra oddaliła się, albo zasnęła… A chłód podnosi się coraz wyżej i wyżej, coraz bliżej serca. I u brata pojawiła się wyraźna myśl: „Kiedy ten chłód dojdzie do serca, umrę”.

Trzeba powiedzieć, brat mój – człowiek całkiem niewierzący. Co więcej, negujący Cerkiew. Wszelka pozytywna wzmianka o Cerkwi wywołuje u niego negatywną reakcję.

A chłód kontynuuje podnosić się wyżej. I wtedy mój niewierzący brat, albo wykrzykuje, albo szepcze: „Panie, uratuj mnie!” I co myślicie? Ruch chłodu zatrzymuje się, zamiera, a następnie zaczyna się równie powolne jego odstępowanie.

Wkrótce brata wypisano ze szpitala.

Niestety, on nie wyciągnął z tego wydarzenia żadnych radykalnych wniosków i pozostał niewierzącym. Na razie.

Cud ze spadochronem

W Boga ja nie wierzyłem. Kiedy nadszedł czas poboru do wojska, moja matka, która często chodziła do cerkwi i modliła się za mnie, dała mi kartkę z napisaną na niej modlitwą i powiedziała: „Synku, niech ona zawsze będzie z tobą”. Później dowiedziałem się, że na kartce był 90 psalm. Wypadła mi służba w oddziałach desantowych. W wojsku nie pozwalano mieć nic zbędnego w kieszeniach, i zaszyłem modlitwę w podszewkę bluzy wojskowej na lewym ramieniu.

Pierwszy skok ze spadochronem.

Nie zapomnę tej chwili, kiedy, zwaliwszy się w otchłań powietrznej przestrzeni, pociągnąłem za kółko, i… spadochron się nie otworzył. Szarpnąłem kółko spadochronu zapasowego – on też się nie otworzył.

Ziemia szybko się zbliżała.

W te wyliczone sekundy nie mogłem, oczywiście, wyjąć z bluzy maminej modlitwy i przeczytać jej. Dlatego tylko klepnąłem po tym miejscu, gdzie ona była zaszyta, i krzyknąłem: „Panie! Uratuj mnie!” W odpowiedzi mi załopotał otwierający się spadochron.

Potem będzie wszystko: wypytywanie dowództwa i przyjaciół, radość mamy i mamine łzy, ale zanim opuściłem się na ziemię, dałem sobie słowo wstąpić do seminarium. Później, skończywszy seminarium, wstąpiłem do monasteru, teraz jestem hieromnichem.

Cud od Błogosławionego Ognia

Zdarzenie to opowiedziała pewna mniszka, żyjąca w ruskim Gorninskim monasterze koło Jerozolimy. Przeniesiono ją tam z monasteru Piuchtickiego.

Z drżeniem i zachwytem stąpiła ona na Ziemię Świętą…

Oto i pierwsza Pascha na Świętej Ziemi. Prawie na dobę wcześniej zajęła ona miejsce bliżej wejścia do Grobu Pańskiego, aby dobrze wszystko widzieć.

Nadeszło południe Wielkiej Soboty.

W Świątyni Grobu Pańskiego pogaszono wszystkie ognie. Dziesiątki tysięcy ludzi z niecierpliwością oczekuje Cudu.

Z Kuwuklii (Jaskinia Grobu Pańskiego) pojawił się blask światła. Szczęśliwy Patriarcha wyniósł z Kuwuklii dwa pęki zapalonych świec, aby przekazać ogień uradowanym ludziom.

Wielu patrzy pod kopułę świątyni – tam przecinają ją błękitne błyskawice…

A nasza mniszka błyskawic nie widzi. I ogień od świec – zwyczajny, choć ona pożądliwie patrzyła, starając się niczego nie przeoczyć.

Wielka Sobota minęła.

Jakie uczucia przeżyła mniszka? Było i rozczarowanie, ale potem przyszła świadomość swojej niegodności widzenia Cudu…

Minął rok. Znów nastała Wielka Sobota.

Teraz mniszka zajęła najskromniejsze miejsce w Świątyni. Kuwuklii prawie nie widać. Ona opuściła oczy i postanowiła nie podnosić ich: „Jestem niegodna widzieć Cud”.

Minęły godziny oczekiwania. Znów krzyk triumfowania wstrząsnął Świątynią. Mniszka nie podnosiła głowy.

Nagle jakby ktoś zmusił ją popatrzeć. Jej spojrzenie padło na róg Kuwuklii, w którym wykonano specjalny otwór, przez który przekazywane są płonące świece z Kuwuklii dla ludzi. Tak oto, od tego otworu, oddzielił się jasny, migający obłoczek – i natychmiast pęczek z 33 świec w jej ręce sam z siebie się zapalił.

Łzy radości zakipiały na jej oczach! Jakaż wdzięczność była Bogu!

I błyskawice pod kopułą ona tym razem widziała.

 

CIERPIĄCYCH RADOŚĆ,
POKRZYWDZONYCH OPIEKUNKA

Nieoczekiwana radość

1921 rok. Konstantynopol. Nadia i ja mieszkamy w półciemnym pokoju, którego okno zwrócone jest na toaletę. Jesteśmy emigrantkami, uciekłyśmy z Rosji. Nadia ma maleńkiego syna, którego udało się jej umieścić w sierocińcu, a ja nie mam nikogo: mąż zabity w pociągu pancernym, i jestem sama na świecie.

Wszystkie rzeczy sprzedane, a u mnie ich nawet nie było, żyłam ze środków Nadi, ale teraz nic jej już nie zostało, i oto już trzy dni jak nic z nią nie jadłyśmy. Tylko włożymy palec do soli, possiemy i położymy się na nasze szerokie wspólne łóżko.

Co robić? Nadia znajduje sobie pracę, bo zna języki obce, a ja nie znam, i nikt mnie nie zatrudnia. Ale wielu stara się nas kupić, i jesteśmy tak przerażone bezczelnością otaczających ludzi, że boimy się wszystkich i ubłagałyśmy swoją gospodynię, starą grubą Turczynkę, aby nikogo do nas nie wpuszczała.

Nawet nikomu nie dajemy swego adresu – tak się boimy. Przecież nas niedawno omal nie sprzedali do domu publicznego nasi rodacy. Przypadkowo uratował nas francuski oficer.

Jak bardzo chcę umrzeć!

Nadia wierzy w Boga i w to, że nasze życie zmieni się ku lepszemu. Ja też wierzę w Boga, ale On zapomniał o nas… Znudziło mi się leżeć, obrzydły brudne ściany, i choć wszystkiego w Konstantynopolu boję się, ale wstaję i, przyodziawszy swój jedyny kostium, wychodzę na ulicę. Idę i zataczam się ze słabości, ale na świeżym powietrzu czuję się lepiej. Nagle ktoś chwyta mnie za rękę. Kola – towarzysz męża z pociągu pancernego.

Witamy się, opowiadamy o swoich smutkach. On proponuje, że zaprowadzi mnie do znajomego kupca N-a, który otworzył restaurację dla emigrantów, i poprosi aby przyjął mnie do pracy.

- Ech, póki praca znajdzie się, my z Nadią umrzemy z głodu, przecież trzy nic nie jadłyśmy, – wyrywa mi się.

- Mario Nikołajewna! I wy milczycie! Oto, weźcie, – wpadając w niepokój, Kola wręcza mi monetę.

- A jeszcze jest?

Kola waha się, obmacuje się.

- Powiedzmy, nie ma.

- W takim razie nie wezmę.

Długo sprzeczamy się i w końcu robimy tak: kupujemy z Kolą za wszystkie pieniądze chleba, jedną trzecią on bierze sobie, a z dwiema ja biegnę do domu.

- Nadia! – krzyczę już w drzwiach. – Chleb!

I jemy miękką pachnącą bułkę i nijak nie możemy się nasycić.

- Anielski chleb, – pogaduje Nadia, napychając sobie pełne usta.

Jest szczęśliwa i już pełna rześkości, a u mnie znów ciężko na duszy i nie chcę iść do znajomego Koli kupca: mi tak nie szczęści się w życiu, że oczywiście i teraz dopadnie mnie niepowodzenie.

Mimo wszystko Nadi udaje się przekonać mnie, i idę do N-a, ale otrzymuję od niego chłodną odmowę:

- Wszystkie miejsca zajęte…

Ach, poco było poniżać się… Leżę i płaczę… Nadi znów poszczęściło się znaleźć pracę, a ja znów muszę wisieć u niej na szyi. Jak długo jeszcze może ciągnąć się takie życie? Wystarczy, pozostaje mi tylko jedno wyjście – Bosfor. Na jego dnie już wielu takich, jak ja…

Tej nocy śpię z jakiegoś powodu szczególnie mocno, a nad ranem widzę sen: ciemny pokój, w kącie – lśniący obraz Carycy Niebieskiej, i od niego głos:

- W ten piątek pójdź do cerkwi…

Przebudzam się – na duszy radośnie, święcie…

Długo leżę i przeżywam widziane, potem zaczynam tarmosić Nadię:

- Posłuchaj, jaki niezwykły sen widziałam. Przebudź się, proszę ciebie.

Nadia przeciera oczy i nic nie rozumie. Ale moja opowieść szybko przywraca jej przytomność.

- Co za wspaniały sen! – z entuzjazmem szepcze ona. – To Caryca Niebieska przepowiada tobie coś dobrego. Poczekaj, a czy w ten piątek nie ma święta?

Nadia chwyta jedyną książkę, wywiezioną z domu, – „Żywot Przenajświętszej Bogarodzicy” – i zaczyna ją przeglądać.

- Dziś wtorek, znaczy, w piątek będzie święto ku czci ikony „Nieoczekiwana Radość” – pierwszego maja (wg starego stylu – Przyp.Red).

Cały ten dzień chodzę, uskrzydlona nadzieją, ale pod wieczór znów nadchodzi przygnębienie. Czym jest sen i czy można mu wierzyć? Tylko żeby nie niepokoić Nadi, idę w piątek do naszej poselskiej cerkwi.

Odbyła się Liturgia… Gdzie jest cud? Cudu nie było…

Idę do domu i nic nie widzę z powodu łez. Nagle nad uchem głos Koli:

- Mario Nikołajewna, szukam pani po całym mieście. Co to za taka maniera – nikomu, absolutnie nikomu nie dawać swego adresu! Ja przecież wszystkich ruskich rozpytuję, z nóg już się zbiłem, a dziś przyszedłem tu, myślę: może pani w cerkwi? Chodźmy szybciej do N-a, on mnie po was posłał.

- Znów do tego worka pieniędzy? Za żadne skarby!

- Ale u niego nastąpiła jakaś przemiana, on sam przychodził do mnie i błagał znaleźć was.

W końcu, zgodziłam się, choć doskonale rozumiałam, że nic z tego nie wyjdzie.

N. wita nas, jak najdroższych gości, zaprasza do pokoi, zapoznaje z żoną, potem mówi:

- Wysłuchajcie mnie, wielce szanowna Mario Nikołajewna, a potem sądźcie, jak chcecie. Ja odmówiłem pani, ponieważ wszystkie miejsca kelnerek były zajęte, a innej pracy nie miałem. Odmówiłem i uspokoiłem się: przecież formalnie miałem rację. Nastała noc, i śni się mi, że stoję przed obrazem Carycy Niebieskiej i słyszę od niego głos, i to taki groźny, że zatrzęsłem się cały. „Ty, – słyszę, – nie dałeś pracy kobiecie, która do ciebie przyszła, a ona może zginąć, i ty będziesz za to winny”. Przebudziłem się ani żywy, ani martwy. Sama Caryca Niebieska stanęła w waszej obronie! Ledwie ranka doczekałem i szybciej do Nikołaja Pietrowicza poszedłem: przyprowadźcie, proszę go, Marię Nikołajewną, a on odmawia, nie wie, jak i gdzie pani szukać. Tak bardzo z żoną martwiliśmy się, opowiedzieć nie mogę. Dzięki Bogu, pani przyszła. A ja już zaplanowałem, że stoły można w sali trochę ścisnąć i jeszcze jeden dostawić, a dwa wyniesiemy na podwórko, postawimy przed wejściem, tak że praca pani się znajdzie, i bardzo proszę was przyjść do niej jutro, mianuję panią starszą kelnerką.

Ja słucham i nie wszystko rozumiem, a w duszy rośnie coś triumfującego, radosnego, potężnego, niedostępnego umysłowi – nieoczekiwana radość.

„Wstań i podnieś!”

Moja prababcia mieszkała w swojej posiadłości w Jarosławskiej guberni. Ponad dziesięć lat leżała na łóżku bez ruchu – miała sparaliżowane nogi. W kącie, u wezgłowia, wisiała Włodzimierska ikona Bożej Matki, do której ona często zwracała się w modlitwie.

Pewnego razu ona słyszy stuknięcie, jakby coś upadło, i słyszy głos: „Wstań i podnieś”. Rozejrzała się – nikogo niema. „Przesłyszało się”, – pomyślała.

I oto znów słyszy słowa: „Wstań i podnieś”. Ogarnął ją strach i zdziwienie: „Jak ja wstanę, skoro tyle lat leżę bez ruchu?”

Po raz trzeci słyszy głos, stanowczy, jak rozkaz: „Tobie mówię, wstań i podnieś”.

W tym momencie ona poczuła w sobie siłę, spuściła nogi na podłogę i poszła w ten kąt, z którego słyszała głos. I cóż widzi? Ikona (bez okładu, sama deska, ale napisana bardzo pięknie – oblicze jak żywe) leżała na podłodze, rozłamana na dwie części.

Ona w strachu schyliła się, podniosła ikonę i zaczęła łączyć dwie połówki, i ikona jakby się zrosła. Ale ponieważ złączyła połówki niedokładnie, u Matki Bożej jedna strona oblicza była wyżej od drugiej.

Od tej pory babcia wyzdrowiała. Ikonę przeniesiono do cerkwi, i zaczęły się dziać od niej cuda.

Pomoc od Włodzimierskiej ikony Bożej Matki

Moja mama była kobietą pobożną i przyjmowała do siebie pielgrzymów, kobiet i mężczyzn. Pamiętam pewnego starca-batiuszkę z długimi siwymi włosami, ubranego w biały płócienny podraśnik (sutannę). Na plecach nosił on ciężką torbę, jakby wypełnioną piaskiem, a w ręce żelazny pastorał, taki ciężki, że my, dzieci, nie mogłyśmy go podnieść.

Zmarł nasz ojciec, zostawiwszy matkę z szóstką małoletnich dzieci. Mama postanowiła otworzyć krawiecki zakład bieliźniarski, aby nakarmić dzieci. Pożyczyła pieniądze, nakupiła materiału, zatrudniła krawcowe i przy głównym wejściu powiesiła tabliczkę – ogłoszenie o przyjmowaniu zamówień. Zaczęła oczekiwać zamawiających, a oni nie idą. Miesiąc zbliża się do końca, krawcowym trzeba wypłacić pobory, a pieniędzy nie ma. Mama zaczęła wpadać w rozpacz.

Nagle przychodzi ten pielgrzym. Mama ze łzami opowiada mu o swoim nieszczęściu. „Nie martw się, Ulianuszko, – mówi pielgrzym, – ja dam ci wielką pomocnicę, zamówieniom końca nie będzie. Poślij ze mną kogoś do pomocy”.

Mama posłała naszą nianię, i ona przyniosła z celi pielgrzyma wielki Włodzimierski obraz Bożej Matki.

Pielgrzym kazał powiesić ten obraz w warsztacie i aby przed nim płonęła niegasnąca łampada.

Kiedy powieszono ikonę i zapalono łampadę, mama zebrała wszystkich nas, dzieci. Pielgrzym-batiuszka czytał modlitwy, i długo modliliśmy się z nim. Mama modliła się ze łzami. Potem batiuszka pobłogosławił nas wszystkich, powiedział mamie nie rozpaczać i poszedł.

I nagle zaczęli dzwonić zamawiający. Dzwonek za dzwonkiem – do obiadu przyjęliśmy dwanaście zamówień. A następnego dnia tymczasowo przestaliśmy przyjmować zamówienia: przez jeden dzień nazbierało się ich na cały miesiąc. Potem trzeba było nawet powiększyć warsztat.

Nawrócenie oficera

Znałam pewną rodzinę, w której była pobożna matka i młody syn-oficer. Na służbie on, zapomniawszy o Bogu, prowadził rozhulane życie. Matka, jak bardzo się starała, nie mogła na niego wpłynąć i tylko gorliwie modliła się do Bożej Matki o zbawienie jego duszy.

Umierając, wezwała do siebie syna i prosiła aby dał jej słowo, że wypełni ostatnią jej wolę. Syn zgodził się. Matka poleciła mu, aby po jej pogrzebie poszedł do cerkwi i przyłożył się do cudotwórczej ikony Carycy Niebieskiej.

Jak piorunem poraziła syna ta prośba umierającej matki. Przy jego ówczesnym rozhulanym życiu i nastroju duszy wypełnienie tej prośby wydawało się mu czymś strasznym, ponieważ wiara w nim nie wygasła jeszcze całkowicie i on rozumiał, czym jest bluźnierstwo.

Matka umarła. Pomimo głębokości upadku i przerażenia przed świętością, syn nie uważał za możliwe złamanie słowa oficera i zmusił się do pójścia do cerkwi.

Dosłownie burza rozpętała się w jego duszy, i im bliżej podchodził do cerkwi, tym trudniej było mu iść. Ale poczucie obowiązku, zachowane w nim, zmusiło go pójść do cerkwi. Zobaczył tę ikonę Carycy Niebieskiej, do której miał się przyłożyć. Pot wystąpił na jego twarzy, i nie mógł ruszyć się z miejsca. Z wielkim wysiłkiem zrobił krok do przodu i znów się zatrzymał. Dystans do ikony na kilka kroków on pokonał dopiero przez godzinę, i kiedy w końcu, zebrawszy resztki sił, przyłożył się do ikony, to natychmiast upadł straciwszy przytomność.

Kiedy się ocknął, był już innym człowiekiem. Jakby zasłona spadła z jego oczu. Zobaczył całą głębię swego upadku i całą gorycz, jaką sprawiał matce.

Całkowicie zmienił swoje życie, zaczął chodzić do cerkwi i gorąco modlić się o przebaczenie swoich grzechów i o spokój duszy swojej matki, przez której modlitwy została zbawiona jego dusza.

Spotkanie

W jednej z moskiewskich świątyń służył duchowny. W jego rodzinie żyła jak członek rodziny, pobożna kobieta Maria, która przyjechała do Moskwy ze wsi w 1936 roku.

W latach trzydziestych duchowny i jego matuszka (żona duchownego) zmuszeni byli na kilka lat wyjechać z Moskwy. Najpierw wróciła matuszka. Trzeba było iść do pracy, a dziewczynki nie było z kim zostawić.

Niedługo przed tym Maria przyjechała do Moskwy i poszła do domu gospodyń. Chciała trafić do jakiejś pobożnej rodziny, aby służyć tam do końca swoich dni.

Marii długo to się nie udawało. Pewnego razu przyszła do jednej z moskiewskich cerkwi, stanęła przed cudotwórczą ikoną Bożej Matki i zaczęła ze łzami modlić się i błagać o urządzenie jej w pobożnej rodzinie. Kiedy wychodziła z cerki zatrzymała ją nieznajoma kobieta. Wygląd Jej poraził Marię…

Kobieta powiedziała jej: „Idź juto do cerkwi, podejdź do duchownego, kiedy będzie dawać ludziom krzyż do całowania. Poproś go aby urządził ciebie, ja sama o to zatroszczę się”.

Kobieta znikła, i Maria zrozumiała, że przed nią była Sama Boża Matka.

Następnego dnia do tej samej cerkwi przyszła i matuszka – żona duchownego. Na koniec nabożeństwa podszedłszy do batiuszki, podającego parafianom krzyż, ona poprosiła o pomoc w znalezieniu gospodyni domowej, aby ta zaopiekowała się małoletnią córką podczas jej nieobecności. Batiuszka powiedział, nie ma nikogo odpowiedniego, i ona odeszła, aby przyłożyć się do obrazu Bożej Matki.

Po niej do batiuszki podchodzi Maria i prosi o urządzenie jej w pobożnej rodzinie. Zadziwiony takim zbiegiem okoliczności, kapłan powiedział: „Oto, podejdź do tej kobiety, która stoi przy ikonie, ona właśnie szuka gospodyni domowej”.

Tak zjednoczyła na wieki Sama Matka Boża dla wspólnego życia Marię i rodzinę duchownego.

Ciocia Pola

Świątynię w Sielienskim koło Klina zamknięto przed wojna, a ciocia Pola pozostała jej starostą. Podczas wojny władze chciały urządzić w świątyni magazyn, a ona nie oddawała kluczy. Wtedy uważali, że świątynia nie przynosi pożytku i wspólnota musi płacić podatki.

Co robiła ciocia Pola? Miał ona krowę, hodowała cielęta, sprzedawała je, a pieniądze otrzymane z ich sprzedaży, wpłacała na konto podatku za świątynię.

Pewnego razu sprzedała byczka i przygotowała pieniądze, żeby zapłacić podatek. W nocy przyszli do niej złodzieje, rzucili się na nią i zaczęli dusić. Wtedy zaczęła się modlić: „Boża Matko, pomóż, pomóż!” I nagle gdzieś w domu poleciały wiadra. Łomot był straszny. Ona pomyślała: może, kot ze strychu zeskoczył, a ona przecież i kota nie miała. Złodzieje rzucili wszystko i wybiegli… I podatek ona zapłaciła.

Był z nią jeszcze taki przypadek. Miała byczka. A w tym czasie przeprowadzano „kontraktację” bydła i bydlęta zabierali i odganiali dokądś. W domu jej nie było, a byczek zerwał się z uwięzi odszedł ze stadem. Ona bardzo długo płakała: „Teraz nie mam czym zapłacić za świątynię”. A u niej i buty były zniszczone, i drzwi całe popękane, ze szczelinami. Sama zimą marzła. „A ja, – mówi, – przyjdę do domu, postukam kijkiem po nogach, i nóżki mi się ogrzeją”. Tak oto, płakała ona kilka dni. Nagle – stukanie w okno. Podchodzi i widzi: czyjaś rączka położyła zwitek, i czyjś głos powiedział: „Weź, służebnico Boża”. I wszystko znikło. Rozwinęła zwitek, a tam pieniądze. Dokładnie tyle, aby zapłacić podatek.

„Gdyby nie Ona”

Był drugi miesiąc wojny. Wieści z frontu przychodziły trwożne; w fabryce zaczęła się ewakuacja, i ja zacząłem przygotowywać do niej laboratorium, którym kierowałem.

Pod koniec sierpnia wezwany zostałem do dyrektora.

- Jurij Pawłowicz, Niemcy przerwali linię obrony i szybko zmierzają w naszym kierunku. Fabrykę ewakuować będziemy nocą, a teraz trzeba wywozić dzieci. Zostałeś wyznaczony jako odpowiedzialny za ewakuację zakładowego przedszkola i jego personelu. Dzieci – 120 osób. Pojedziecie dwiema ciężarówkami, trzecia powiezie żywność i wszystko niezbędne. Samochody poprowadzą najlepsi kierowcy – Pinczuk Michaił Stiepanowicz i Kostia Riabczienko, w trzecim samochodzie – Swietłana Utkina. Wyjeżdżać już, bez zwłoki. No, szczęśliwej drogi!

Na placu fabrycznym stały przykryte brezentem ciężarówki; zajrzałem – dzieci nabite po brzegi, siedzą przestraszone, zdziwione, wiele płacze.

Poszedłem do pierwszego samochodu. Za kierownicą siedział Michaił Stiepanowicz, krępy silny człowiek ze spokojnie skupionym wyrazem twarzy. Znaliśmy się od dawna.

Wskoczyłem do kabiny, i ruszyliśmy. Za ciężarówkami biegły i coś krzyczały matki, ojcowie, babcie. Dzieci płakały i wyciągały do nich ręce.

Samochody wyjechały za miasto i pomknęły po szosie. Wkrótce zaczął krążyć nad nami niemiecki samolot. Pierwszy pocisk upadła niedaleko od nas na pobocze drogi.

- Szybko uciekać trzeba z naszym ładunkiem, – mruknął Michaił Stiepanowicz i poprowadził ciężarówkę w stronę lasu, obok którego biegła szosa.

Postawszy w lesie póki nie zakończy się ostrzał, znów ruszyliśmy w drogę, ale nie minęła nawet godzina, jak niemiecki samolot znów zaskrzeczał nad głowami. Teren był lesisty, i zdążyliśmy ukryć się w gąszczu drzew.

Zdając sobie sprawę z całego niebezpieczeństwa, zacząłem naradzać się z kierowcami i kierowniczką przedszkola, jak jechać dalej.

- Ja myślę tak: póki droga idzie obok lasu, dojedziemy do Krasnego Wału i tam zostaniemy do nocy, ponieważ dalej będzie dziewięćdziesiąt kilometrów otwartego terenu. A w nocy nas Niemcy nie zobaczą, więc nocą i pojedziemy, – zaproponował Michaił Stiepanowicz.

- A jakże w ciemności jechać bez świateł, nie jest to niebezpieczne? – zapytałem.

- Jeśli noc bezchmurna, to bardzo proste, a oto jeśli chmurki – zagubimy się, – uśmiechnął się Kostia.

Kiedy ściemniło się, ruszyliśmy w drogę.

- Wy tę drogę dobrze znacie? – zapytałem Michaiła Stiepanowicza.

- Nie, nie miałem okazji tu jeździć. Ale nie martwcie się, szosa prowadzi do samej Wietwiczki, i do rana ją przeskoczymy, a dalej droga pójdzie przez taką gęstwinę, że żaden Niemiec nie zobaczy.

Spokojnie szeleścił deszcz. Śmiertelnie się zmęczyłem. Szept deszczu usypiał, oczy zamykały się, głowa uparcie opadała na klatkę piersiową, i zasnąłem. Przebudziłem się od tego, że samochód się zatrzymał.

- Co się stało?

- Po polu jedziemy, z drogi zjechaliśmy, – gniewnie odpowiedział Michaił Stiepanowicz. – Ciemność całkowita. Pojedziemy według kompasu, nie będziemy przecież stać w miejscu.

Ledwie ruszyliśmy, znów zasnąłem. Silne wstrząśniecie samochodu i głośny krzyk rozbudziły mnie:

- No gdzież ten człowiek pod koła pcha się? Wyobraźni nie ma! Czego chce?

Popatrzyłem w okno. Kilka kroków przed nami, ostro bielejąc w gęstej czerni nocy, stała kobieca postać z rozpostartymi w obie strony rękoma.

- Obywatelko, czego potrzebujecie?

Kobieta milczała. Szofer wyskoczył z kabiny, ale po minucie wrócił z powrotem.

- Nikogo nie ma. Przywidziało mi się, czy co?!

- Nie, kobieta tu oto stała, – powiedziałem.

- Wysoka, w białym.

- Znaczy, schowała się. Znalazła czas żarty stroić. U mnie od niej aż mróz po skórze, – zdenerwował się nagle Michaił Stiepanowicz.

On uruchomił samochód, ale koła nie zdążyły wykonać drugiego obrotu, jak biała postać pojawiła się znów, i ja poczułem od jej pojawienia się strach, dochodzący do śmiertelnego przerażenia, zwłaszcza od ostrzegawczo rozpostartych rąk.

- Michaił Stiepanowicz, zatrzymaj się! – krzyknąłem rozpaczliwie.

Wyskoczyliśmy z kabiny, do nas podbiegł Kostia:

- Co się stało?

Nie czekając na nas, Michaił Stiepanowicz rzucił się do stojącej przed nami kobiety, i po chwili oboje znikli mi z oczu.

- Szybciej do mnie! – nagle rozległ się w pobliżu jego krzyk. Pobiegliśmy w stronę głosu.

- Ostrożnie, stójcie! – zdławionym głosem wyszeptał on, wskazując na coś obok nas. Popatrzyliśmy i cofnęliśmy się – tam było urwisko. Staliśmy na jego brzegu, kamyki z szelestem spadały w dół, kiedy robiliśmy nieostrożne ruchy.

- Dlaczego stoimy? – podbiegła do nas Swietłana.

- Oto dlatego, – powiedział Kostia, wskazując urwisko.

Swietłana achnęła i klasnęła rękoma.

- Gdyby nie Ona, – Michaił Stiepanowicz zdjął czapkę, – wszyscy by teraz tam, na dnie, bylibyśmy.

Jego głos drżał, on ledwie trzymał się na nogach.

- Wujku Misza, a kto to Ona? – ze strachem zapytał Kostia.

- Ty co, dureń czy szalony? Nie rozumiesz?! Kto inny mógłby to być, jeśli nie Matka Boża?!

- Gdzież Ona była? – nieśmiało wyszeptała Swietłana.

- Tu, teraz, – tak samo szeptem odpowiedział Kostia i również zdjął czapkę…

W Białowieskiej Puszczy

W czasie wojny miało miejsce zadziwiające wydarzenie w Puszczy Białowieskiej. 27 września 1942 roku do lasu, położonego niedaleko wsi Rożkowki w Kamienieckim obwodzie obwodu Brzeskiego, spuścili się radzieccy spadochroniarze. Niemcy dowiedzieli się o tym i zaczęli przeczesywać las. W strzelaninie zginęło dwóch niemieckich żołnierzy, a spadochroniarze uciekli.

Rozzłoszczeni faszyści postanowili wziąć jako zakładników mieszkańców wsi – za jednego niemieckiego żołnierza rozstrzelać 100 cywilnych mieszkańców.

W nocy z 27 na 28 września faszystowscy żołnierze otoczyli wieś i nikogo nie wypuszczali. Wydali rozkaz aby w ciągu dwóch godzin wszyscy mieszkańcy zebrali się z wozami i dobytkiem na końcu wsi. Wyznaczono 16 mężczyzn do wykopania dołu o wymiarach 2 metry na 20 metrów i głębokości 2 metry. Młodzież powyżej 16 lat wybrano do deportacji do Niemiec. Wszystkich pozostałych mieszkańców wsi ustawili w kolumnę i pognali do jamy.

Niemcy ustawili ludzi na krawędzi jamy, a dookoła ustawili karabiny maszynowe. Ludzie popadali na kolana i zaczęli płakać i modlić się.

W tym czasie nad wsią pojawił się niemiecki samolot, który wkrótce wylądował niedaleko jamy. Oficerowie, dowodzący masakrą, pobiegli do niego. Z samolotu wyszedł oficer wysoki rangą. On powiedział, że teraz znów musi lecieć i jeśli w ciągu dwóch godzin nie wróci, wszyscy zakładnicy powinni zostać rozstrzelani.

Dokładnie dwie godziny później samolot wrócił i wylądował w tym samym miejscu. Z samoloty wysiadł ten sam oficer. Ludziom powiedziano, że oni mieli być rozstrzelani, a wieś spalona, ale dzięki oficerowi, który przyleciał, wszyscy będą uwolnieni; dzieci, bydło i cały odebrany majątek, będzie zwrócone. Jamy rozkazano nie zasypywać przez rok. Jeśli w tym czasie coś się wydarzy, wszyscy będą rozstrzelani. Potem wszystkich odpuszczono do domów.

Dwa tygodnie później do wsi przyjechał oficer, który przylatywał samolotem, i przywiózł ikonę Bożej Matki z Dzieciątkiem na rękach, wyrzeźbioną w drewnie. Cerkiew nasza w tym czasie była jeszcze nie całkiem odbudowana, ale nabożeństwa już służono. Oficer powiedział: „Kiedy samolot leciał nad polem, pojawiła się Dziewica i pokazał ręką w dół. Chrońcie tę ikonę – to wasza Zbawicielka!”

Nasza wieś ten dzień – 28 września – świętuje każdego roku. W cerkwi odprawiane jest nabożeństwo.

„Nawróć się, ty zbłądziłaś”

Z Nataszą pracowałam w fabryce odzieży od 1922 roku. Ona była nie tylko niewierząca, ale i naśmiewała się nad wierzącymi, choć według charakteru była dobra i pomagała innym. Od 1927 roku nie spotykałyśmy się z nią – przeniesiono ją do innej fabryki. Ponownie spotkałam się z nią dopiero w 1947 roku. Ona uprzejmie przywitała się ze mną i opowiedziała następujące:

- W 1942 roku pracowałam w zakładzie przy ulicy Kałużskiej. Jeździć było daleko, a czas był trudny – wojenny. Wszystkiego skosztowałam: i chłodu, i głodu. Oto któregoś dnia jechałam do pracy, wyszłam z metra o szóstej rano. Była głęboka jesień, zaczęły się przymrozki. Ulice były ciemne i opustoszałe. Przechodząc przez plac, trafiłam do wielkiej kałuży i upadłam w nią. Próbuję wstać – i nie mogę, podnoszę się – i znów padam, jakby mnie ktoś popycha. Wyczerpałam się z sił, zapłakałam i mówię: „Panie, jeśli Ty jesteś, pomóż mi”. Nagle widzę: z nieba spuszcza się jakby ikona dużych rozmiarów i zatrzymuje się przede mną. To był obraz Bożej Matki „Znamienije”. A ja stoję na kolanach pośrodku kałuży i krzyczę: „Matko Boża, pomóż mi!”

Ona obraca się do mnie z obrazu i mówi: „Natalia, ty zbłądziłaś, nawróć się ku Synowi Mojemu”.

Z tymi słowami obraz zaczął się unosić, i cały czas, dopóki nie zniknął z moich oczu, słyszałam głos: „Nawróć się, ty zbłądziłaś”.

Wtedy podbiegli do mnie ludzie, zaczęli mnie podnosić. Ja pytam: „Widzieliście, jaki obraz spuszczał się z nieba?” Ale nikt, oprócz mnie, nie widział.

Do pracy przyszłam cała brudna, mokra i z płaczem prosiłam o wypuszczenie mnie, ponieważ nie byłam w stanie pracować. Wypuszczono mnie. Przyjechałam do domu i od razu udałam się do cerkwi Nowo-Diewiczjego monasteru. Tam znalazłam obraz Bożej Matki „Znamienije”, postawiłam przed nim świecę i długo płakałam, nic nie zauważając.

Potem wyspowiadałam się i przyjęłam priczastije.

„Szczęśliwa jesteś, – powiedział mi batiuszka, – widocznie, dobrą masz duszę…”

Teraz często chodzę do cerkwi i córkę, i wnuków moich ochrzciłam; często przystępuję do priczastija, i życie moje stało się lekkie i szczęśliwe, i nie wiem, jak dziękować Bogu za Jego miłosierdzie.

Skoroposłusznica
(Szubko wysłuchująca)

Za miastem mieszkały dwie znane mi siostry – bardzo pobożne kobiety i gorliwe w modlitwie. Wiele cudownego było w ich życiu. Któregoś razu podczas wojny, wymieniwszy coś-tam na ziemniaki, załadowały je na saneczki – sprawa była zimą – i powiozły. Droga była daleka. Umęczone i głodne, wyczerpały się z sił. Zaczęły się modlić: „Przenajświętsza Bogarodzico, pomóż nam”.

Stoją na drodze bez sił i widzą, że podchodzi do nich przystojna Kobieta i mówi: „Zmęczyłyście się bardzo, pozwólcie Ja pomogę wam dowieźć ziemniaczki”. I wzięła się Ona razem z nimi wieźć. I zrobiło się im tak lekko z Nią, zdumiały się one, patrząc na Nią, i bały się zapytać Ją, Kim Ona jest. Jak tylko podwieźli kartofle pod dom – straciły Ją z oczu.

Wtedy zrozumiały, że to była Sama Skoroposłusznica – Przenajświętsza Bogarodzica.

Znak w niebie Stalingradu

W historii świata są wydarzenia, które na zawsze zachowują się w pamięci ludzkości, stanowią złoty skarbiec historii narodów i państw. Należy do nich wspaniałe zwycięstwo naszego narodu w Stalingradzkiej bitwie, która według rozmachu, napięcia i efektów przewyższyła wszystkie zbrojne starcia minionych czasów. Właśnie Stalingradzka bitwa stała się przełomową w przebiegu całej Drugiej Wojny Światowej.

Badacze analizowali głównie stosunek techniki, ludzkich rezerw, bojowego przygotowania i moralnego poziomu jak radzieckich, tak i hitlerowskich wojsk. Jednak poza ramami naukowych rozpraw pozostawało coś, stojące poza granicami ludzkiego poznania, i dlatego starannie ukryte w tajnych aktach specjalnych przechowalni archiwów państwowych.

Podczas pracy w Państwowym Archiwum Federacji Rosyjskiej trafił mi się unikalny na swój sposób dokument: raport upełnomocnionej Rady w sprawach Ruskiej Prawosławnej Cerkwi w Ukraińskiej Republice Radzieckiej towarzysza Chodczenko ówczesnemu przewodniczącemu tej Rady G.G. Karpowowi. W nim etatowy ateista, bojownik przeciwko religii donosi przełożonemu o tym, co wprost było sprzeczne z jego osobistymi poglądami i przekonaniami. A pisał pełnomocnik dokładnie i wiele o Cudzie, którego świadkiem była cała jednostka wojskowa, która przybyła na Ukrainę z frontu Stalingradzkiego…

Po miażdżącej porażce pod Moskwą niemieckie dowództwo zamierzało zadać główne uderzenie na południowym terenie z zadaniem przedarcia się przez Rostów do Stalingradu i na Północny Kaukaz, a stamtąd do Morza Kaspijskiego i na północ wzdłuż Wołgi. Dlatego obrona Stalingradu ukazywała się radzieckiemu dowództwu najważniejszym zadaniem strategicznym. W połowie lipca 1942 roku w rejon miasta została skierowana 64-a armia generała Czajkowa, na której spoczął główny ciężar walki z wrogiem, którego siły liczyły 26 dywizji.

We wrześniu 1942 roku faszyści przygotowywali się do ostatniego „generalnego” szturmu twierdzy nad Wołgą. W tym czasie w ich rękach była już większa część miasta. Przez miesiąc toczyły się ciężkie uliczne walki o każdy kwartał, dom, o każdy metr nadwołżańskiej ziemi. 11 listopada naziści podjęli kolejną próbę szturmu na miasto. Nasze wojska zostały rozcięte na trzy części. Ale oto w najkrytyczniejszym momencie bitwy bojownicy jednej części słynnej armii zobaczyli coś takiego, co zmusiło ich zadrżeć: na nocnym jesiennym niebie Stalingradu pojawił się Znak, wskazujący na uratowanie miasta, armii i na szybkie zwycięstwo wojsk radzieckich.

Niestety, w raporcie pełnomocnika (komisarza) nie jest powiedziane, co dokładnie zobaczyli żołnierze na Stalingradzkim niebie. Można tylko przypuszczać, że Stalingradzki znak i pojawienie się Kazańskiej ikony Bożej Matki w Stalingradzie (cudotwórcza ikona znajdowała się wśród naszych wojsk na prawym brzegu Wołgi, i przed nią nieprzerwanie służono molebny i panichidy) związane są z sobą. Ale jak by to nie było, Stalingradzki znak wyraźnie wskazywał wszystkim, że pomoc Boża nie opuści ruskiego narodu w najkrytyczniejszym momencie jego historii. Dalszy rozwój wydarzeń – okrążenie wroga i kontrofensywa radzieckich wojsk – było tego wyraźnym potwierdzeniem.

Po wszystkim co się wydarzyło legendarnego dowódcę armii, późniejszego słynnego marszałka Czajkowa, można było zobaczyć w prawosławnych świątyniach. Bohater Stalingradzkiej bitwy stał w cerkwi, stawiał świece przed ikonami… Z pewnością przypominała się mu noc przed bitwą i cudowne Oblicze Bogarodzicy, które ukazało się na rozjaśnionym jesiennym niebie!

Kto pomaga ruskim?

W 1941 roku Wasilija Grigorjewicza Kazanina wzięto na front. Walczył pod Smoleńskiem, uczestniczył w ataku na Wielkie Łuki. Wielokrotnie chodził na zwiady, pięć razy był ranny. Jedna z kul przeszła jego ciało na wskroś, kilka centymetrów poniżej serca. Wyzwalał Kienigsbierg (Królewiec). Niemcy zasiedli wtedy w bunkrach. Pociski, jak piłeczki, odskakiwały od kamiennych bastionów. Nasi ponosili ogromne straty.

Potem przyniesiono Kazańską ikonę Bożej Matki. Kapłani odsłużyli molebien i ruszyli krestnym chodem na linię frontu bez ukrywania się. Ze strony Niemców trwała strzelanina. Nagle ustała, przeciwnik jakby odrętwiał. Nasze wojska rozpoczęły generalny szturm na Kienigsbierg. Wychodząc ze swoich schronów, Niemcy tysiącami oddawali się do niewoli. Później opowiadali oni, że ich broń zawiodła, a na niebie pojawiła się Przeczysta, i oni zrozumieli, Kto pomaga ruskim…

Po wojnie Wasilij Grigoriewicz na wezwanie duszy wstąpił do Pskowo-Pieczierskiego monasteru i trudził się w monastycznych pracach pod imieniem schimnicha Irinarcha.

Caryca Niebiańska nie opuści

Nadszedł straszny rok 1937. Ojciec Siergiej skończył w wówczas czterdzieści cztery lata. Z żoną mieli czworo dzieci, oczekiwali pojawienia się piątego. Dzieci swoje ojciec Siergiej bardzo kochał i kiedy mówił o nich, jego twarz rozjaśniała jakimś szczególnym czułym uśmiechem. Któregoś wieczoru był on u nas, i moja mama zapytała go:

- Ojcze Siergiej, jak wy, mając tak wielką rodzinę, zdecydowaliście się zostać duchownym? A jeśli was wezmą i ześlą, na kogo zostawicie swoje dzieci?

Ojciec Siergiej wzdrygnął się, jasnymi oczami popatrzył na moją mamę i odpowiedział:

- Na Carycę Niebiańską! Jeśli ja zginę, to za Jej Syna, – czyż więc możecie dopuścić taką myśl, że opuści Ona moje dzieci? Nigdy. Uratuje je i ochroni!

Dwa miesiące później ojciec Siergiej został aresztowany, i zginął. A co z dziećmi?

W 1956 roku spotkałam jego córkę Tanię i syna Aloszę. Oni opowiedzieli mi, że ich starszy brat został oficerem i bez żadnego zranienia przeszedł całą wojnę. Siostra Wiera wspaniale skończyła instytut i otrzymała odpowiedzialne stanowisko w jednej z uralskich fabryk. Zabrała tam też mamę. Sama Tania skończyła instytut Poligraficzny i została żyć w Moskwie, w rodzinie swego bezdzietnego stryja. Alosza z wyróżnieniem skończył uniwersytet.

Trzeci syn ojca Siergieja, urodzony zaraz po jego śmierci, został nazwany na jego cześć Siergiejem. Według słów Aloszy, to bardzo utalentowany młodzieniec, przeszedł do dziesiątej klasy.

Dalszego losu dzieci ojca Siergieja nie znam, gdyż nikogo z nich już nie spotkałam, ale twardo wiem, że do samej śmierci pozostaną oni pod Opieką Carycy Niebiańskiej.

Niebiańska Wychowawczyni córek

Mąż pewnej kobiety został zabity podczas II Wojny Światowej, kiedy dwie jego córki miały pięć i sześć lat. Wdowa musiała pracować, a dzieci zostawiać same prawie na cały dzień. Otaczające ich warunki tak psuły je, że zaczęły one kraść.

Ale wdowa była pobożna. Widząc swoją niemoc dobrze wychować córki, przyprowadziła je do cerkwi, postawiła na kolana przed cudotwórczą ikoną Bożej Matki i, sama upadłszy na kolana, zwróciła się do Bożej Matki z gorzkimi łzami i gorącą prośbą:

- Boża Matko, Ty widzisz moje nieszczęście i moją bezsilność w wychowaniu córek w czcigodności i wierze. Ja nic nie mogę z nimi zrobić. Powierzam je Tobie. Uczyń z nimi, co chcesz. Jeśli chcesz, niech one umrą, ale jeśli będą żyć, to Sama wychowaj je.

- Spotkałam je piętnaście lat później. Wszyscy, którzy je znali, chwalili je za pracowitość, dobre zachowanie, czcigodność i pobożność. „I jak potrafiła matka tak wychować je?” – ciągle słyszałam o nich od ludzi z ich otoczenia.

„Proszę tak pierwszy raz…”

W wyniku trudnych doświadczeń życiowych moje zdrowie całkowicie zachwiało się. Zacząłem cierpieć na przewlekłe zaburzenia żołądka. Jednak szczególnie niebezpieczny był stan całkowitego wyczerpania nerwowego. Straciłem zdolność czytania czy rozmawiania więcej niż dziesięć minut. Pojawiły się bardzo silne bóle głowy. Lekarze powiedzieli mi, że stan mój jest poważny i niezbędne jest długotrwałe leczenie: całkowity spokój i odpoczynek w warunkach sanatoryjnych. Ale ani tego, ani drugiego nie miałem możliwości otrzymać. Przerażał ten stan bezczynności (w wieku trzydziestu lat!), na który byłem skazany.

Mieszkałem wtedy w Muromie. W jedno z wielkich świąt, poświęconych Przenajświętszej Bogarodzicy, stałem podczas świątecznego całonocnego czuwania. Po raz pierwszy w życiu zwróciłem się z gorącym błaganiem do Bożej Matki: „Ja mogę znieść stałą chorobę żołądka, jeśli Pan chce posłać mi ten krzyż, ale żyć bez pracy, bez czytania Pisma Świętego i duchowych książek, bez możliwości kontaktu z ludźmi nie mogę. Przenajświętsza Bogarodzico, proszę Ciebie, proszę tak pierwszy raz – daj mi możliwość pracować, czytać i komunikować się z ludźmi”.

Kiedy podszedłem do kapłana, pocałowałem świąteczną ikonę Bogarodzicy, otrzymałem pomazanie olejem i skosztowałem błogosławionego chleba, to poczułem: coś szczególnego wydarzyło się we mnie, myśli w głowie stały się całkiem jasne, jakby jakaś siła wstąpiła we mnie. Od tego momentu najmniejszych śladów bólu głowy ani choroby nerwów u mnie nie zostało. Choroba żołądka pozostała, ale cierpliwie ją znoszę, pamiętając słowa Pana z listu Apostoła Pawła: Siła moja w słabości się dokonuje (2Kor.12,9).

Niema przemówiła

We wsi mieszkała pobożna chłopska rodzina – mąż, żona i dorosła głuchoniema córka, która mogła jedynie muczeć. Była u nich krowa. W środku ostrej mroźnej zimy krowa miała się ocielić, a w oborze było zimno. Bali się, żeby cielak nie zamarzł, jeśli krowa ocieli się w nocy. Któregoś wieczoru mąż chciał iść pilnować krowę w nocy, ale żona go odmówiła: „Poczekaj, jeszcze za wcześnie pilnować”.

W nocy słyszą z pieca głos córki: „Idźcie szybciej do obory!” Zerwali się, pobiegli do obory, nie zwróciwszy uwagi na to, że córka przemówiła.

W oborze zastali tylko co narodzone cielę, przynieśli do chaty i dopiero teraz pomyśleli: dlaczego córka przemówiła i kto jej powiedział o cielęciu?

Córka opowiedziała im, że objawiła się jej Sama Boża Matka i kazała obudzić ich i posłać do obory. Od tej pory niema zaczęła swobodnie mówić.

„Boża Matka przyszła do nas!”

Śnieg, śnieg, śnieg… On oślepia oczy, a ja z całych sił biegnę po ulicy osiedla. Mam szesnaście lat, jestem sekretarzem szkolnej komórki komsomolskiej. Dziś nasze kółko twórczości amatorskiej wystawia przedstawienie w klubie fabrycznym i ja gram główną rolę. Nauczyłam się jej na pamięć, a oto strój nie jest gotowy i muszę się śpieszyć.

W domu nikogo nie ma, ojciec w delegacji, mama, pewnie, wyszła do babci.

Otwieram kufer i wyciągam niezwykle szeroką teatralną spódnicę. Trzeba przyszyć do niej falbankę i ozdobną plecionkę. Ech! Choćby Katia przyszła z pomocą! Ze wszystkich przyjaciółek Katia – najbardziej ulubiona; ona – córka duchownego, a oto ja w Boga nigdy nie wierzyłam, bo i jak można wierzyć, jeśli religia – odurzenie? Katia też uczestniczy w działalności amatorskiej, ale jej nie powodzi się: ona chce grać główne role, ale otrzymuje najbardziej nieistotne. Ale wyszła z tej sytuacji: wyucza się tego, co się podoba, i odgrywa to dla siebie. Naśmiewają się z niej, a Katia nie zwraca na to uwagi! No trzeba szybciej szyć, bo zaraz dziewczyny i chłopcy przyjdą po mnie, żeby razem iść do klubu. Czemuś to zaczęła mi tak mocno boleć głowa i gorączka chwyta?.. Co za niekończąca się falbanka, a głowa boli tak bardzo, że palce straciły posłuszeństwo.

Nie, nie mogę już szyć, położę się, bo coraz mi gorzej i gorzej…

Za drzwiami słychać głosy, tupot nóg, i do pokoju wpada szumna wataha uczestników spektaklu. Zobaczywszy mnie leżącą, bezładnie wiercą się przy łóżku. Ale oto ktoś podaje mi termometr, ktoś ściąga z moich nóg walonki, których sama nie mogłam zdjąć, i przykrywa mnie kołdrą.

- Wasil, – słyszę głos Kima, – biegnij po lekarza. Maja, znajdź mamę Lusi. Katia, wyjmij termometr. Ile? 41! Oj-oj-oj!

Przyszła mama. Czuję się tak źle, że nic nie mogę jej powiedzieć. Kim wkłada mi do ust tabletkę:

- Połknij, siostra z polikliniki przysłała, a lekarz już odszedł: przecież dziś sobota.

Z obrzydzeniem wypluwam gorzkie lekarstwo i płaczę z bólu, od obciążenia w całym ciele i jakiegoś przygnębiającego smutku.

Wszyscy wychodzą do klubu. Katia zatrzymuje się i mówi mamie:

- Nadieżdo Andriejewna, ja po spektaklu przybiegnę do was i będę nocować z Lusią, więc pani może spokojnie iść na nocną zmianę.

Tak, Katia będzie musiała dziś grać i swoją, i moją rolę.

W uszach strasznie dzwoni… Jak mi źle! Ja, chyba, umieram… Mama kładzie mi na czoło mokry ręcznik, ale zrzucam go i miotam się po łóżku.

Prześcieradło pali ciało, poduszka też rozżarzona. Choćby trochę chłodu!..

A skąd to pojawiło się w pokoju takie światło? Jaskrawe i jednocześnie łagodne, delikatne. Co to? W samym centrum światła – Kazański obraz Bożej Matki. Znam go bardzo dobrze, taki wisi u babci. Tylko to nie wizerunek, a Święta Dziewica żywa, i fale radości idą od Niej do mnie.

- Mamo, – nieoczekiwanie mówię głośno, – Boża Matka przyszła do nas.

Mama podchodzi do mnie i płacze:

- Dziecinko, to tobie przed śmiercią się wydaje – ty umierasz.

A blask coraz bardziej uroczysty, coraz jaskrawszy, i w jego świetle z prawej strony Bożej Matki widzę Oblicze Chrystusa. Jakby namalowane na ręczniku, nawet złote frędzle widzę na brzegu ręcznika. I jednocześnie czuję, że Oblicze jest żywe i patrzy na mnie łaskawymi, niezwykłymi oczyma.

- Mamo, Sam Bóg jest tu, – szepczę, i skądś z daleka słyszę jej płacz i lamentowanie.

Potężna radość ogarnia całą moją istotę. Tracę poczucie czasu, i tego, gdzie jestem. Pragnę tylko jednego: żeby to nigdy się nie skończyło. Dwa Oblicza w nieziemskim blasku i ja… I nic więcej nie trzeba…

Ale światło zgasło równie nagle, jak się pojawiło. Długo leżę i nie ruszam się.

Wstąpiło we mnie coś nowego, jestem jak wypełniona po brzegi czasza…

Przyciskam ręce do piersi i wstaję. Ale jak to możliwe, przecież byłam bardzo chora, umierałam, a teraz jestem całkowicie zdrowa? Mama wystraszona podchodzi do mnie:

- Lusieńka, co z tobą? Połóż się, kochana.

- Nie, mamusiu, wszystko mi przeszło, podotykaj: ręce chłodne i głowa, i nic nie boli. Pozwól, pomogę ci spakować rzeczy i idź szybciej do fabryki, bo się spóźnisz. Nie bój się, jestem całkowicie zdrowa.

Mama wychodzi, a ja czekam na Katię. Tylko jej jednej mogę opowiedzieć o tym, co mi się przydarzyło, nikomu innemu. Och, żeby szybciej ona przyszła!

Skrzypienie śniegu pod oknem, tupot szybkich nóg Kati – i oto ona sama na progu. Na chustce i palcie – śnieżynki, twarz wymalowana makijażem, a oczy patrzą na mnie z niepokojem.

- Katia, Katia, ty wiesz, co się wydarzyło? – krzyczę. – Ty tylko posłuchaj!

Przegadałyśmy całą noc, a wczesnym rankiem Katia poprowadziła mnie do swego ojca. Pierwszy raz w życiu wyspowiadałam się i przyjęłam priczastije…

Tak zaczęło się moje nowe życie.

Tichwinska ikona Bożej Matki

W młodości byłem ateistą, rodzice – wierzący. Niedługo przed śmiercią ojca widziałem sen, jakoby stoję na kolanach przed ikoną Bożej Matki i modlę się.

Wezwany telegramem do umierającego ojca, nie zastałem już go żywego. Mama opowiedziała mi o ostatnich dniach życia mego ojca. On ubolewał, że jego syn Kostia żyje bez Boga… Ale kilka godzin przed śmiercią on, radosny, mówi: „No, teraz ja umieram spokojnie, widziałem we śnie, że my razem z Kostią przed ikoną Bożej Matki modliliśmy się na kolanach. Znaczy, syn dojdzie do wiary w Boga”. Usłyszawszy to, opowiedziałem mamie o swoim śnie i od tego czasu z pomocą Carycy Niebiańskiej stałem się wierzącym. Ale to jeszcze nie wszystko. Kilka miesięcy potem przyszło mi się być w Paraklicie (to męski monaster położony siedem kilometrów od Troice-Siergijewoj Ławry). Kiedy wszedłem do świątyni, to z prawej strony przy kolumnie zobaczyłem obraz Bożej Matki, który widziałem we śnie. Opadłem przed Carycą Niebiańską na kolana i długo przed Nią płakałem. To była Tichwinska ikona Bożej Matki.

„Nic nie będę u Niej prosić…”

Zaczęła się u mnie poważna choroba gardła, która, sądząc po wcześniejszych przypadkach, powinna była na dziesięć dni uczynić mnie niezdolną do pracy i ustąpić całkowicie nie wcześniej, niż po miesiącu.

Nadeszło święto Narodzenia Bogarodzicy. Stałam podczas całonocnego czuwania w cerkwi w Sokolnikach, gdzie znajduje się Iwierska ikona Bożej Matki (Pani Moskwy, jak Ją nazywają). Wtedy jakoś wyjątkowo przeżywałam to święto i myślałam: „Jęli my tak uroczyście obchodzimy dni urodzin swoich bliskich, to jakież znaczenie dla nas ma Dzień Urodzin Dziewicy Marii – Matki Samego Pana, Syna Bożego, Zbawiciela i Odkupiciela rodzaju ludzkiego?!”. Miałam pragnienie pokłonić się przed Bogarodzicą, wywyższać (wychwalać) Ją z całą Cerkwią i prosić o przyjęcie jedynie milczącego czczenia Jej jako wzoru Nieporównywalnej z nikim z ludzi Świętej Piękności i Duchowego Majestatu. I choć czułam się już poważnie chora, zdecydowałam, że tego dnia nic nie będę u Niej prosić.

Po przyłożeniu się do ikony, pomazania olejem i skosztowaniu błogosławionego chleba nagle poczułam, że gardło przestało boleć.

Na początku nie uwierzyłam w swoje uzdrowienie i czujnie wsłuchiwałam się w swój stan. Ale i tego wieczoru, i następnego dnia, i potem nie zauważałam już żadnych oznak choroby.

Cud na ścieżce

Jedna moja młodziutka przyjaciółka opowiedziała o sobie taki przypadek. Uczyła się i pracowała w Moskwie, a mieszkał poza miastem, gdzieś koło Niemczinowki. Do domu wracała późno, a wracać trzeba było opustoszałą drogą i w jednym miejscu musiała iść przez las. Najstraszniejsze było to, że tam wariowali – rozbierali, rabowali, a nawet gwałcili.

Panienka bardzo czciła Carycę Niebiańską i szczególnie lubiła Jej obraz „Nieoczekiwana radość”. We wszystkich swoich kłopotach modliła się przed tą ikoną.

Pewnego razu zimą przyjechała ona późno. Idzie sama, weszła do lasu i śpieszy wąską ścieżynką wydeptaną w głębokim śniegu. Nagle widzi: z naprzeciwka idzie mężczyzna. Noc była księżycowa, było widać, że on śmieje się i wyciąga ręce, żeby ją schwycić. Ogarnęło ją nieopisane przerażenie i obrzydzenie.

- Caryco Niebiańska, Nieoczekiwana Radość, uratuj, – wyszeptała on, i taki spokój od razu opanował ją, że nawet ślad po strachu nie pozostał.

A mężczyzna podchodzi bliżej i ze zdziwieniem patrzy, ale nie na dziewczynę, a na Tego, Kto z tyłu za nią. I nagle skręca prosto w śnieg i bardzo szybko odchodzi.

Dziewczyna nie śmiał obejrzeć się, ale poczuła za swoimi plecami Towarzysza, a podszedłszy do końca lasu, mimo wszystko obejrzała się – nikogo nie było tylko już bardzo daleko ciemniała postać odchodzącego człowieka, który chciał ją zaatakować.

Obrończyni gorliwa

Moja babcia była wierzącą. I ja, będąc dziewczynką, obserwowałam, jak ona modli się, stojąc przed ikonami. Modliła się ona zawsze bezdźwięcznie, jakie modlitwy odmawiała – do dziś nie wiem, a wtedy nie byłam tym specjalnie zainteresowana (to były lata sześćdziesiąte). Kiedy babcia umarła, ikony gdzieś zniknęły.

Minęło sześć lat. Przyjechał do mnie brat z Moskwy i zaczął coś robić w szopie. Kiedy mama tam weszła, on trzymał w rękach ikonę, ścierając z niej kurz. Powiedział, że ta ikona może być warta dużo pieniędzy. Mama powiedziała, żeby brat położył obraz na miejsce, bo sprzedawać takie ikony za pieniądze – to wielki grzech. On posłuchał się.

Upłynęło jeszcze pięć lat. Ja zachorowałam. Przyszła mi myśl o tym, że trzeba by było powiesić ikony. Znalazłam w szopie tę ikonę – to była Kazańska ikona Przenajświętszej Bogarodzicy – i jeszcze jedną – Zbawiciela. Obie ikony postawiłam u siebie w domu i modliłam się, prosząc o pomoc w chorobie. Choroba ustąpiła.

Minął jakiś czas. Pewien znajomy zwrócił uwagę na moją ikonę i zaproponował że zawiezie ją do Moskwy i sprzeda. Oddałam. On odjechał, a po dwóch tygodniach wrócił i zwrócił ikonę. Nie poznałam swojej ikony. Napisana ikona na drewnie, i była ciemnobrązowa. Teraz zaś widziałam wprost jasno-żółtą deskę, na której ledwie widoczne były jakieś kontury. Znajomy powiedział, że ikona nic nie jest warta. Ale ja z jakiegoś powodu w duszy nawet nieco uradowałam się, choć wiary szczególnej wtedy nie miałam i przychodziłam do Boga z modlitwą tylko wtedy, gdy zachorowałam, a potem o wszystkim zapominałam.

Minęły jeszcze trzy lata. Tego człowieka, który woził ikonę, zamknięto w więzieniu, a ja znów – i tym razem bardzo mocno – zachorowałam. Nadszedł 3 listopad. Znów bardzo źle się poczułam, a w nocy przed 4 listopada o wpół do trzeciej zrobiło mi się całkiem źle. I słyszę głos: „Budź dzieci, ty umierasz!” Wszystko we mnie zadrżało, przestałam odczuwać swoje ciało. Miałam dwóch synów. Starszy miał wówczas czternaście lat, młodszy – osiem. Ogólnie, nie wiedziałam, co robić. Mama pobiegła wzywać „karetkę”. Przyjechała kobieta-lekarz, zrobiła zastrzyk domięśniowy i odjechała. Lek nie podziałał, i robiło mi się coraz gorzej. Wtedy dlaczegoś (teraz rozumiem dlaczego) przyszła do głowy myśl. Powiedziałam starszemu synowi, żeby wziął świece i zapalił je przed Kazańską ikoną Przenajświętszej Bogarodzicy, przed tą wielce cierpiącą ikoną, za którą wszyscy bardzo chcieli wziąć pieniądze. Powiedziałam dzieciom, aby na kolanach prosili Bożą Matkę o zmiłowanie się nade mną. Oni ze łzami błagali Przenajświętszą Bogarodzicę. Poczułam, że moje ciało staje się miękkie i unosi się nad podłogą, choć w tym czasie stałam. Krzyknęłam: „Dzieci, trzymajcie mnie!” Oni uczepili się mnie i jeszcze bardziej zaczęli prosić Bożą Matkę.

Moja mama znów pobiegła wzywać „karetkę”. Tym razem dlaczegoś wiedziałam, że powinien przyjechać mężczyzna. Kiedy on wszedł, ja już wiedziałam, że wszystko wydarzyło się dlatego, że chciałam sprzedać naszą Obrończynię, naszą Matkę za pieniądze. Była godzina za pięć piąta rano. I Wedy w duszy dokonało się prawdziwe pokajanie i poszła modlitwa – jakby wewnętrzny głos mówił, on powiedział mi, że za dwie minuty będzie lepiej. Zrozumiałam, że dzięki moim modlitwom i pokajaniu, a bardziej – dzięki modlitwom moich dzieci, otrzymałam przebaczenie. Lekaż zrobił mi zastrzyk dożylny i odjechał, sam nie rozumiejąc, co mi jest, nawet zapytał mamę, czy nie leczę się u psychiatry. A ja zaczęłam powoli odżywać. Modląc się przed Kazańską ikoną Przenajświętszej Bogarodzicy, zaczęłam zauważać, że obraz przyjmuje nowe zarysy. A po miesiącu ikona przybrała swój dawny wygląd, i wizerunek Dzieciątka Zbawiciela – po prostu cudowny, zadziwiający.

Minęły trzy lata. Wiele przez ten czas zmieniło się w moim życiu. Pan dał mi doświadczonego duchowego opiekuna. Całkiem niedawno (podobnie, jak wtedy, przed 4 listopada) przed świętem Kazańskiej ikony Bożej Matki ikona wezwała mnie w drogę. Starannie zawinąwszy ikonę, powiozłam ją do cerkwi. I teraz ona tam się znajduje. Zrozumiałam, że nie można trzymać takiej świętości w domu – niech ludzie modlą się i wiedzą, jak szczodry jest Pan wielce miłosierny dla nas, grzeszników.

„Przenajświętsza Bogarodzico, uratuj mnie!”

Opowiedziała o tym młoda panienka, sprzedawczyni z księgarni. Ona rzadko bywała w cerkwi, niewiele umiała się modlić. Pewnego wieczoru położyła się spać. W pokoju była sama. I oto słyszy: za drzwiami jej pokoju kroki, i to jakie dziwne – człapiące. Zaniepokoiła się, stała się czujna. Słyszy, skrzypnęły drzwi. A ją jakby skuło. Nie miała nawet sił odwrócić się i popatrzeć, a kroki coraz bliżej do jej łóżka. Potem coś ciężkiego, czarnego, lepkiego nawaliło się na nią od tyłu i zaczęło dusić. Zaczęła dusić się i zdała sobie sprawę, że zginie. I w tym momencie przypomniała sobie modlitwę i zaczęła modlić się do Matki Bożej: „Przenajświętsza Bogarodzico, uratuj mnie”. Szeptała modlitwę coraz częściej i częściej. I oto jakby furknęło to, co ją dusiło, z taką nienawiścią, złością, podniosło się i zaczęło się oddalać. Odeszło za drzwi, i kroki ucichły…

„Matulu, jeszcze mi boli”

Mam młodszą siostrę, urodzoną w 1949 roku. Urodziła się z wrodzoną wadą serca, i nieustannie nękały ją choroby. Mimo to wyszła za mąż, urodził się syn. Z wiekiem zaczęło jej częściej boleć serce. Okazało się, że zastawka serca jest zatkana, i żyje dzięki rozszerzonej aorcie. Coraz częściej zaczęły dręczyć ją bóle głowy. Tabletki przyjmowała co godzinę. Poradzono jej, aby położyła się na badania. Komputerowe badania wykazały, że ma guza mózgu: na móżdżku i na trzech kręgach szyjnych. Profesor w Moskwie powiedział, że oni takich operacji nie robią. Był poniedziałek, a na czwartek lekarze przygotowywali dokumenty do wypisu. I jeszcze powiedzieli jej, że zostały jej trzy miesiące życia.

Akurat w tym czasie spotkałam pewną matuszkę. Ona poradziła mi z mogiły błażennej Matrony wziąć piaseczku i powiedziała: „Będziecie modlić się do Pana, Matuli Bogarodzicy, błażennej Matrony, i powinno przejść”. Zrobiłam, co trzeba było.

Głęboko wierzącymi my nie byliśmy, siostra nie była człowiekiem cerkiewnym, ale zgodziła się pić święconą wodę i modlić się.

I my z siostrami zaczęłyśmy gorliwie modlić się do Pana Boga Jezusa Chrystusa, Bożej Matki (przed Jej Kazańską ikoną) i do Swiatitiela Nikołaja. Czytałyśmy akafisty, modlitwy. Po trzech dniach profesor jej mówi: „My skonsultowaliśmy się i postanowiliśmy jednak zrobić pani operację”. Operację wyznaczono za tydzień. My jeszcze gorliwiej zaczęłyśmy się modlić. Operację odkładano trzy razy i przeprowadzili ją dopiero za miesiąc. Trwała ona sześć i pół godziny, pod znieczuleniem miejscowym: lekarze obawiali się o serce. Siostra wszystko odczuwała. Kiedy wieziono ją z sali operacyjnej, to jeszcze się i uśmiechała. Profesor mówił, że była to operacja wyjątkowa.

My z siostrą zaczęłyśmy się opiekować nią całodobowo. Minęły cztery tygodnie po operacji. Nie zdejmowano jej szwów, leżała na jednym boku. Leków przyjmowała bardzo dużo…

Co każde dwie godziny robiono jej zastrzyki ona wszystko znosiła i tylko mówiła: „Wszystko wytrzymam, aby tylko pozostać przy życiu”. Starałyśmy się w każdej wolnej chwili czytać przy niej modlitwy.

Pewnego razu podczas mego dyżuru o godzinie drugiej w nocy ona zapłakała i mówi: „Boli mi wątroba, taki ból, że nie mogę wytrzymać”. Ja – do pielęgniarki, a ona mówi: „Nie mogę zrobić zastrzyku, dopiero pół godziny minęło”. Zaczęłam czytać Akafist Bogarodzicy, Jej Kazańskiej ikonie, a siostrze powiedziałam: „Odmawiaj „Bogorodice Diewo” ile możesz. Odmawiaj, proś Obrończynię. Niech Ona troszkę ci pomoże!”

Ona w myślach zaczęła odmawiać tę modlitwę. I nagle mówi: „Matulu, kochana, mi jeszcze boli”. Potem otwiera oczy i mówi: „Czy ty wierzysz, że jestem przytomna?” Ja mówię: „Oczywiście, wierzę”. Ona mówi: „Ja teraz będę spać, juto rano coś bardzo ważnego ci opowiem”. Po jakimś czasie przyszła pielęgniarka i zdziwiła się: „Co ty jej dałaś?” Ja mówię: „Nic”. A pielęgniarki, oczywiście, wiedziały, że my modlimy się, bo i ikonki stały nad łóżkiem przy ścianie.

Rano o szóstej ona przebudziła się, uśmiechnęła się i powiedziała: „Ty wierzysz. Boża Matka do mnie przychodziła. Kiedy się modliłam, ja nie zobaczyłam, ale wyraźnie odczuła, że podeszła do mnie Niewiasta Niebiańsko Piękna i Swoją rączkę położyła na mój bok, przycisnęła i pociągnęła w dół. Ból poszedł za Jej rączką, ale jeszcze nie zniknął całkowicie. Wtedy to ja powiedziałam: „Matulu, mi jeszcze boli”, po to, żebyś ty zrozumiała, że jestem przytomna i to prawda. Ona jeszcze raz przycisnęła i pociągnęła rączką w dół – i ból ustał. Potem Ona mi powiedziała: „Śpij”. I ja zasnęłam. Spałam jak zdrowy człowiek”.

 

ŚWIĘCI BOŻY
PRZYCHODZĄ Z POMOCĄ

Swiatitiel Nikołaj

„Zamiast ciebie Swiatitiel Nikołaj stoi”

To były trudne lata wojny domowej. W.P. – wtedy młoda dziewczyna – stała w sadzie przy swoim domu, i celował w nią z broni mężczyzna (wtedy w Rosji chłopi rozprawiali się z właścicielami ziemskimi). Panienka z drżeniem przycisnęła ręce do piersi i z wielką wiarą i nadzieją gorąco powtarzała:

- Batiuszka, Swiatietielu Chrystusowy Nikołaju, pomóż, obroń.

I cóż? Chłop rzucił broń na bok i mówi:

- Migiem idź dokąd chcesz i na oczy się nie pojawiaj.

Dziewczyna pobiegła do domu, wzięła co-nieco, pobiegła na stację i wyjechała do Moskwy. Tam krewni załatwili jej pracę.

Minęło kilka lat.

Pewnego dnia – dzwoni dzwonek u drzwi. Sąsiedzi otwierają – stoi chudy, obdarty chłop ze wsi, cały się trzęsie. Pyta, czy tu mieszka W.P. Odpowiadają mu, że tu. Zapraszają aby wszedł. Poszli po nią.

Kiedy ona wyszła, ten człowiek zwalił się jej do nóg i z płaczem zaczął prosić o przebaczenie. Ona zmieszała się, nie wiedziała, co robić, zaczęła go podnosić, mówiąc, że nie zna go.

- Matulu W.P., ty mnie nie znasz? Ja jestem tym, który chciał cię zabić. Podniosłem broń, wycelowałem i już chciałem strzelić – widzę, że zamiast ciebie stoi Swiatitiel Nikołaj. Do niego nie mogłem strzelać.

I znów upadł do jej stóp.

- Oto ile czasu chorowałem i postanowiłem ciebie odnaleźć. Pieszo przyszedłem ze wsi.

Ona wprowadziła go do swego pokoju, uspokoiła, powiedziała, że wszystko wybaczyła. Nakarmiła go, przebrała we wszystko czyste.

On powiedział, że teraz w spokoju umrze.

Natychmiast osłabł i zaległ. Ona zaprosiła kapłana. Chłop wyspowiadał się i przyjął priczastije. Po kilku dniach spokojnie odszedł do Pana.

Jak ona nad nim płakała…

„Szybki na pomoc”

W naszej rodzinie długo żyła gospodyni domowa – pobożna kobieta. Jej praca była sformalizowana umową, i płaciliśmy za nią składki ubezpieczeniowe.

Kiedy kobieta się zestarzała, wyjechała żyć do swojej rodziny. Gdy weszła w życie nowa ustawa o emeryturach, staruszka przyjechała do nas, aby wziąć od nas dokumenty, niezbędne do otrzymania emerytury.

Starannie przechowywałam te dokumenty, ale kiedy zaczęłam ich szukać, to w żaden sposób nie mogłam znaleźć. Trzy dni szukałam, przetrzęsłam wszystkie szuflady, wszystkie szafy – i nigdzie nie mogłam znaleźć.

Kiedy znów przyszła staruszka, ja z goryczą opowiedziałam jej o moim niepowodzeniu. Bardzo zmartwiła się staruszka, ale powiedziała z pokorą: „Dawajcie pomodlimy się do Swiatitiela Nikołaja, aby on nam pomógł, a jeśli nawet wtedy nie znajdziecie, to, widocznie, muszę się pogodzić i zapomnieć o emeryturze”.

Wieczorem serdecznie pomodliłam się do Swiatitiela Nikołaja, i tego samego wieczoru pod stołem przy ścianie zauważyłam jakiś zwój papieru. To były te właśnie dokumenty, których szukałam.

Okazuje się, dokumenty wpadły za szufladę biurka i wypadły stamtąd dopiero po tym, jak gorąco pomodliłyśmy się do Swiatitiela Nikołaja.

Wszystko poszło pomyślnie, i staruszka zaczęła otrzymywać emeryturę.

Tak usłyszał naszą modlitwę i pomógł nam w biedzie szybki na pomoc Swiatitiel Nikołaj.

„Dokąd idziesz, dziewczyno?”

Moja znajoma, Jelena, teraz już staruszka, emerytka. Oto jaki przypadek był z nią w dni jej młodości, kiedy ona w zespole ekspedycji geologicznej badała Wyspy Sołowieckie. Była późna jesień, i morze zaczęło pokrywać się krami. Mając nadzieję, że uda jej się wrócić jeszcze do swojej bazy, Jelena pojechała sama na jedną z wysp, aby dokończyć pracę, myśląc o powrocie wieczorem.

Wracając wieczorem, zobaczyła, że lodu w morzu tak dużo, że łodzią nie da się przeprawić. Nocą wiat i kry uniosły jej łódeczkę i następnego dnia przybiły ją do jakiegoś nieznanego brzegu. Jelena była od dzieciństwa wierzącą i cały czas modliła się do Swiatitiela Nikołaja o zbawienie. Postanowiła iść wzdłuż brzegu, mając nadzieję znaleźć jakieś mieszkanie.

Spotkał ją staruszek i zapytał:

- Dokąd idziesz, panienko?

- Idę wzdłuż brzegu, żeby znaleźć dom.

- Wzdłuż brzegu nie idź, kochana, na setki wiorst nikogo tu nie znajdziesz. A widzisz tam ot górkę, pójdź, wespnij się na nią i wtedy zobaczysz, dokąd iść dalej.

Jelena popatrzyła na górkę, po czym obróciła się do starca, a jego już przed nią nie było. Jelena zrozumiała, że sam Swiatitiel Nikołaj wskazał jej drogę, i poszła ku górce. Z niej zauważyła w oddali domek i poszła w jego stronę. Tam znalazła chatę rybaka.

Rybak był zaskoczony jej pojawieniem się w tym całkowicie bezludnym miejscu, potwierdził, że rzeczywiście na setki kilometrów wzdłuż brzegu nie znalazłaby domu i prawdopodobnie zginęłaby od chłodu i głodu. Tak zbawił Swiatitiel Nikołaj nieostrożną, ale pobożną dziewczynę.

„Skory Pomocnik w biedzie będącym”

Znałam pewną pobożną rodzinę robotnika, składającą się z męża, żony i siedmiorga dzieci. Mieszkali oni niedaleko Moskwy. Było to na początku Wielkiej Ojczyźnianej wojny (II Wojny Światowej), kiedy chleb wydawany był na karteczki i w bardzo ograniczonych ilościach. Przy tym miesięczne karteczki nie były odnawiane w przypadku ich utraty.

Po chleb w tej rodzinie chodził najstarszy z dzieci, Kola, trzynastolatek. Zimą, w dzień Swiatitiela Nikołaja, wstał on wcześniej i poszedł po chleb, którego wystarczało jedynie dla pierwszych kupujących.

Przyszedł pierwszy i zaczął czekać przed drzwiami sklepu. Widzi – idzie czterech kawalerów. Zauważywszy Kolę, ruszyli prosto ku niemu. Jak błyskawica przemknęła w głowie myśl: „Zaraz zabiorą chlebowe karteczki”. A to skazywało na głodową śmierć całą rodzinę. Z przerażeniem on zaczął modlić się w myślach: „Swiatitiel Nikołaj, uratuj mnie”.

Nagle pojawił się w pobliżu staruszek, który podszedł do niego i mówi: „Chodź ze mną”. Bierze Kolę na rękę i na oczach oszołomionych i odrętwiałych ze zdziwienia młodzieńców odprowadza go pod dom. Koło domu on znikł.

Swiatitiel Nikołaj pozostaje wciąż tymże „skorym pomocnikiem w biedzie będącym”.

„Dlaczego ty śpisz”

Oto co opowiedział pewnemu duchownemu uczestnik Wielkiej Ojczyźnianej wojny o imieniu Nikołaj.

- Udało mi się uciec z niemieckiej niewoli. Przedzierałem się przez okupowaną Ukrainę nocami, a w dzień gdziekolwiek się ukrywałem. Pewnego razu, przebłąkawszy się noc, zasnąłem nad ranem w zbożu. Nagle ktoś mnie budzi. Widzę przed sobą staruszka w kapłańskiej szacie. Staruszek mówi:

- Dlaczego ty śpisz? Zaraz przyjdą tu Niemcy.

Przestraszyłem się i pytam:

- Dokąd mam uciekać?

Duchowny odpowiada:

- Oto widzisz tam krzaki, biegnij tam szybciej.

Odwróciłem się, żeby uciec, ale natychmiast opamiętałem się, że nie podziękowałem swemu wybawcy, odwróciłem się… a jego już nie ma. Zrozumiałem, że sam Swiatitiel Nikołaj – mój święty – był moim wybawcą.

Z całych sił rzuciłem się biec do krzaków. Przed krzakami, widzę, płynie rzeka, ale nie szeroka. Rzuciłem się do wody, przedostałem się na drugi brzeg i ukryłem się w krzakach. Patrzę z krzaków – po życie idą Niemcy i z psem. Pies prowadzi ich prosto do tego miejsca, gdzie spałem. Pokręcił się on tam i poprowadził Niemców ku rzece. Po cichutku przez krzaki zacząłem odchodzić coraz dalej i dalej.

Rzeka ukryła mój ślad od psa, i szczęśliwie uniknąłem pogoni.

„I ty na to patrzysz?”

Moja babcia opowiadała mi, jak Swiatitiel Nikołaj uratował naszą rodzinę w wojennej Moskwie 1943 roku.

Zostawszy sama z tróją spuchniętych z głodu dzieci, nie mając możliwości kupienia jedzenia nawet na kartki, ona zobaczyła w kuchni pociemniały od upływu czasu obraz Swiatitiela Nikołaja. W rozpaczy zwróciła się do niego: „I ty na to patrzysz?”

Potem wybiegła na schody, postanowiwszy nie wracać już do domu. Nie zdążyła dobiec do drzwi frontowych, jak zobaczyła na podłodze dwa dziesięciorublowe banknoty. Leżały one skrzyżowane. Te pieniądze uratowały wtedy życie trójki jej maleństwa, z których jedną była moja mama.

„Swiatitiel Nikołaj, pomóż kochaniutki!”

Maria Pietrowna uwierzyła w Boga, a zwłaszcza w pomoc Swiatitiela Nikołaja, po pewnym wydarzeniu.

Ona wybrała się do ciotecznej siostry na wieś. Wcześniej u niej nie była, ale w lipcu córka z zięciem wyjechali na Krym, obaj wnukowie poszli na biwak, i, zostawszy w mieszkaniu sama, Maria od razu zatęskniła i postanowiła: „Pojadę do swoich na wieś”. Nakupowała prezentów i wysłała telegram, żeby jutro spotkali ją na stacji Łużki.

Przyjechała do Łużek, rozejrzała się, a na spotkanie nikt nie wyszedł. Co tu robić?

- Oddaj, miła, swoje tobołki do naszej przechowalni – poradziła Marii dyżurna stacji – a sama idź prosto tą drogą z osiem, a może i z dziesięć kilometrów, dopóki nie napotkasz brzozowego zagajnika, a obok niego na wzgórku, oddzielnie od innych, dwie sosny. Skręć prosto na nie i zobaczysz ścieżkę, a za nią – groblę. Przejdziesz groblę i znów na ścieżkę wejdziesz; ona do lasku prowadzi. Troszkę przejdziesz między brzozami i prosto na tę wieś, co ci trzeba, właśnie wyjdziesz.

- A wilki u was są? – z obawą zapytała Maria.

- Są, kochaniutka, nie ukrywam, są. Ale póki widno, one nie ruszą, a pod wieczór, oczywiście, poszaleć mogą. Ale, może przebiegniesz!

Poszła Maria Pietrowna. Ona była ze wsi, ale przez dwadzieścia lat życia w mieście odzwyczaiła się długo chodzić i szybko się zmęczyła.

Szła ona, szła, nie to, że dziesięć, a całe piętnaście kilometrów przeszła, a ani dwóch sosen, ani brzozowego zagajnika nie widać.

Słoneczko za las się schowało, chłodkiem pociągnęło. „Choćby żywego człowieka spotkać” – myśli Maria. Nikogo! Nieprzyjemnie się zrobiło: a co jeśli wilk wyskoczy?.. Może, dwie sosny dawno już minęłam, a może, one jeszcze daleko…

Całkiem ściemniało… Co robić? Wracać? Ale do stacji dopiero przed świtem się dobierzesz. Ot i bieda!

- Swiatitielu Nikołaju, zobacz, co mi się przydarzyło, pomóż, kochaniutki, przecież mnie wilki na drodze zagryzą – zaczęła modlić się Maria i ze strachu zapłakała. A wokół cisza, ani duszy, tylko gwiazdki na nią z ciemnego nieba patrzą… Nagle gdzieś z boku głośno zastukały koła.

- Ludzie, to przecież przez groblę ktoś jedzie – zrozumiała Maria i pobiegła na stuk. Biegnie i widzi, że z prawej dwie sosny stoją – i od nich ścieżka. Popatrzyła! A oto i grobla. Jakież szczęście!

A po grobli stuka kołami niewielka taratajka, zaprzęgnięta w jednego konia. W taratajce staruszek siedzi, tylko plecy i głowę widać – bielutki jak dmuchawiec, a wokół niej – jasność…

- Swiatitielu Nikołaju, przecież to ty sam! – wykrzyknęła Maria Pietrowna i, nie patrząc na drogę pobiegła dopędzać taratajkę, a ta już do lasku wjechała.

Biegnie Maria co sił w nogach i tylko jedno krzyczy:

- Poczekaj!..

A taratajki już nie widać. Wyskoczyła Maria z lasku – przed nią chaty, przed skrajną chatą staruszkowie siedzą na bierwionach. Ona do nich:

- Przejeżdżał przed chwilą obok was siwiutki dziadek na taratajce?

- Nie, miła, nikt nie jechał, a my już godzina, jak siedzimy.

U Marii nogi się ugięły – usiadła na ziemi i milczy, tylko serce w piersiach kołacze i łzy podpływają. Posiedziała, zapytała, gdzie chata siostry stoi i poszła cicho do niej.

Tak Swiatitiel Nikołaj wyprowadził błądzącą z lasu.

Uratowanie matki i dziecka

Wzdłuż całej wsi, gdzie żyła moja babcia, przepływała rzeka Wielet'ma. Teraz rzeka stała się płytka i wąska, najgłębsze miejsca dzieciom po kolana, a wcześniej Wielet'ma była głęboka, pełna wodny. I brzegi rzeki były grząskie, błotniste. I trzeba też było aby zdarzył się taki wypadek – ześliznął się z kłody w to bagno na oczach matki jej trzyletni syneczek Wanieczka i natychmiast poszedł na dno. Rzuciła się do niego Elżbieta, skoczyła do bagna, chwyciła syna. A sama pływać nie umie. Opamiętała się, ale późno. I zaczęli tonąć oboje.

Zaczęła błagać ona Nikołaja Cudotwórcę, prosząc o uratowanie grzesznych dusz. I wydarzył się cud.

Dosłownie jak fala, wielki silny nurt uniósł matkę z niemowlęciem nad bagnem i opuścił ich na suche powalone drzewo, przegradzające grząskie miejsce, jak most. Mój stryj Wania żyje dotychczas, ma teraz ponad siedemdziesiąt lat.

„Teraz trzeba mi pomóc!”

Kiedy odbudowywano cerkiew Nikołaja w Zielienogradie, przyszła do prac renowacyjnych około siedemdziesięcioletnia staruszka i mówi, że przyszła pomagać. Tam byli zdziwieni: „Jak ty możesz pomagać?” Ona mówi: „Nie, postawcie mnie do jakiejś pracy fizycznej”.

Oni pośmiali się, a potem patrzą: ona rzeczywiście zaczęła coś nosić, próbuje stanąć na najtrudniejsze miejsca. Zapytali, co pobudziło ją do tego.

Ona opowiedziała, że pewnego dnia nagle przychodzi staruszek do jej pokoju i mówi: „Słuchaj, ty ile prosiłaś mnie o pomoc, a teraz mi trzeba pomóc, ja potrzebuję pomocy”… Ona zdziwiła się. Potem przypomniała sobie, że drzwi przecież w jej pokoju były zamknięte. Według obrazu ona rozpoznała Swiatitiela Nikołaja i zrozumiała, że to on do niej przychodził i wezwał ją do pomocy. Wiedziała, że jest odbudowywana cerkiew Nikołaja, i oto przyszła…

„Zszedł z ikony, jak po drabince”

Prababcia naszej koleżanki Ałły była bardzo wierzącym człowiekiem. Miała dużo wielkich starych ksiąg, ikon. Jednak jej córka po rewolucji wyrosła na niewierzącego człowieka.

Kiedy miała ponad pięćdziesiąt lat, pojawił się u niej perforowany wrzód żołądka. Stan był ciężki, ona mogła umrzeć.

Zrobiono jej operację i szybko wypisano ze szpitala. Lekarze uprzedzili, że jeśli nie będzie jeść, to umrze. Tym niemniej ona nic nie jadła: nie mogła i nie chciała. I powoli słabła i słabła.

W kącie, gdzie było jej łóżko, był święty kącik. I tam – ikona Swiatitiela Nikołaja.

Pewnego razu ona nagle widzi, jak z ikony schodzi, jakby po drabince, sam Swiatitiel Nikołaj, ale tak małego wzrostu, jak przedstawiony był na ikonie. Zbliżywszy się do niej, zaczął ją pocieszać i przekonywać: „Moja droga, jeść trzeba, a to przecież zginąć można”. Potem on wspiął się ku kapliczce i stanął na swoje miejsce na ikonie.

Tego samego dnia ona poprosiła o jedzenie i potem zaczęła się poprawiać.

Dożyła do osiemdziesięciu siedmiu lat i odeszła na tamten świat, jako prawdziwa chrześcijanka.

„Czy ty nie jesteś aniołem bożym?”

Parafianka naszej cerkwi Jekatierina opowiedziała wypadek, który zdarzył się z nią w 1991 roku. Pochodzi z Sołniecznogorska. Pewnego razu zimą spacerowała po brzegu jeziora Sienież i zdecydowała odpocząć. Przysiadła na ławkę nacieszyć się widokiem jeziora. Na tejże ławeczce siedziała babcia i między nimi wywiązała się rozmowa. Rozgadały się o życiu. Babcia opowiedziała, że syn jej nie lubi, synowa bardzo obraża, „przejść” jej nie dają.

Jekatierina – kobieta pobożna, prawosławna i, naturalnie, rozmowa zeszła na tematy o pomocy Bożej, o wierze, o Prawosławiu, o życiu według Zakonu Bożego. Jekatierina powiedziała, że do Boga trzeba zwrócić się i u Niego szukać pomocy, wsparcia. Babcia odpowiedziała, że nigdy do cerkwi nie chodziła i modlitw nie zna. A Jekatierina rano, sama nie wiedząc po co, włożyła Modlitewnik do torby. Ona przypomniała sobie o tym, Wyjęła Modlitewnik z torby i podarowała babci. Staruszka popatrzyła na nią ze zdziwieniem: „Oj, a ty, milutka, nie znikniesz teraz?” „Co z panią?” – zapytała Jekatierina. „A ty nie Anioł Boży?” – przestraszyła się staruszka i opowiedziała, co z nią wydarzyło się tydzień temu.

W domu powstała taka sytuacja, że ona poczuła się całkowicie niepotrzebną i zdecydowała popełnić samobójstwo. Przyszła nad jezioro i przysiadła się na ławkę przed tym, jak miała rzucić się w przerębel. Dosiadł się do niej staruszek bardzo przystojny z wyglądu, siwy, z wijącymi się włosami, z bardzo miłą twarzą i pyta: „Dokąd to ty się zabrałaś? Topić się? Nie wiesz, jak tam strasznie, dokąd się zabrałaś! Tam tysiąc razy straszniej, niż twoje życie teraz”. Pomilczał trochę i znów zapytał: „A dlaczego do cerkwi nie chodzisz, dlaczego nie modlisz się do Boga?” Ona odpowiedziała, że nigdy do cerkwi nie chodziła i modlić się jej nikt nie uczył. Staruszek pyta: „A grzechy u ciebie są?” Ona odpowiada: „Jakie u mnie grzechy? Grzechów u mnie szczególnych nie ma”. I staruszek zaczął przypominać jej grzechy, niedobre uczynki, wymieniał nawet te, o których ona zapomniała, o których nikt nie mógł wiedzieć, oprócz niej. Ona mogła tylko, dziwić się i się przerażać. Wreszcie zapytała: „No jakże będę się modlić, jeśli modlitw żadnych nie znam?” Staruszek odpowiedział: „Przyjdź tu za tydzień i będą tobie modlitwy. Chodź do cerkwi i módl się”. Staruszka zapytała: „A jak się pan nazywa?”, A on odpowiedział: „U was nazywają mnie Nikołajem”. W tym momencie ona z jakiegoś powodu się odwróciła, a kiedy obróciła się z powrotem – obok nikogo nie było.

 

Priepodobny Sierafim Sarowski

Mina

- Batiuszka! – powiedziałem, – my wszyscy od dawna chcieliśmy wiedzieć, jaką drogą Pan przyprowadził was do monastycyzmu, ale nikt jakoś nie mógł zdecydować się zapytać was o to.

Wszyscy wiedzieliśmy, oczywiście, że ojciec Nikołaj w przeszłości był marynarzem, dowódcą jednego z wojennych okrętów Rosyjskiej floty, otwierała się przed nim świetlana przyszłość, był osobiście znany Carowi. Jego rodzony stryj – Akimow – był przewodniczącym Rady Państwa. Jakiś nieznany, ale, najwyraźniej, niezwykle poważny powód zmusił ojca Nikołaja zmienić swoje życie i zostać mnichem.

Naturalnie, ta okoliczność niezwykle nas interesowała.

Batiuszka odpowiedział nie od razu.

- Mimo że wychowywałem się i w prawosławnej rodzinie, ale od Cerkwi i jej nauczania byłem daleko. Świeckie życie z jego ciągłymi pokusami i próżnością zagłuszało to nieliczne, co zachowało się z lat dziecięcych.

Podczas mego pierwszego opływania świata miałem mnóstwo nowych spotkań. Wtedy też zapoznałem się z tak zwanymi ezoterycznymi tajnymi naukami Wschodu. Nie będę mówić jak i gdzie to się stało. Powiem tylko, że od tego momentu moje życie poszło w zupełnie innym kierunku. Na mojej drodze zaczęli pojawiać się ci, którym całkowicie wierzyłem jako nosicielom wyższej wiedzy i których słowa był dla mnie absolutnym prawem. Jakby uzasadnione było jedno z głównych założeń ezoteryzmu: „Kiedy uczeń jest gotowy, nauczyciel zawsze się znajdzie”.

Całą duszą i szczerze starałem się być szerzycielem dobra, którego, jak mi się wówczas wydawało, byłem doświadczonym sługą. I Pan – tak mocno wierzę teraz, ja wielce grzeszny, – widząc moją szczerość i nie chcąc zguby mojej duszy, w cudowny sposób zbawił mnie. A stało się to tak.

Jakoś otrzymuję nieoczekiwanie pilne wezwanie do Ministerstwa Marynarki Wojennej. Rozmowa była krótka.

-Wam, – powiedziano mi tam, – powierzono niezwykle odpowiedzialne zadanie. Pilnie musimy dostarczyć do jednego z portów Dalekiego Wschodu ładunek min. Ładunek ściśle tajny. Podjęto wszelkie kroki, aby zainteresowane mocarstwa, zwłaszcza Anglia, nie dowiedziały się o tym. Tym razem będziecie dowodzić statkiem towarowym załadowanym dla zamaskowania drewnem. O trasie i tych portach, do których tylko macie prawo wpływać w celu załadowania węgla, dowiecie się po wypłynięciu na morze. Rozumiecie, oczywiście, jakie zaufanie wam okazano, i wyciągniecie odpowiednie wnioski.

Dwa tygodnie później wszystko było gotowe do wyprawy. Moje osobiste przygotowania były krótkie.

Najpotrzebniejsze było spakowane, i tylko porosiłem swoją nianię zapakować książki, które wybrałem sobie, głównie o interesujących mnie wtedy zagadnieniach.

Ale oto jesteśmy na morzu. Pomyślnie przepłynęliśmy Bałtyk i wyszliśmy na szeroką przestrzeń oceanu. I oto tu właśnie się zaczęło…

W tym momencie opowiadania głos ojca Nikołaja zadrżał i wyraźnie dało się odczuć w nim trudno powstrzymywane zaniepokojenie, które mimowolnie udzieliło się i nam.

- Ocean, – kontynuował swoją wypowiedź batiuszka, – przywitał nas sztormem, jakie rzadko zdarzało się widzieć i nam, marynarzom. Dwie doby walczyliśmy z żywiołem, wytężając w tej walce wszystkie siły, ale burza nie słabła.

Przemęczony, zszedłem do swojej kajuty, aby ogrzać się choćby szklanką gorącej herbaty. W kajucie był wielki nieporządek, gdyż z powodu chwiania się statku wiele rzeczy, w tym książki, pospadały na podłogę i chaotycznie przemieszczały się po niej.

Z trudem chwiejąc się na nogach, machinalnie podniosłem pierwszą walającą się pod nogami książkę, otworzyłem ją – od razu rzucił się mi w oczy portret jakiegoś starca w mnisim odzieniu i tytuł książki: „Opowieść o życiu i trudach ascetycznych starca Sarowskiej pustelni hieromnicha Sierafima”. Skąd i w jaki sposób ta książka do mnie trafiła, w tym momencie w ogóle nie myślałem. Widok pochylonego starca jakoś szczególnie przyciągnął moją uwagę. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z imieniem hieromnicha Sierafima. A i w ogóle o naszych ascetach wiedziałem bardzo mało.

Z trudem unieruchomiwszy się na kojce, zacząłem czytać. Przede mną otworzył się nowy i dotąd kompletnie nieznany mi świat duchowy.

Ciche światło i świat duszy, którego tak zachłannie szukałem do tej pory i nie znajdywałem, teraz niewypowiedzianą słodkością i niewiadomo jak owiał moją duszę.

Skończyłem czytać, jeszcze raz spojrzałem na portret starca i mimowolnie przycisnąłem usta do jego wizerunku. Po raz pierwszy od wielu lat z moich oczu polały się łzy…

Sztorm jakby zaczął słabnąć. Zdrzemnąłem się, gdy nagle ktoś ostrożnie zaczął mnie budzić. To był mój pomocnik. Blady i zatrwożony, wyszeptał: „Mamy wielką biedę. Mina wyrwała się z gniazda i przewraca się po ładowni”.

Zbiegliśmy na dół. Przy każdym przechyleniu się statku wyraźnie słychać było głuche uderzenie o burtę jednej z min, wyrwanej ze swego gniazda przez uderzenia fal.

Wybuch mógł nastąpić w każdej chwili i zniszczyć statek ze śmiercionośnym ładunkiem i całą załogą, która nie była świadoma w pełnej mierze niebezpieczeństwa. Co było robić? Statek załadowany był drewnem, dobrać się do ładowni statku, a jeszcze w warunkach takiej niepogody, było całkiem niemożliwe. Jeśli by stał się cud i statek nie zginął, należałoby niezwłocznie płynąć do najbliższego portu, którym mógł być tylko angielski i wejście do którego było surowo zakazane tajnym rozkazem. Podjąłem jedyną możliwą decyzję – złamać rozkaz i płynąć do portu, próbując uratować ludzi. O swoich przeżyciach ciężko mi i teraz wspominać, a co było wtedy?

Jedynym jasnym promieniem był batiuszka Sierafim. Ja aż za dobrze wiedziałem, że przypadków w życiu nie ma, że Pan właśnie w tej chwili nieznaną mi drogą posłał Swego Niebiańskiego Stróża w osobie ojca Sierafima. Całą siłę mojej słabej modlitwy włożyłem wtedy, prosząc świętego Bożego o uratowanie nas od nieuniknionej śmierci.

I wydarzył się niewątpliwy i wielki cud. Dopłynęliśmy pomyślnie do jednego z najbliższych angielskich portów, i tu znów miłosierdzie Boże i modlitwy starca Sierafima cudownie nas ochroniły.

Pomimo najdokładniejszej kontroli naszego statku przez władze portu, nic nie znaleziono. Nie trzeba mówić, że po kontroli rozładowaliśmy drewno nad naszym śmiercionośnym ładunkiem, i tu na własne oczy przekonałem się, jak wielkie było niebezpieczeństwo: nasze życie dosłownie wisiało na włosku. Nie rozmawiałbym teraz z wami, jeśli by nie pomógł priepodobny Sierafim.

Cudowne nawrócenie młodzieńca

Pewien duchowny miał syna Nikołaja, który po dostaniu się na uniwersytet zaczął tracić wiarę, przestał modlić się i uczestniczyć na cerkiewnych nabożeństwach. Nadeszła wigilia Bożego Narodzenia.

- Kola, poszedłbyś na całonocne czuwanie – przecież jutro wielkie święto, – powiedziała mu matka. – Jak radzi bylibyśmy z tatą, gdybyś poszedł do cerkwi.

Syn z rozdrażnieniem odpowiedział:

- Przecież wiele razy wam mówiłem, że nie mam tam co robić… Co ja otrzymam w tej ciasnocie i duchocie?

- Uważaj, Kola, żeby Bóg nie ukarał cię za takie słowa, ze smutkiem powiedziała matka.

Tego samego wieczoru synowi przydarzyło się następujące: on wyciągnął rękę, żeby wziąć coś z półki, i wykrzyknął z bólu. Nie mógł poruszać ręką od bólu pod pachą.

Ból ciągle nasilał się, i pod pachą zaczął szybko rosnąć obrzęk. Zaproszony rano lekarz zdiagnozował poważną chorobę, zwaną „suczym wymieniem” (hidradentis, ropienie mnogie pach). Lekarz powiedział, że trzeba czekać, aż opuchlizna całkowicie dojrzeje, i wtedy można będzie uciec się do operacji.

Dla Koli zaczął się czas ciężkich męczarni i bezsennych nocy. Jednak Kola nie zapomniał, że jego choroba zaczęła się po tym, jak matka przepowiedziała mu Bożą karę. Nie całkiem jeszcze stracił wiarę, i jego sumienie się przebudziło.

Zauważył u matki nowy obraz priepodobnego Sierafima, który niedawno był zaliczony do pocztu świętych. Wieczorem poprosił matkę:

- Daj mi na noc obraz priepodobnego Sierafima.

W nocy matkę obudził krzyk Koli. Wbiegłszy do pokoju, matka zobaczyła taki widok: Kola siedzi na łóżku, a łóżko i podłoga przed nim zalane są ropą.

Kola był wzbudzony i mówił zagmatwanie:

- Do mnie teraz przychodził priepodobny Sierafim i powiedział, że jeśli nie pokajam się i nie zmienię życia, to zginę. Potem priepodobny dotknął mojej chorej ręki, i opuchlizna natychmiast pękła. Teraz ręka moja jest całkiem zdrowa.

To przeżycie zmieniło duszę i życie Koli. On porzucił uniwersytet i poszedł do Duchownego Seminarium, a następnie do Akademii. Skończywszy ją, przyjął stan mnisi z imieniem Sierafim i później został biskupem Dmitrowska – jednym z najpobożniejszych ludzi naszych czasów, „bohorodicznym starcem”, jak nazywano go za szczególne czczenie Bożej Matki.

„Woda przecież lodowata…”

Nieboszczka Lidia Nikołajewna w końcu lat dwudziestych opowiedziała mi o swojej podróży do Sarowa wkrótce po zaliczeniu do pocztu świętych priepodobnego Sierafima.

Jej mąż, Ilja Michajłowicz, profesor, był człowiekiem głęboko wierzącym. Zmarł w randze protojereja. I.M. czcił priepodobnego Sierafima na długo przed zaliczeniem go do pocztu świętych. Inicjatywa wyjazdu do Sarowa i Diwiejewa należała do niego. Sama L.N. odnosiła się do zbliżającego się wyjazdu całkiem obojętnie, tym bardziej że męża oczekiwała naukowa delegacja do Monachium.

Wyjazd do Sarowa wyznaczono na początek lipca. Poprzedzającego wieczoru L.N. poczuła się źle – ból głowy i ostry ból gardła, temperatura 39. L.N. była podatna na anginy z ropieniem gardła, choroba zawsze przechodziła bardzo ciężko.

Jednak L.N. postanowiła ukryć chorobę przed mężem, aby nie zerwać podróży.

W drodze L.N. zrobiło się bardzo źle: nie mogła przełknąć nawet wody i zaczęła się dusić.

Od stacji do monasteru jechali konno. Pod wpływem świeżego powietrza zadyszka zmniejszyła się, ale ból gardła ciągle się nasilał.

Przyjechali na krótko przed całonocnym czuwaniem, zatrzymali się w monasterskim hotelu. I.M. rozmawiał z mnichem-hotelarzem, a L.N. poszła do pokoju i zdecydowała, że, oczywiście, na całonocne czuwanie nie pójdzie i od razu położy się.

I.M. wrócił i powiedział, że, przed pójściem na całonocne czuwanie, trzeba pójść do studzienki priepodobnego i tam się wykąpać. Dalej, opowiadała L.N., ona nie miała już własnej woli, wszystko działo się jakby poza nią.

Podeszli do studzienki, L.N. weszła do damskiej połowy łaźni i, pierwsze, co usłyszała, było: „Woda przecież lodowata, wprost parzy”. L.N. pomyślała: „Szaleństwem jest z wysoką temperaturą leźć do lodowatej wody”. Jednak rozebrała się, przeżegnała się i się zanurzyła. Woda rzeczywiście „oparzyła”. L.N. szybko ubrała się i wyszła z łaźni. I.M. zwlekał. Oczekując go, L.N. rozejrzała się dookoła. Dopiero w tym momencie ona poczuła tę niewytłumaczalną łaskę, którą przeniknięte jest to miejsce. I.M. powiedział, że on zajdzie do hotelu, a L.N poradził powoli iść do soboru i tam na niego czekać. L.N., doszedłszy do soboru, spotkała I.M. przy wejściu. Weszli do świątyni, kupili świece, przyłożyli się do trumny priepodobnego. Rozpoczęło się całonocne czuwanie.

- Stańmy bliżej wyjścia, – poprosiła L.N., – żeby można było wyjść, jak się zmęczę.

Wszystko było dla L.N. jakby w półśnie, nie pamiętał początku nabożeństwa i była zdziwiona, kiedy podczas sześciopsalmia (czytania sześciu psalmów) I.M. zapytał ją:

- Ty nie zmęczyłaś się, może, wyjdziesz i posiedzisz na świeżym powietrzu do „Chwalcie”?

- Nie, w ogóle nie zmęczyłam się.

Dopiero podczas czytania kanonu do jej świadomości dotarło, że gardło nie boli i odczuwa ona niezwykłą rześkość i lekkość w całym ciele. „Prawdopodobnie, temperatura wysoka, dlatego nie ma słabości, ale dlaczego gardło nie boli?” – pomyślała.

Po wielkim sławosłowiju (doksologii, wychwalaniu) I.M. znów zaproponował:

- Chodźmy do hotelu, nabożeństwo długie, ty, pewnie, zmęczyłaś się.

- Nie, nie, ja dobrze się czuję, dostójmy do końca.

Całonocne czuwanie skończyło się. Modlący się zaczęli się rozchodzić, wyszli też oni. W hotelu podano herbatę, i L.N. po raz pierwszy od początku choroby nie tylko wypiła szklankę herbaty, ale zjadła też monasterskiego chleba.

W tajemnicy przed mężem zmierzyła temperaturę – normalna. Noc przespała jak zabita. Rano przed rozpoczęciem Liturgii opowiedziała mężowi o swojej chorobie i uzdrowieniu. Oboje gorąco modlili się przed trumną priepodobnego. Kilka dni, spędzone w Sarowie, były dla L.N. przepełnione niewytłumaczalną błogością. Na pamiątkę uzdrowienia zachowała się niewielka ikonka. Prieodobny Sierafim przedstawiony na niej jako modlący się na kamieniu (wycinek z jakiegoś czasopisma z początku XX wieku). I.M. nakleił ikonkę na karton, i ona towarzyszyła im na wszystkich drogach ich wielce trudnego życia.

Kożuszek

Pewnego razu, kiedy odwiedziłem Sarowski monaster, na noc dali mi okryć się kożuszkiem, który za życia priepodobny Sierafim nosił na sobie.

Całą noc nie mogłem zasnąć, ponieważ słyszałem rajski śpiew. Rano powiedziałem mnichowi, że nie spałem i słyszałem niezwykły rajski śpiew.

Mnich powiedział: „Ten kożuszek zawsze, komu byśmy go nie dawali, aby się okrył, wywołuje to samo zjawisko, które wy przeżyliście”.

„Wypij wody z mego źródła…”

Około 1950 roku ciężko zachorowałam na wątrobę. Dwa-trzy razy w roku były ciężkie ataki powodowane przechodzeniem kamieni. Szczególnie ciężkim był dla mnie rok 1953: ataki bólów były codzienne. Z trudem wytrzymywałam ośmiogodzinny roboczy dzień w dość odpowiedzialnej pracy.

O przejściu na rentę inwalidzką czy na emeryturę nie mogłam nawet myśleć, ponieważ zapewniałam opiekę chorej matce, mieszkającej za miastem. Częste wyjazdy do niej z ciężkimi torbami jeszcze bardziej nasilały bóle.

W końcu nadeszło lato i długo oczekiwany urlop. Jednak przed urlopem przyszło się zdenerwować, i już pierwszego dnia urlopu zaczął się atak, który trwał pięć dni. Znalazłam się bez pomocy lekarskiej i jakichkolwiek środków przeciwbólowych. Kamienie wyszły, zaczęło się ogólne zapalenie wątroby. Słabość była taka, że tylko z wysiłkiem mogłam obsługiwać swoją chorą mamę.

Wieczorem, leżąc w łóżku, lubiłam kolejny raz czytać moją ulubioną książkę „Żywot priepodobnego ojca Sierafima Sarowskiego”. Któregoś razu, czytając o licznych uzdrowieniach, przez niego dokonanych, w myślach zwróciłam się do niego mniej więcej z takimi słowami: „Ty tylu uzdrowiłeś, dlaczego więc nie uzdrowisz mnie, przecież widzisz, jak cierpię, a muszę pracować dla innych”.

W tymże momencie wewnętrznym wzrokiem zobaczyłam koło siebie batiuszkę Sierafima. On przyłożył swój wielki miedziany krzyż do mojej chorej wątroby, i również wewnątrz siebie usłyszałam jego głos: „Teraz wypij świętej wody z mego źródła, i wtedy będziesz całkowicie zdrowa”.

Ocknęłam się od tego co przeżyłam. Przyzwyczaiłam się analizować swoje duchowe przeżycia, żeby nie wpaść w pokusę, dlatego pomyślałam, że wszystko to jest wytworem mojej wyobraźnie pod wpływem tylko co przeczytanego. Najbardziej zmieszały mnie jego ostatnie słowa – „wypij wody z mego źródła”. Skąd wezmę tę wodę, będąc w Moskwie i wiedząc, że do źródła wejście jest zabronione?!

Ale słowa cudownego starca spełniły się następnego dnia: otrzymałam fiolkę wody, przywiezioną tego dnia z Sarowa. Tę wodę otrzymali zupełnie „przypadkowo”.

Jednym słowem, wydarzył się ze mną cud, wypiłam tej wody, i od tej pory nie doświadczam bólów i nie przestaję dziękować drogiemu starcu za cudowne uzdrowienie.

„Stój dobrze, nie padaj…”

Tę historię słyszałam od nieżyjącej już Olimpiady Iwanowny. Przekazując ją, ona bardzo przejmowała się, a syn, o którym była mowa, siedział obok niej i twierdząco kiwał głową, kiedy zwracała się do niego o potwierdzenie. Oto co od niej usłyszałam:

- Wania miał siedem lat. Był szybki, żwawy, pojętny i wielki psotnik. Mieszkaliśmy w Moskwie na Ziemlanym wale, a chrzestny Wani – po przekątnej skrzyżowania od nas w czteropiętrowym domu.

Któregoś wieczoru posłałam Waniuszę do chrzestnego, – aby zaprosił na herbatę. Przebiegł Wani drogę, wszedł na drugie piętro, a ponieważ do dzwonka przy drzwiach nie mógł dosięgnąć, to stanął na balustradzie schodów i już chciał wyciągnąć rękę do dzwonka, jak nogi poślizgnęły się i on upadł w przelot schodów.

Siedzący na dole starszy portier, widział, jak Wania jak worek upadł na betonową podłogę. Starzec dobrze znał naszą rodzinę i pośpieszył do nas z krzykiem:

- Wasz synek się zabił!

Pobiegliśmy do Wani, ale, kiedy podbiegliśmy do domu, widzieliśmy, że on sam powoli idzie nam na spotkanie.

- Wanieczka, gołąbeczku, ty żyjesz? – schwyciłam go za ręce. – Gdzie ci Boli?

- Nigdzie nie boli. Po prostu pobiegłem do chrzestnego i chciałem zadzwonić, ale spadłem w dół. Leżę na podłodze i nie mogę wstać. Wtedy podchodzi do mnie staruszek – ten, co u nas w sypialni na obrazku narysowany. On mnie podniósł, postawił na nogi, i to tak mocno, i powiedział: „No, chłopcze, stój dobrze, nie padaj”. Ja poszedłem, tylko oto w żaden sposób nie mogę przypomnieć, dlaczego wysłaliście mnie do chrzestnego.

Potem Waniusza mój dobę spał mocno-mocno, a kiedy wstał, był całkiem zdrowy.

W sypialni zaś u mnie wisiał wielki obraz priepodobnego Sierafima Sarowskiego.

„Kim on jest, ten staruszek?”

Pewien znajomy przesłał mi list po francusku, w którym pewna Alzatka prosiła go o przysłanie jej czegoś o Ruskiej Prawosławnej Cerkwi: modlitewnik czy coś podobnego. W odpowiedzi na list coś jej posłaliśmy, i na ty sprawa się ograniczyła.

Potem byłem w Alzacji i poszedłem zapoznać się z nią, ale nie było jej wtedy w domu – była poza miastem. Poznałem jej teściową, była staruszką o wielkim chrześcijańskim miłosierdziu i czystości serca.

Opowiedział mi ona zastępujące. Ich rodzina pochodzi ze starego szlacheckiego rodu Alzacji, wyznania protestanckiego. Trzeba powiedzieć, w tej okolicy Alzacji miejscowości są o mieszanych wyznaniach: połowa – katolicy, a połowa – protestanci. Świątynia zaś u nich wspólna, i odprawiają w niej swoje nabożeństwa po kolei. W głębi – rzymski ołtarz, z posągami i ze wszystkim potrzebnym. A kiedy służą protestanci, zaciągają katolicki ołtarz zasłoną, wytaczają swój stół na środek i modlą się.

Niedawno w Alzacji wśród protestantów zaczął się ruch na rzecz czczenia świętych. Stało się to po zapoznaniu się z książką Sabatiera o katolickim świętym Franciszku z Asyżu. Sam będąc protestantem, on zafascynował się stylem życia tego bogobojnego człowieka, po wizycie w Asyżu. Rodzina moich znajomych też była pod wrażeniem tej książki. Pozostając dalej protestantami, oni czuli, jednak, niezadowolenie. Dążyli ku czczeniu świętych i do Sakramentów. Kiedy pastor nauczał ich, prosili nie zasłaniać katolickiego ołtarza, aby przynajmniej widzieć posągi świętych. Ich myśli szukały Prawdziwej Cerkwi.

I oto pewnego dnia młoda kobieta, będąc chorą, siedziała w sadzie i czytała o życiu Franciszka z Asyżu. Sad cały był w kwiatach. Wiejska cisza… Czytając książkę, ona zapadła w delikatny sen. „Sama nie wiem, jak to było”, – opowiadała potem. – Idzie do mnie sam Franciszek, a z nim zgarbiony, cały promieniejący staruszek, jak patriarcha. Był cały w białym. Wystraszyłam się. A Franciszek podchodzi całkiem blisko i mówi: „Córko moja! Ty szukasz Prawdziwej Cerkwi – ona tam, gdzie on. Ona wszystko podtrzymuje, ale nikogo nie prosi o wsparcie”.

Biały zaś starzec milczał i jedynie przychylnie z aprobatą uśmiechał się do słów Franciszka. Widzenie skończyło się. Ona jakby ocknęła się. A myśl z jakiegoś powodu podpowiedziała jej: „To ma związek z Ruską Cerkwią”. I spokój zstąpił w jej duszę.

Właśnie po tym widzeniu został napisany list wspomniany na początku. Dwa miesiące później znów byłem u nich, i tym razem osobiście od niej dowiedziałem się jeszcze i następujące. Przyjęli oni do siebie rosyjskiego robotnika. Chcąc dowiedzieć się, czy dobrze on się urządził, gospodyni zaszła do niego i zobaczyła na ścianie w kącie ikonę i poznała na niej tego starca, którego w lekkim śnie widziała razem z Franciszkiem. Ze zdziwieniem i strachem zapytała: „Kim on jest, ten staruszek?” „Priepodobny Sierafim, nasz prawosławny święty”, – odpowiedział jej robotnik. I dopiero wtedy ona zrozumiała sens słów świętego Franciszka, że prawda – w Prawosławnej Cerkwi.

Książka

Mam opis życia priepodobnego Sierafima Sarowskiego. Bardzo lubię tę książkę. Nie tylko sama często ją ponownie czytam, ale i przyjaciołom i znajomym dawałam poczytać. Książka stała się tak zniszczona, że postanowiłam nikomu już jej nie dawać.

Pewnego razu przyszedł mój dobry znajomy. Zobaczył na półce książkę – i tak nieodstępnie zaczął o nią prosić, że nie wytrzymałam i dałam.

- Daję pod warunkiem, – powiedziałam, – abyś nikomu jej więcej nie dawał. Widzisz, jak zniszczona, i z oprawy tylko kawałek został.

- Książkę będę czytać sam i nikomu, ani jednemu człowiekowi jej nie pokażę, – zapewnił mnie mój przyjaciel, ale… nie dotrzymał danego słowa.

Książkę zobaczyła jego sąsiadka i tak prosiła dać poczytać o ukochanym świętym, że on dał jej, surowo powiedziawszy:

- Nie dawaj nikomu, bo, jeśli książka przepadnie, co powiem właścicielce?

Sąsiadka i jej córka z wielką radością czytały książkę i nie śpieszyły z nią się rozstać.

Córkę sąsiadki podrywał młody inżynier i w końcu oświadczył się jej. Dziewczynie, najwyraźniej, o się podobał, ale ona odmówiła:

- Ja jestem wierzącą, a ty nawet nie ochrzczony. Nie pójdziesz ze mną do sakramentu ślubu, nie będziesz puszczać mnie do cerkwi, a kiedy urodzą się dzieci, nie pozwolisz wychować ich tak, jak wychowywała mnie mama. Nie wyjdę za ciebie, nasze poglądy zbyt się różnią.

Otrzymawszy odmowę, młody człowiek kilka razy jeszcze próbował ją namawiać, a potem, wybrawszy czas, kiedy panienka była w pracy, przyszedł do jej matki i zaczął prosić, aby wpłynęła na córkę.

Matka dziewczyny potraktowała gościa dobrze, ale przekonywać córkę odmówiła. Widząc, że jest on bardzo zdenerwowany, zaprosiła go na herbatę i poszła do kuchni przygotować wszystko do tego potrzebne.

Póki ona się krzątała, młody człowiek siedział przy stole i przeglądał leżący tam opis żywota priepodobnego. Kiedy zaś gospodyni usiadła z nim przy stole, zaczął prosić ją aby dała poczytać tę książkę. Żadne przekonywania nie działały. Wtedy podziękowawszy za herbatę i pożegnawszy się, on schwycił książkę i wyskoczył za drzwi, obiecując w biegu, że wkrótce ją zwróci.

Biedna kobieta bała się spotkać z moim przyjacielem, ponieważ dni mijały, a młody człowiek nie pojawiał się. W końcu przyznała się do tego, co się wydarzyło, i oboje ze smutkiem zastanawiali się, co robić.

Minął miesiąc, drugi. Nadszedł piąty tydzień Wielkiego Postu. Nieoczekiwanie młody człowiek pojawił się w domu ukochanej dziewczyny.

- Drodzy moi, – zawołał z radością, – teraz jestem wasz, wczoraj ochrzciłem się, a uczynił to wszystko priepodobny Sierafim. Kiedy zacząłem przeglądać u was tę książkę, ona mnie tak zainteresowała, że nie mogłem już od niej się oderwać. Potem zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej o wierze, o Chrystusie. Zacząłem czytać, uwierzyłem i w końcu ochrzciłem się. A książka jest cała, oto ona.

I położył ją na stół. Książka była doprowadzona do pełnego porządku i oprawiona w drogą i piękną oprawę. W tak cudownym stanie była zwrócona dla mnie. Postanowiłam podarować ją panu młodemu i pannie młodej.

Chleb

Pewna starsza mniszka ze skitu Sierafimo-Diwiejewskiego monasteru opowiedziała o takim wydarzeniu.

Nie mamy żadnego środka transportu, a zimą nikt do nas nie przyjeżdża. Bywa, że miesiącami nie ma żadnej okazji żeby ktoś podwiózł, wszystko bywa zawiane. Oto dawno już zjedliśmy wszystek chleb, jemy tylko sucharki, długo już je jemy. I ja mówię do batiuszki (oni wszyscy priepodobnego Sierafima nazywają „batiuszka (ojczulek)” albo „batiuszka Sierafim”): „Batiuszka Sierafim, choć chlebka byś nam przysłał, a to dziewczynkom sucharki znudziły się” (a u nich w skicie prawie wszyscy – bardzo młode dziewczyny).

Kilka godzin później podjeżdża do nich samochód, pełen chleba, wysiada z niego znany im mężczyzna z Diwiejewa – i bezpośrednio do tej mniszki:

- Przyjmij, matuszka, chleb.

A sam niepokoi się, ręce prawie się trzęsą, i opowiada: – Jadę z Diwiejewa, wiozę chleb do… (i wymienia inny skit). Nagle głos: „Wieź do… (wymienia ich skit)”. Pytam kierowcy: Czy słyszałeś cokolwiek?” On mówi: „Nie”.

Po pewnym czasie głos powtórzył to samo, ale bardziej surowo. Ten znów do kierowcy samochodu: „Jakże tak, ja słyszę, a ty nie?”

Minęło jeszcze trochę czasu. Batiuszka Sierafim już całkiem surowo na niego krzyknął, tak że tan natychmiast zawrócił kierowcę, i oto są tu.

„Już nie będzie boleć”

Nie tak dawno u pewnej dziewczynki (w tym skicie przy Sierafimo-Diwiejewskim monasterze są też dziewczynki w wieku dziesięciu-dwunastu lat) bardzo zabolał ząb, spuchł cały policzek. A miała ona posłuszanie sprzątania w świątyni. Zamiata, w świątyni – nikogo nie ma, a ząb tak boli, że głowa pęka, policzek rozdęty. Z bólu aż usiadła i zapłakała. Nagle wychodzi z ołtarza jakiś dziadek, jak na ikonie, a ubranie całe białe i sam cały jasny. Podszedł i mówi: „Ty dlaczego płaczesz?” Ona mówi: „Ząbek boli”. On pogłaskał ją po policzku i mówi: „Już nie będzie boleć”. I znów wszedł do ołtarza, zamknąwszy za sobą drzwi. Ból natychmiast ustał, jakby go i nie było. Dziewczynka wszystko opowiedziała.

Ciekawe, że drzwi, które starzec za sobą zamknął, cały czas chwiały się luźno na zawiasach, same otwierały się od wiatru, a po tym nie wiedzieli, jak je otworzyć, ledwie ruszyli z miejsca, choć z zewnątrz nic ich nie trzymało.

Sucharek

Chcę opowiedzieć o cudzie, który niedawno mi się przydarzył. Przebudziwszy się poczułam silny ból w prawym boku. Pomyślałam, że znów zaczyna się zapalenie korzonków nerwowych. Posmarowałam maścią, nałożyłam jak zwykle opatrunek. Ale pod wieczór ból nasilił się. Nacierałam, opatrywałam – nic nie pomogło. Ból stawał się nie do wytrzymania, trzeba było wzywać lekarza. Rozumiałam, że od razu zostanę położona do szpitala, a bardzo tego nie chciałam. I zdecydowałam cierpieć. Jednak z dnia na dzień ból nasilał się, tak że nie mogłam ani leżeć, ani siedzieć, ani chodzić. Nie chciało się jeść ani pić. Mimo wszystko cierpiałam, a rano i wieczorem, jak zwykle, modliłam się. W nocy w drugim tygodniu ból stał się taki, że nie miałam już sił go znosić. I zaczęłam się modlić: „Panie! Nie mam już sił, Pomóż!”

I wtedy przypomniałam sobie o sucharku z Diwiejewa, poświęconym w kociołku priepodobnego Sierafima Sarowskiego. Ten troskliwie chroniony kociołek jest teraz w ołtarzu cerkwi w Diwiejewie. Batiuszka Sierafim podczas swego życia, jako błogosławieństwo rozdawał wszystkim sucharki, które miały moc uzdrawiania. I teraz mniszki z Diwiejewa kładą sucharki do batiuszkowego kociołka i potem rozdają pielgrzymom. A sucharki do Klina przywiozła jedna wierząca kobieta, która dała dwa sucharki mojej sąsiadce, a ta jednego sucharka oddała dla mnie.

I oto, przypomniawszy o nim, z trudem wstałam, znalazłam sucharka, odnalazłam modlitwę do priepodobnego Sierafima, uklękłam, przeczytałam ją trzy razy i poprosiłam batiuszkę aby mi pomógł. Wzięłam sucharka i połowę zjadłam. Położyłam się i czekam – co będzie.

I oto wydarzył się ze mną cud. Poczułam, że jakby wiszę z dziesięć centymetrów nad łóżkiem i nie czuję ciężaru kołdry. I nie ma bólu. Na oczy jakby czarny cień się położył, i zasnęłam.

Przebudziłam się czy ocknęłam się od dzwonka do drzwi. Wstałam, poszłam, otworzyłam drzwi, poszłam z powrotem – i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że bólu prawie nie ma. Po tygodniu ból całkiem zniknął, jakby go nigdy nie było. Jednocześnie znikł stały ból od biodra do pięty w lewej nodze. Tak dzięki modlitwie do Sierafima Sarowskiego wyzdrowiałam. W naszej Skorbiaszczenskiej Cerkwi jest jego ikona. Więc od razu i poszłam do niej dziękować batiuszce Sierafimowi i Panu Bogu.

„Jedź do Wszechcarycy”

Było to podczas wyjazdu do Diwiejewo. W tym czasie miałam bardzo silne bóle głowy. Zaszłam na mogiły N.M. Motowiłowa, schimniszki Marfy, Jeleny Manturowej i pierwszej ihumeni – matuszki Aleksandry. Przyłożyliśmy się po kolei do wszystkich krzyży. I tak się złożyło, że na koniec podeszliśmy do mogiły mniszki Jeleny. Zawsze wspominam ją podczas panichid. Zapadła mi ona w duszy, kiedy czytałam „Latopis Sierafimo-Diwiejewskiego monasteru”. Kiedy całowałam krzyż – jakbym objęła ukochanego człowieka: stałam i płakałam. A kiedy wypłakałam się, zrobiło się tak lekko. Odeszliśmy trochę. Idzie na spotkanie mniszka. Zatrzymała się naprzeciwko mnie i wita nas: „Chrystos woskriesie!” Było to w Tygodniu Czci Krzyża w Wielkim Poście. Byliśmy zdziwieni: niby post – i takie przywitanie. Mniszka wyjaśniła nam, że batiuszka Sierafim wszystkich tak witał. Zapytała jak się nazywamy. Odpowiedzieliśmy. I nagle mówi do mnie: „Oto, Jelenuszka, w Moskwie jest cerkiew „Wszystkich świętych” na Krasnosielskiej. Tam jest ikona „Wszechcaryca”, przywieziona z Atosu. Ona uzdrawia od wszystkich chorób, nawet od raka. Pojedź tam, kup ikonkę, Akafist i w miarę możliwości czytaj każdego dnia, i wszystko u ciebie będzie dobrze”.

I modliłam się do batiuszki Sierafima, żeby on mnie wyleczył, płakałam bardzo, użalałam się.

Długo nie mogłam pojechać do „Wszechcarycy”. Mimo wszystko po czterech miesiącach pojechałam. Przyjechaliśmy na Akafist, zrobiłam wszystko co kazała mi matuszka: kupiłam Akafist, ikonkę. A nabożeństwa tego dnia czemuś nie było. Bardzo się zdenerwowałam. Ale matuszka, pracująca w cerkwi, widząc, że cała jestem we łzach, mówi: „Nie denerwujcie się, zamówcie moleben na jutro. A teraz sami przeczytajcie Akafist”. Przyłożyliśmy się do ikony „Wszechcaryca”, i w tym momencie przeszło po mnie jakieś drżenie, wydarzyło się ze mną coś niezwykłego. Potem czytaliśmy Akafist. A on nie dawał się czytać: jakoś sami z siebie zaczęliśmy go śpiewać.

Z nami jeździła moja siostrzenica Swietłana. Przed drogą nie mogła normalnie mówić – jej głos zaniknął. Póki jechaliśmy, tylko „syczała”. Jeszcze z niej się wyśmiewaliśmy. A kiedy śpiewaliśmy Akafist, śpiewała razem ze wszystkimi, ale nikt nie zwrócił na to uwagi – nie do tego nam było.

Po Akafiście matuszki i olejku nam dały, i wody święconej. Caryca Niebieska tak urządziła. I kiedy wyszliśmy z cerkwi, siostrzenica mówi do mnie: „Ty nic nie zauważyłaś?” Ja odpowiadam: „Nie”. – „Mój głos, ja mówię”.

Pomogła i dla mnie nasza Obrończyni. Od tej pory nie miałam tak silnych bólów. A przed tym bardzo męczyłam się – utrzymywałam się na zastrzykach przeciwbólowych.

Święty sprawiedliwy Ioann Kronsztadzki

„Dziękuj batiuszce…”

Ojciec i mama mieli nas dwie: ja i siostra Nastieńka, z którą bardzo przyjaźniłyśmy się, ale miałyśmy różne charaktery – ona na kawalerów zapatrywała się i wcześnie wyszła za mąż, a ja o monasterze marzyłam i ciągle starałam się czarną chustką się przykryć. Szczególnie chciałam dostać się do Ioannowskiego monasteru. On był pod opieką ojca Ioanna Kronsztadzkiego, i sam batiuszka często tam bywał, a ja od dzieciństwa czciłam go i lubiłam.

On bywał i u nas w domu, choć byliśmy najprostszymi ludźmi – ojciec był kurierem w banku.

Tak oto, spełniło się moje marzenie: przyjęto mnie do Ioannowskiego monasteru. Znajdował się on w Petersburgu, na samych obrzeżach miasta, na brzegu niewielkiej rzeki Karpowki, i był bardzo piękny i dobrze urządzony: budowali go kupcy na znak swojej miłości do ojca Ioanna i nie pożałowali na to pieniędzy.

A kiedy przydzielano monasterską ziemię, to ihumeni porosiła drogiego batiuszkę, aby jednocześnie dali ziemi i pod cmentarz dla sióstr, ale batiuszka tak smutno pokręcił głową i powiedział:

- Nie będzie on wam potrzebny.

Ihumenia bardzo się zdziwiła, ale nie śmiała się dopytywać. A przecież tak ono i wyszło – nie zdążyła w monasterze umrzeć ani jedna siostra, jak wszystkie po białym świecie się rozproszyły…

Monaster nasz był miejski, bogaty, i posłuszania u nas były, oczywiście, nie takie, jak w monasterach wiejskich..

Przyszłam do monasteru zdrowa, wesoła, młodziutka. Przetestowali moje zdolności, żeby wiedzieć, na jakie posłuszanie postawić. Nieźle rysowałam i mogłam śpiewać. Przydzielono mnie do klasy rysunkowej i na chór śpiewać pierwszym głosem postawili. I taki ciężar od tego śpiewu na mnie naszedł, że i opowiedzieć nie mogę, a śpiewać trzeba było dużo.

Któregoś dnia przyjechał do nas kochany batiuszka. Otoczyłyśmy go według zwyczaju, a on tak serdecznie z nami rozmawia. Zobaczył mnie, pyta:

Jak, Wariusza, żyjesz, nie tęsknisz? A ja nie wytrzymałam i mówię:

- Dobrze, nie tęsknię, a oto na chórze śmiertelnie śpiewać nie lubię…

Ojciec Ioann popatrzył na mnie tak wnikliwie i powiedział:

- W monasterze trzeba trudzić się i bez narzekania wypełniać posłuszanie. A śpiewanie ty polubisz, jeszcze oktawą śpiewać będziesz.

- Wy co? – mówię. – Jaka oktawa? Mam przecież pierwszy głos.

A on tylko uśmiechnął się, i koniec. Czas mija, śpiewam na chórze, męczę się, ale śpiewam. Jesienią odszedł od nas stary dyrygent, a na jego miejsce wyznaczyli nowego. Był on sławny na cały Petersburg, a do nas przyszedł z miłości do drogiego batiuszki.

Przesłuchał nas, wszystkie chórzystki, każdą z osobna i mówi do mnie:

- Dlaczego zmuszono was śpiewać pierwszym głosem… U was przecież bas. I z tymi słowami nadał mi ton, i zaśpiewałam, i to tak lekko i swobodnie, że z radości roześmiałam się i zaczęłam śpiewać basem, potem ujawniła się u mnie oktawa. Dyrygent bardzo cenił mój głos, i zaczęłam śpiewać z wielką chęcią, tylko kochanego batiuszkę wspominałam, jak on moją oktawę przewidział.

A to był ze mną jeszcze taki przypadek. Na mojej szyi pojawił się obrzęk. Na początku niewielki, a potem zaczął powiększać się, już i głowę opuszczałam z trudem, i zaczęłam źle się czuć.

Pokazałam obrzęk matuszce ihumeni, ona zaniepokoiła się i powiedziała, że powiezie mnie do lekarza.

Nie minęło i dwóch tygodni, jak przyjeżdża do nas do monasteru ojciec Ioann. Uroczyście go przywitałyśmy i od razu poszłyśmy śpiewać moleben – taki był zwyczaj, że batiuszka po przyjechaniu w pierwszej kolejności służył moleben.

Idę z chórzystkami do cerkwi, a ihumeni zatrzymuje mnie, prowadzi do ojca Ioanna i mówi:

- Drogi batiuszka, pomódlcie się za Warwarę, ona przecież u nas zachorowała, – i z tymi słowami podniosła mój apostolnik (przykrycie głowy mniszek, opadające na ramiona) i pokazuje opuchliznę. Batiuszka uważnie popatrzył, potem przeciągnął po niej ręką i mówi:

- Nic to, Bóg da, przejdzie. Idź, Wariuszka, śpiewaj!

Po molebniu batiuszka długo z nami rozmawiał, potem wezwano mnie do stołówki pomagać, i do swojej celi wróciłam później niż zwykle. Stoję, rozbieram się, zdjęłam apostolnik i z przyzwyczajenia chcę rozgładzić swoją opuchliznę, dotknęłam ją ręka – a jej nie ma! Ja do lusterka – szyja gładka. Oczom swoim nie wierzę – przecież była wielka jak pięść.

Ledwo doczekałam się poranka – i szybciej do ihumeni. Ona popatrzyła na moją szyję, przeżegnała się i tylko powiedziała:

- Dziękuj drogiemu batiuszce!

„Wkrótce wyjdziesz za mąż”

U nas w Ioannowskim monasterze obowiązywała taka zasada: w określone dni i godziny tygodnia mogli odwiedzać nas krewni i znajomi. Oto jakoś do jednej z sióstr przyszła jej znajoma młoda panienka. Ze wszystkiego wyraźnie było widać, żona nie jest sobą: blada, zmartwiona i odpowiada niedorzecznie. Jesteśmy zdziwione nią, ale wypytać o nic nie zdążyłyśmy: drogi batiuszka przyjechał. Uradowałyśmy się i szybciej pobiegłyśmy a na schody przywitać drogiego gościa. I ta panienka razem z nami wyszła. A batiuszka wchodzi po schodach taki zatroskany, ale ze wszystkimi czule wita się. A kiedy podszedł do tej panienki, powiedział:

- Z twego powodu przecież przyjechałem, a już tak się śpieszyłem…

My, oczywiście, nic z tych słów nie zrozumiałyśmy, a panienka, widzimy, zmieszała się i jakby wystraszyła się. A on dalej jej mówi:

- Teraz moleben służyć będziemy, a potem porozmawiam z tobą. Nie waż się nigdzie odchodzić, słyszysz? – już groźnie powiedział i poszedł oblekać się w szaty.

Pomodliłyśmy się, i panienka z nami. Potem batiuszka wyszedł, wziął ją za rękę i mówi:

- Ty, szalona, co tam zamyśliłaś? A? No, chodź tu.

Odeszli na bok, i długo on jej coś mówił, a panienka strasznie płakała.

Potem batiuszka poweselał, pobłogosławił ją i, słyszymy, mówi:

- No, uspokoiłaś się?

A ona dziękuje mu, całuje ręce i kłania się mu do nóg. Pożegnał się ojciec Ioann ze wszystkimi i powiedział:

- Dziś nie mam tu nic więcej do roboty, – i odjechał.

No, my, oczywiście, zaczęłyśmy panienkę wypytywać, o czym rozmawiał z nią nasz drogi batiuszka. I ona opowiedziała nam, że miała narzeczonego i że termin ślubu już wyznaczyli, ale on zakochał się w innej, a ją zostawił. Przeżywała ona strasznie i postanowiła odebrać sobie życie – rzucić się pod pociąg. Długo nie mogła zebrać sił, żeby to zrobić. A tego dnia, kiedy przyjechała do nas, twardo zdecydowała skończyć z sobą. Ale było jej bardzo ciężko, i na koniec przyszła do nas, żeby od nas pojechać na dworzec.

A drogi batiuszka poczuł jej biedę, przyjechał i zaczął obstawiać, że zdecydowała się na taki krok. Kiedy obiecała nie robić zamyślonego, powiedział jej:

- Ty wkrótce wyjdziesz za mąż za dobrego człowieka, i będziecie mieć dzieci.

Wesoła od nas odeszła, radosna. A następnie wkrótce po tym rzeczywiście za mąż wyszła i dobrze żyła ze swoim mężem, i dzieci u nich były.

Niepojęta modlitwa

Mój ojciec z wielkim uprzedzeniem odnosił się do ojca Ioanna Kronsztadzkiego. Jego cuda i niezwykłą popularność tłumaczył hipnozą, ciemnotą otaczających go ludzi, histerycznymi okrzykami itp.

Mieszkaliśmy w Moskwie, ojciec był adwokatem. Skończyłem wtedy cztery lata, byłem jedynym synem i na cześć ojca zostałem nazwany Siergiejem. Moja rodzina kochała mnie szaleńczo. W swoich interesach ojciec często jeździł do Petersburga. Tak i tego dnia on tam pojechał i jak zwykle zatrzymał się u swego brata Konstantina.

Brata i bratową zastał zaniepokojonych: zachorowała ich najmłodsza córka Lenoczka. Była poważnie chora, i choć zrobiło się jej lżej, oni zaprosili do swego domu ojca Ioanna odsłużyć moleben. Z minuty na minutę oczekiwali jego przyjazdu.

Ojciec wyśmiał ich i pojechał do sądu, gdzie toczyła się sprawa jego klienta.

Wróciwszy o czwartej, zobaczył przed domem sanie i ogromny tłum ludzi. Zrozumiawszy, że przyjechał ojciec Ioann, on z trudem przebił się do drzwi wejściowych i, wszedłszy do domu, przeszedł do pokoju, gdzie batiuszka służył moleben.

Ojciec stanął z boku i z ciekawością przyglądał się słynnemu duchownemu. Bardzo go zdziwiło, że ojciec Ioann, biegle przeczytawszy kartkę z imieniem chorej Jeleny, położoną przed nim, stanął na kolana i z wielkim zapałem zaczął modlić się za jakiegoś nieznanego ciężko chorego dzieciaka Siergieja. Modlił się za niego długo, potem pobłogosławił wszystkich i odjechał.

- On po prostu nienormalny, – oburzał się mój ojciec po odjeździe batiuszki, – poproszono go modlić się za Jelenę, a on przez cały moleben modlił się za jakiegoś nieznanego Siergieja.

- Ale Lenoczka już prawie zdrowa, – nieśmiało protestowała bratowa, chcąc obronić szanowanego przez całą rodzinę duchownego. Nocą ojciec wyjechał do Moskwy.

Przyjechawszy do domu, był porażony panującym tam nieporządkiem, a zobaczywszy wymęczoną twarz mojej mamy, przestraszył się:

- Co tu u was się stało?

- Kochany mój, twój pociąg nie zdążył, prawdopodobnie, wyjechać z Moskwy, jak zachorował Sierioża. Zaczęła się gorączka, drgawki i wymioty. Zaprosiłam Piotra Piotrowicza, ale on nie mógł pojąć, co się dzieje z Sieriożą, i poprosił o zwołanie konsylium. Przede wszystkim chciałam zatelegrafować do ciebie, ale nie mogłam znaleźć twego adresu. A Sierioży robiło się coraz gorzej. Trzej lekarze nie odchodzili od niego całą noc i w końcu uznali jego stan za beznadziejny. Nikt w domu nie spał. Co ja przeżyłam, lepiej i nie mówić.

I nagle wczoraj po czwartej po południu on zaczął oddychać równiej, gorączka ustąpiła, i zasnął. Potem zrobiło się jeszcze lepiej. Lekarze nic nie mogli pojąć, a ja tym bardziej. Teraz Sierioża jest tylko osłabiony, on już je i teraz w łóżeczku bawi się ze swoim misiem.

Słuchając mojej mamy, ojciec coraz niżej opuszczał głowę: tak oto za jakie chore dziecko Siergieja tak gorąco modlił się wczoraj ojciec Ioann Kronsztadzki!

Uzdrowienie

Ten przypadek był w swoim czasie opublikowany w prasie. Na południu Rosji żył zamożny żyd – handlarz i jednocześnie rabin miejscowej synagogi. Jego żona zachorowała na raka przełyku. Choroba ostatecznie sprawiła, że przełyk był nie do przebycia nie tylko dla pokarmu, ale i dla wody.

Miejscowi lekarze uznali stan za beznadziejny, i ona leżała skrajnie wyczerpana, całkowicie pozbawiona sił.

Kobieta w strachu przed śmiercią zaczęła prosić męża o uratowanie jej życia. Widząc głęboką biedę żyda, znani mu z handlu rosyjscy wierzący ludzie zaczęli radzić: „Wyślijcie telegram do ojca Ioanna Siergijewa – on wszystkim pomaga”.

Rabin posłuchał się i wysłał telegram i ileś pieniędzy. Wkrótce przyszedł telegram: „Modlę się. Będzie zdrowa. Ioann Siergijew”.

Kiedy żyd przekazał treść telegramu żonie, to ta wzburzyła się i zaczęła wypominać mężowi: „Ty sam przecież jesteś rabinem. Czyż nie mogłeś sam się pomodlić? Czy koniecznie trzeba zwracać się do prawosławnego kapłana?”

Widząc żonę w takim stanie, żyd zmieszał się i, aby uspokoić żonę, podał jej szklankę z wodą. Kobieta wzięła ją i, zapomniawszy, że już od dawna nie mogła pić, swobodnie wypiła wodę.

Dopiero teraz oboje zauważyli cud, który się wydarzył. Potem żona odczuła głód i poprosiła o jedzenie. Ku wielkiemu zdziwieniu męża, jadła ona również bez jakiegokolwiek utrudnienia.

Dowiedziawszy się o wyzdrowieniu beznadziejnie chorej, leczący ją lekarze byli zdumieni.

Można byłoby przyjąć, że kobieta była chora nie na raka, a na histeryczny skurcz przełyku. Jednak w przypadku tego ostatniego, jak twierdzili lekarze, nigdy nie dochodzi do utraty możliwości przepływu wody przez przełyk, jak miało to miejsce u żony rabina.

Ojciec Fiodor

Tułałem się wtedy – opowiada ojciec Fiodor, – jak złodziej nocą, nie wiedząc, gdzie głowę pochylić (położyć). Ukrywałem się, prawda, u dobrych ludzi, ale ponad siły już stało się prowadzenie takiego życia, i tu usłyszałem, że niedaleko od Petersburga na fińskiej ziemi utrzymuje się jeszcze w pełniej mocy nasz dawny prawosławny ruski Wałaamski monaster. Boleśnie mocno zachciało mi się odejść tam, pokłonić się świętym Bożym Siergiejowi i Hermanowi i poprosić o radę u tamtejszych starców. Wprost bardzo upadłem na duchu, zacząłem okazywać małoduszność. Wiedziałem, oczywiście, że nie uratuję główki, jeśli mnie złapią, zwłaszcza przy samej granicy: tu już na litość nie licz. Dobrze jeszcze, jeśli od razu zabiją, a to zamęczą, zatorturują, poznęcają się przed śmiercią. Ale mimo wszystko zdecydowałem się, poszedłem.

Trzeba było przedzierać się przez bagna, a tam za niewielką rzeczką był już obcy kraj.

Noc ciemna, deszcz zacina, a ja idę i szepczę modlitwę i batiuszkę Ioanna wspominam. Po upływie czasu widzę, że dawno powinienem już dość do rzeczki, a jej śladu nawet nie ma. Zmęczyłem się strasznie, mokrutki cały, a dokąd iść – nie wiem, straciłem orientację. Wbiłem się pod jakąś jodłę i postanowiłem posiedzieć do rana, a tam niech będzie, co ma być. Troszkę się zdrzemnąłem i nagle słyszę: jakby pies szczeka gdzieś. Otworzyłem oczy – szczekanie coraz bliżej i bliżej. Widać zwęszył mnie – i rwie się. Uświadomiłem sobie, że koniec mój przyszedł, upadłem na kolana, ciężko ścisnęło się serce: umrę przecież bez pokajania. Schwycili mnie i pociągnęli dokądś. No, myślę, nie żyję ja na tym świecie. Słyszę, jak jeden czekista (funkcjonariusz KGB) mówi do drugiego:

- Najwyraźniej, to ten szpicel, którego oczekiwaliśmy.

Przyciągnęli mnie czekiści na swój posterunek, przeszukali i w samej bieliźnie wrzucili do jakiejś piwniczki. Nad głową brzęczy telefon, o mnie, widocznie, powiadamiają. Po godzinie zawarczał samochód – przyjechała władza. Otwarły się drzwi, i wchodzi czekista: maleńkiego wzrostu, oczy, jak u drapieżnej bestii płoną, cały trzęsie się ze złości.

- No, popie, twoja piosenka odśpiewana, wykładaj do czysta, z jakim zadaniem przekraczałeś granicę i kto ciebie przysłał?

W odpowiedzi milczę, wszystko jedno przecież nie uwierzą, a tylko w myślach wołam do Pana, żeby posłał szybką śmierć. Moje milczenie ostatecznie rozwścieczyło czekistę, wyciągnął rewolwer i wrzasnął:

- Mów, bo inaczej zabiję!.

Ja milczałem. Ręka z rewolwerem szybko zbliżyła się do mojej twarzy, pstryknął spust – niewypał, jeszcze raz – znów niewypał. Z przekleństwem uderzył mnie z rozmachem.

Doszedłem do siebie dopiero w samochodzie. Jak dowiedziałem się potem, wieźli mnie wtedy do Leningradzkiego GPU na rozprawę – tak bardzo ważny przestępca popadł w ręce.

I oto, przywieźli mnie, chorego, rannego, i wrzucili do izolatki, a to, jak sami się domyślacie, już koniec: stamtąd wyjścia na świat Boży nie było.

O jednym tylko błagałem: aby Pan bez męki przyjął moją duszę.

Zdrzemnąłem się, i widzę batiuszkę Ioanna. Pochylił się on jakby nade mną i czule mówi: „Ty przecież chciałeś pocierpieć za Chrystusa, oto Pan i posyła tobie według życzenia twego”. Przebudziłem się, i zrobiło się mi lekko: Pan nade mną, i batiuszka mnie nie opuszcza.

Niewiele dni minęło, już nie pamiętam ile, tylko w nocy przyszli po mnie i poprowadzili na przesłuchanie. Ciągną mnie pod ręce: całkiem osłabłem z bólu, i z głodu, a ja tylko w sercu swoim krzyczę:

- Batiuszka Ioann, ty za życia nie opuszczałeś mnie nigdy, więc w godzinę śmierci mojej ubłagaj Pana, abym nie bał się przyjąć od Niego sprawiedliwej odpłaty za grzechy moje ciężkie.

Przyprowadzili mnie do jakiegoś pokoju i rzucili na stołek. Okno zakratowane, a pod nim stół, stos papierów na nim, pali się lampa pod abażurem, prawie całkiem zasłaniając twarz śledczego. Widzę tylko, że nie jest stary latami. Pochylił się, przekartkowuje i czyta, widocznie, moja sprawa.

Posiedzieliśmy tak milcząc, potem śledczy, nie podnosząc głowy i nie patrząc na mnie, mówi:

- No, staruszek, mów całą prawdę, nie kłam, i tak się dowiemy. Jaka organizacja wysłała ciebie?

Ja milczałem.

- Ty myślisz, że nie potrafimy ciebie zmusić do mówienia. Czy nie wiesz, dokąd trafiłeś?

Przeżegnałem się i mówię:

- Wiem, że nie uwierzycie, ale nikt mnie nie posyłał, a przedzierałem się na Wałaam, chciałem zamieszkać w monasterze.

Podniósł on wtedy swoją głowę i skierował się na mnie. Tak wnikliwie patrzy w oczy, a ja na niego, nie mogę się oderwać, jak oczarowany. I wydało mi się, że i czas jakby się zatrzymał, i wszystko otaczające jakby we mgle, i myśli żadnych – tylko jego oczy świdrują mnie na wskroś… Jak długo tak trwało, nie pamiętam. Może, minutę, a może, i godzinę… Zebrałem wszystkie swoje siły i z wielkim trudem zacząłem w myślał przywoływać Pana. Tylko nagle znów słyszę jego głos:

- Powiedz, starcze, czy byłeś w takim-to roku we wsi Troickiej.

Mnie tak i opaliło. A muszę wam powiedzieć, że ukrywałem się w tym czasie, parafii dawno już nie było, więc potajemnie i chodziłem od wsi do wsi, od osady do osady, ciągle do dobrych ludzi. Posługi duszpasterskie służyłem, pocieszałem, jak umiałem, lud nasz wielce cierpiący i płakałem razem z nimi z powodu utraconej pobożności. Lubili mnie ludzie, chętnie ukrywali i przekazywali jeden drugiemu, i Pan chronił do czasu.

Tak to i trafiłem w swoim czasie do dużej wsi Troickoje, około dwóch tygodni mieszkałem u dobrych ludzi i zamierzałem odejść w inne miejsce, gdy pewnego późnego wieczoru zapukano do moich gospodarzy, a potem przychodzi do mnie na poddasze, gdzie nocowałem, mój gospodarz i z takim zmieszaniem mówi:

- Batiuszka, wprost nie wiem, jak mam ci to powiedzieć. To nie jest całkiem zwykła sprawa. Jest u nas kierownik szkoły, taki zacięty komunista, bezbożnik. Jego jedyny synek ciągle choruje: jego noga nie pracuje, ropieje już ponad rok. I po lekarzach wozili, i w szpitalu leżał, ale w ogóle nic nie pomaga. A babcia, wiesz, jest u niego, umarłej żony kierownika matka, kobieta wierząca, cicha, nienarzekająca, ciągle płacze, że Pan za grzechy ojca karze syna. I wpadła na pomysł, póki ojciec w podróży, prosić ciebie, batiuszka, abyś przyszedł i pomodlił się za jej wnuka. Już i nie wiem, co robić. Szkoła znajduje się w środku wsi, i milicja w pobliżu, i rada wsi. Oby tylko nie wydarzyło się coś złego.

I dla mnie boleśnie nie chciało się iść, ale przypomniałem sobie, że jestem przecież kapłanem i wielkim obowiązkiem moim jest iść do cierpiącego jeśli poproszą.

Poszliśmy z babcią, a ta po drodze ciągle płacze i wypytuje, czy nie złoszczę się na nią, bo przecież tylko jeden wnuk został, córkę niedawno pochowała, choroba nogi u wnuka i lekarze grożą amputacją nogi. Co za nieszczęście!..

Przyszliśmy w końcu do szkoły. Widzę, leży chłopaczek około piętnastoletni, twarz wychudzona, tylko oczy gorączkowo płoną. Noga zabandażowana, i taki nieprzyjemny zapach od niej. I zrobiło mi się żal go aż do łez.

Wyjąłem epitrachelion, krzyż, maleńką Ewangelię, a babcia z kufra wyjęła ikonę Carycy Niebiańskiej i Uzdrowiciela Panteleimona, i zacząłem służyć moleben, ze łzami wołając do Pana o uzdrowienie strasznie cierpiącego: sam chory milczał, tylko czasem zajęczy tak żałośnie, że za serce chwyta. Pomodliliśmy się, dałem mu pocałować krzyż – całuje. Pomazałem mu głowę olejem, pobłogosławiłem – i pomaszerowaliśmy z powrotem do domu.

A wczesnym rankiem alarm. Przybiegli powiedzieć, że szuka mnie milicja. Ktoś doniósł. Dobrze, że chata moich gospodarzy była na skraju wsi. Później dowiedziałem się od ludzi, że gospodarzy moich jednak aresztowano, i tak gorzko mi było, że z powodu mnie, grzesznego, ucierpieli niewinni ludzie. Do dziś nie mogę ich zapomnieć, ciągle modlę się za nich.

Przypomniało mi się to wszystko od razu, jak zapytał mnie śledczy, czy byłem w Troickom. Panie, czyż jeszcze będę musiał niewinnych ludzi wydać. Nie dopuść tej strasznej tortury!

- Byłem, – odpowiadam.

- A nie byłeś ty w szkole? – znów (jakby nożem dźgnął!) pyta śledczy. Widzę, że ukryć się nie da, on wszystko wie.

- Byłem i w szkole, – odpowiadam.

- Cóż, i modliłeś się tam?

- Modliłem się.

- Sam chodziłeś czy wzywał ktoś ciebie?

- Bieda wielka wzywała, beznadziejne cierpienie ludzkie.

Zadrżałem, kiedy zerwał się on z krzesła i zaczął chodzić do tyłu – do przodu po pokoju, jak wściekły zwierz, tylko ogień od papieroska trząsł mu się w zębach.

Widzę, że gniew zaczyna się gotować i ot-ot wybuchnie, a ja z powodu słabości i bólu nawet strach jakoś straciłem. Wiedziałem, że życia mi za grosz zostało. Pochodził on tak i znów usiadł za stołem.

- A pamiętasz, jak chłopca pomazałeś olejem? Przecież to ja byłem.

Całkiem zagubiłem się od tych słów i tylko modliłem się w myślach.

- Tak więc, stary, gdzie spotkaliśmy się. Twoje szczęście, że do mnie trafiłeś i poznałem ciebie po głosie. Otrzymasz pozwolenie na wyjazd z miasta – i niezwłocznie uciekaj jak można najdalej stąd. Pamiętaj, drugi raz nie będę mógł już ciebie uratować.

- Oto jakimi niepojętymi drogami Wszechmogący Pan prowadzi człowieka do dobrego, aby tylko nie tracił on wiary w Niego, – zakończył swoje opowiadanie ojciec Fiodor.

Swiatitiel Ioasaf Biełgorodzki

Wtedy uczyłem się w Sankt-Petersburgskiej Duchownej Akademii. Wiedzy miałem dużo, a prawdziwej wiary nie było. Na uroczystości z okazji odkrycia relikwii swiatitiela Ioasafa jechałem niechętnie i myślałem o ogromnym zgromadzeniu ludzi, pragnących cudu. Jakie cuda mogą być w naszych czasach?

Przyjechałem – i poruszyło się coś w środku: takie coś zobaczyłem, że nie można było zachować spokoju. Z całej Rosji zjechali się chorzy, kalecy – tyle cierpienia i bólu, że trudno patrzeć. I jeszcze: ogólne oczekiwanie czegoś cudownego mimowolnie udzielało się i dla mnie, pomimo mego sceptycznego nastawienia do tego, co miało nadejść.

W końcu przybył Imperator z Rodziną i została ustalona uroczystość. Na uroczystościach stałem już z głębokim niepokojem: nie wierzyłem i mimo wszystko czegoś oczekiwałem. Trudno nam teraz wyobrazić to widowisko: tysiące i tysiące chorych, skręconych, opętanych, ślepych, kalekich leżało, stało po oby stronach drogi, po której miały być przeniesione relikwie swiatitiela. Szczególną moją uwagę przyciągnął jeden skręcony: nie można było na niego patrzeć bez drżenia. Wszystkie części ciała zrosły się – jakiś kłębek i mięsa i kości na ziemi. Czekałem: cóż może wydarzyć się z tym człowiekiem? Co może mu pomóc?

I oto wynieśli trumnę z relikwiami swiatitiela Ioasafa. Czegoś takiego nigdy nie widziałem i chyba nie zobaczę – prawie wszyscy chorzy, stojący i leżący wzdłuż drogi, zostawali uzdrowieni: ślepi odzyskiwali wzrok, głusi słyszeli, niemi zaczynali mówić, krzyczeć i skakać z radości, u kalek wyprostowywały się chore członki. Z drżeniem, przerażeniem i szacunkiem patrzyłem na wszystko co się działo – i nie spuszczałem z uwagi tego skręconego. Kiedy trumna zrównał a się z nim, on rozprostował ręce – rozległ się straszny chrzęst kości, jakby coś rozrywało się i łamało wewnątrz niego, i zaczął się wyprostowywać z wysiłkiem – i stanął na nogi. Jaki wstrząs był dla mnie! Podbiegłem do niego ze łzami, potem schwyciłem jakiegoś dziennikarza za rękę, prosiłem żeby to opisał…

Do Petersburga wróciłem jako inny człowiek – wierzący.

Święta Jewfrosinija, wielka księżna Moskiewska

Miałam wtedy około dwunastu lat. Mieszkałam w Moskwie i lubiłam w niedziele chodzić do cerkwi i rano i wieczorem, ale rodzina nie pozwalała mi chodzić na wieczorne nabożeństwa. Wtedy ja, wystawszy wczesną i późniejszą liturgię szłam do tych cerkwi, których nie zamykano do wieczora, a wieczorem szłam na całonocne czuwanie do swojej świątyni.

Zjeść nie miałam gdzie, i cały dzień chodziłam głodna. Ojciec często złościł się na mnie za moje chodzenie po cerkwiach. Jeśli w ciągu dnia nie przychodziłam do domu, to on nie pozwalał mojej macosze dawać mi jeść wieczorem. Ta żałowała mnie i, otwierając mi wieczorem drzwi, szeptała: „U ciebie pod poduszką kawałek chleba i gotowane ziemniaki”.

Któregoś razu w niedzielę, wystawszy obie liturgie i pochodziwszy po Kremlu, zaszłam do trumny priepodobnej Jewfrosinii, Wielkiej księżnej Moskiewskie. W cerkwi nikogo nie było, poza jedną mniszką, sprzątającą w świątyni.

Podeszłam do trumny priepodobnej, stanęłam na kolana i zaczęłam się modlić: „Matuszko Jewfrosinijo, pomóż mi, uczyń tak, żeby jeść mi się nie chciało”. Wstałam z kolan, przyłożyłam się do ikony odwróciłam się do tyłu.

Popatrzyłam – i oczom swoim nie uwierzyłam. Przede mną stoi wysoka, czcigodna i majestatyczna mniszka, a w rękach trzyma tak dużą prosforę, jakich do tej pory nie widziałam. Zdrętwiałam, otworzyłam usta, stoję jak wkopana i milczę, skierowawszy oczy na mniszkę.

A ona tak czule mówi do mnie: „Oto tobie, dziewczynko, prosfora. Weź ją i zjedz”.

Wzięłam ją milcząc, nie śmiejąc wymówić ani słowa, ani ruszyć się z miejsca, ani oczu oderwać od mniszki. A ona odwróciła się i spokojnym krokiem, jakby płynąc w powietrzu, skierowała się ku ołtarzowi i zniknęła za drzwiami. Dopiero wtedy doszłam do siebie.

Poszłam potem do cerkwi, gdzie, wiedziałam, jest święta woda. Tam napiłam się i zjadłam podarowaną mi prosforę. Była ona tak smaczna, że i opowiedzieć nie można…

Swiatitiel Antonij Woronieżski

Batiuszka, pamiętacie Ulińkę? Prawa ona była, choć i niewiele wiedzieli o niej. Starannie ukrywała swoje trudy ascetyczne przed obcymi i tylko czasami niespodziewanie i odkryje się, i błyśnie nieziemskim światłem duchowe piękno jej duszy.

Niewątpliwie, prawa, służebnica Boża, i modlitwa jej była silna przed Bogiem, o czym nieraz przekonywałem się na samym sobie.

W Kijowie ona pojawiła się jeszcze przed rewolucją, ale wtedy niewielu o niej wiedziało. Prawie nic nie było wiadomo o jej życiu, ponieważ przy każdej próbie porozmawiania z nią ona zaczynała mówić w przenośniach, i zupełnie niemożliwym było zrozumieć znaczenie tego co mówiła. Jednak, spowiadając się, zawsze jasno i wyraźnie wymieniała swoje grzechy.

Byłem wówczas proboszczem cerkwi, i miałem wiele zmartwień w tym ciężkim czasie nieustannych prześladowań Cerkwi Chrystusowej. A tu jeszcze i bieda w rodzinie: ciężko zachorowała żona. Groziło niebezpieczeństwo jej życiu, konieczna była poważna operacja. Pogrążony w swoich niewesołych myślach, szedłem zimą, tonąc w zaspach, do cerkwi na nabożeństwo.

Na duszy było smutno i ciężko: traciłem matkę swoich dzieci, których sam nie mógłbym wychować.

We mgle wieczornych zmierzchów zarysowała się jakaś postać. Jeszcze trochę i rozpoznałem w tej postaci Ulińkę. Jak się ucieszyłem na jej widok w tej chwili.

- Ulińka, kochana, pomódl się, mam wielka biedę: żona umiera, dzieci zostają sierotami!

Ulińka zadrżała, cała ścisnęła się w grudkę, wciągnąwszy głowę, i po pewnym czasie już całkiem mądrze odpowiedziała:

- Będę modlić się. Bóg jest miłosierny, nie zostawi sierotami twoich dzieci.

W domu tymczasem zastałem jeszcze bardziej niepokojący obraz. Tylko co był profesor. Stan chorej zrobił się tak zagrażający, że zdecydowano rano operować. Chora ciężko cierpiała, nie odczuwając ulgi nawet od narkotyków. Sami rozumiecie, jak ciężko było mi tracić bliską osobę. Ze łzami błagałem Pana aby zlitował się nade mną i wybawił z tego wypróbowania. Jak zapadłem w krótki sen, nie pamiętam, tylko nagle ukazał mi się tak wyraźnie nieboszczyk starec Niektarij, a z nim jakiś Swiatitiel, podobny z wyglądu na godnego nieustannej pamięci arcybiskupa Antonija Woronieżskiego. Z zawodzeniem rzuciłem się do starca.

- Batiuszka, co to będzie – żona umiera!

Starec lekko odepchnął mnie ręką: „Nic, nic, nie bój się”. A potem, podszedłszy do chorej, powoli nakreślił olejem na jej czole krzyż.

I w tejże chwili z krzykiem obudziłem się.

Chora westchnęła: „Jak mi lekko, spokojnie się zrobiło”, – powiedziała.

Rano operacja okazała się niepotrzebna.

Radośnie śpieszyłem do cerkwi dziękować Panu za tak oczywisty cud. Podchodząc do cerkwi, zobaczyłem, jak spod zaspy na czyjejś mogile wynurzyła się Ulińka i dosłownie rzuciła się do mnie:

- No co z żoną?

-Cud, Ulińka, cud! Pan uzdrowił ją. Ty modliłaś się, Ulińka?

- No, gdzież mi się modlić, – odpowiedziała i zamruczała coś niezrozumiałego.

Święty Ioann Chrzciciel

Z powodu braku kapłanów w wiejskiej parafii młody hieromnich został naznaczony na drugiego duchownego. Ale jeszcze nie umarł w duszy hieromnicha pociąg do świata i ziemskich radości. Atakowała pokusa – pragnienie posiadania rodziny.

Pewnego razu zaproszono go do jednej wsi ochrzcić dziecko młodego małżeństwa.

Przyszedłszy do domu stał się świadkiem rodzinnego szczęścia. Zamarudziło, zatęskniło serce młodego hieromnicha i napełniło się zazdrością wobec szczęścia młodej pary. Duch jego tak się zmieszał, że on nie ośmielił się sprawować Sakramentu Chrztu w takim stanie.

Pod pretekstem, że zapomniał Mirrę, odmówił udzieleni chrztu i obiecał za jakiś czas znów przyjść albo przysłać drugiego kapłana.

Do domu było około trzech kilometrów.

W duszy hieromnicha szalała burza.

Zaczął modlić się on do Pana o pomoc w pokusie i gorzko płakać. Patrzy, idzie z naprzeciwka starec w mnisich szatach, z wymizerowaną surową twarzą. Zrównawszy się z hieromnichem, on zatrzymał się i powiedział:

- Jak ty śmiałeś odmówić dokonania Sakramentu? Nie myśl, że brud twojej duszy i myśli mogą zbezcześcić Święty Sakrament Chrztu. Wróć natychmiast i dokonaj Sakramentu.

Powiedziawszy tak, starec stał się niewidzialny.

Młody hieromnich poczuł, że był to sam Ioann Chrzciciel. Porażony słowami i widzeniem, hieromnich natychmiast zawrócił, aby ochrzcić dziecko.

W jego duszy nie zostało ani cienia nieczystych myśli, i on z pełną czcią dokonał Sakramentu Chrztu.

To cudowne pojawienie się Ioanna Chrzciciela i jego słowa potwierdzają opinię Cerkwi, że niegodność kapłana w żadnej mierze nie może zaszkodzić dokonaniu i wielkiej świętości wszystkich Cerkiewnych Sakramentów.

Wielkomęczennik Panteleimon

Cudowne uzdrowienie

W 1920 roku zaczęła boleć mi ręka. Z wierzchu na żyle zrobiła się rana, który szybko się powiększał. Pójdę do lekarza, tam zabandażują, a następnego dnia zdejmą bandaż – rana (okrągła, jak liszaj) – większa i głębsza. W końcu, lekarz powiedział, że ratunku nie ma: rana przeje żyłę i będzie zakażenie krwi. Odmówił leczenia. Co robić? Poszłam na Nikolską, do kaplicy wielkomęczennika Panteleimona… Mnich, który tam był, podszedł i ostrożnie zapytał mnie, jaką mam biedę, że tak płaczę?

- Batiuszka, boli mi ręka, lekarz odmówił leczenia i powiedział, że wkrótce mogę umrzeć.

On czule podniósł mnie, pocieszył, wziął olejek z łampady od ikony Matki Bożej „Skoroposłusznicy” i ikony wielkomęczennika Panteleimona, dał z łyżeczki łyknąć i pod bandaż na bolące miejsce też wlał olejku. I do domu dał fiolkę z olejkiem.

Następnego ranka zdjęłam bandaż – o cud! Zamiast gnijącej rany, która została na serwetce, była różowa świeża skóra. Łzy wdzięczności i wzruszenia lunęły z moich oczu. Upadłam przed ikonami i dziękowałam Bogu.

Odnowienie ikony świętego Panteleimona

Na ikonie prawie nie zostało żadnego wizerunku. Tylko w dwóch-trzech miejscach widać było cząsteczki złuszczonej farby. Praktycznie była to już tylko deska. Sądząc według wszystkiego, z XIX wieku. Były właściciel z powodu bezużyteczności postanowił oddać ją dla napisania nowej ikony.

Z jakiegoś powodu artystka zdecydowała, że był to obraz wielkomęczennika Panteleimona. Być może do takiego przypuszczenia doprowadził ślad ochry w dolnej części ikony. W takiej żółtej tonacji mogła być napisana (namalowana) skrzyneczka – nieodłączny element wizerunku uzdrowiciela.

Nic więcej na desce nie można było dostrzec. Z wyjątkiem, może, jeszcze dwóch różowych plamek w górnej części.

Wtedy artystka postanowiła napisać nowy obraz.

A następnego dnia wydarzył się cud.

Po tym jak świeży lewks (grunt, podkład), którym pokryto deskę, wysechł, na ikonie pojawił się wyraźny wizerunek świętego Panteleimona. Tylko nie w kolorach, a w postaci ciemnego konturu z półcieniami na jasnym tle. Na miejscu śladów ochry rzeczywiście pojawiła się skrzyneczka, a różowe plamki legły akurat na policzki.

Artystka przyniosła ikonę do świątyni Proroka Ilji w Czerkizowie. Tu ją wyświęcono.

To niezwykłe wydarzenie stało się okazją do spotkania z artystką. Ona pokazała ikonę która się odnowiła. W odpowiedzi na pytanie, czy jeździła ona oddać cześć (pokłonić się) świętym relikwiom wielkomęczennika Panteleimona, kiedy przywożono je do Moskwy, ona opowiedziała, że tydzień po ostatnim pokłonieniu się relikwiom uwolniła się od choroby nerek.

Tego też dnia i przyniesiono jej tę „deskę”.

Święta Błażenna* Ksienija

Zaraz po wyświęceniu świątyni ku czci świętej błażennej Ksienii Petersburskiej w 6-ej dzielnicy Klina do redakcji „Klina Prawosławnego” przyszła kobieta o imieniu Ludmiła i opowiedziała następującą historię o swoim ojcu.

W 1946 roku, kiedy miał on 14 lat, poszedł pracować do cegielni, na dieslu. Był wysokim, silnym, muskularnym chłopcem.

Pewnego razu posłano go wozić traktorem torf do cegielni z Golikowskiego bagna. Torf ładowali niemieccy jeńcy.

I oto, w jednym miejscu przyczepa ugrzęzła w błotnistym szlamie. Następnego dnia on przyjechał z Sierożą Nikitinym z Talic traktorem, wziąwszy linę, żeby wyciągnąć przyczepę z bagna. Ojciec wziął linę, położył na haku holowniczym i stanął na niej nogą – chciał wleźć do kabiny. A traktorzysta nieoczekiwanie ruszył, lina zaczepiła się za gąsienicę, noga trafiła do pętli, która pociągnęła nogę między gąsienicą i traktorem. Ojciec krzyknął: „Sieroża, stój!”, ale ten nie słyszał. Już padając, ojciec uderzył ręką po plecach Siergieja, i dopiero teraz traktor zatrzymał się i cofnął.

Kiedy on wyjął nogę z buta, było w nim dużo krwi. Stopa była, jak wata. Traktorzyście ojciec powiedział, że dojdzie, a do domu w Naprugowie było sześć kilometrów. W gorączce przeszedł dwa kroki i upadł. Na rękach i na kolanach popełzł do drogi. Był lipiec, gorąco. Kiedy dopełzł do drogi, nastąpił szok. On stracił przytomność w wyniku utraty krwi. Kiedy ocknął się, zdjął koszulę, obwinął nogę, wyrzucił. Potem podkoszulkę. Wyrzucił. Znów stracił przytomność. Kiedy odzyskiwał świadomość oczy były zamglone. Potem odzyskał świadomość i zobaczył kobietę, idącą w stronę miasta, zaczął wołać o pomoc, płakał, a ona wystraszyła się i ominęła go bokiem. Znów stracił świadomość.

Ocknął się, kiedy ruszyli go za ramię, i sam sobie nie uwierzył: zaczął widzieć wszystko wokół siebie i przestał odczuwać ból. Przed nim stała niewielkiego wzrostu chudziutka starsza kobieta w czarnej długiej spódnicy, w białej chustce, z tobołkiem i laseczką, lekko przygarbiona, ostronosa.

Ona nic nie mówiła, wszystko robiła milcząc. Wzięła go na plecy i poniosła. On zdziwił się – jak ona go niesie. A ona przeniosła go trochę i pokazała mimiką, że zmęczyła się. Ojciec pomyślał: niema. Na jedną nogę stąpać nie mógł, ale bólu już nie czuł. Mimiką pokazał jej, aby wzięła laseczkę w obie ręce, a on chwycił się za laseczkę i na jednej nodze skakał w ślad za nią. Tak poruszali się w stronę Klina, dopóki naprzeciwko nim nie pojawiły się podwody. Położyli go na jednym z nich, i choć jechali w stronę wioski, to według przekonania tej kobiety i jej mimiki jeden z powozów zawrócił z powrotem do Klina, i kobieta znikła. Ojciec już więcej jej nie spotykał. Kiedy przywieziono go do punktu pomocy medycznej, minęło siedem godzin od momentu, kiedy trafił pod gąsienicę. Założyli mu szynę, zabandażowali i położyli do szpitala na trzy miesiące.

Do dziś ojciec wdzięczny jest tej kobiecie. Ona uratowała mu życie, bo umarłby od utraty krwi. Gdyby ta staruszka nie uratowała ojca, nie byłoby na świecie i Ludmiły. A oto co było dalej. Jakoś kupiła Ludmiła Akafist świętej błażennej Ksienii Petersburskiej. I ojciec przypadkowo zobaczył na okładce Akafistu wizerunek błażennej Ksienii. Jego zdziwienie nie miało granic. Ja, – mówi, – jeździłem po monasterach i świątyniach całej Rosji (on był kierowcą autobusu – woził ludzi na wycieczki w tym do miejsc świętych), stawiałem świece i prosiłem Pana, żeby spotkać tę staruszkę i odwdzięczyć się jej. Ale nigdzie jej nie spotkałem. A tu, na obrazku, – naprawdę ona”. Zrozumiał ojciec, kto mu pomógł. I w Narodzenie Chrystusa 1998 roku po raz pierwszy z własnej chęci przyszedł do cerkwi, wystał całe nabożeństwo i przyłożył się do Krzyża.

„I mnie, – kontynuuje Ludmiła, – błażenna Ksienija bardzo w życiu pomaga. Ciągle odczuwam jej obecność i ciepło, od niej wychodzące”.

*Błażenna – błogosławiona, szczęśliwa, w pełni zadowolona.

POJAWIENIE SIĘ UMARŁYCH

„Śmierć jest odrodzeniem do życia”

Mój drogi stryj Iwan Aleksiejewicz Bielajew był według specjalności lekarzem wojskowym. Był zadziwiająco przystojny i miał głęboką wiarę, pokorę i łagodność. Kiedy uczyłam się w instytucie, odwiedzał mnie, przynosił prezenty, rozmawiał ze mną na wzniosłe tematy i ogólnie obdarowywał mnie, swoją bratanicę-półsierotę (mój ojciec umarł bardzo wcześnie), ojcowską uwagą i troską.

W 1905 roku, podczas wojny japońskiej, pracował w lazarecie. Tam też pracował młoda pielęgniarka, krewna pewnego generała, też piękność. Ona tak bardzo zakochała się w moim stryju, że powiedziała mu:

- Iwanie Aleksiejewiczu, jeśli nie ożenicie się ze mną, popełnię samobójstwo. Żyć bez was nie mogę.

- A ja nie zamierzałem się żenić, – odpowiedział on.

- Cóż, kiedy powiecie mi o tym ostatecznie, nie będzie już mnie wśród żywych.

Usłyszawszy o możliwości tak tragicznego zakończenia, stryj napisał list do swojej matki, mojej babci. Oto jego treść: „Mamusiu, jedna pracująca ze mną w szpitalu pielęgniarka tak pokochała mnie, że powiedziała: jeśli nie ożenię się z nią, popełni samobójstwo. A ja wcale nie chcę się żenić. Poradźcie więc mi, jak wyjść z tej trudnej sytuacji”. Matka odpowiedziała synowi tak: „Zlituj się nad nią, Wania, ożeń się z nią”. Ślub się odbył. Ale oto wybuchła na froncie epidemia, Iwan Aleksiejewicz został przydzielony do lazaretu, gdzie leżeli chorzy na tyfus. Po jakimś czasie on zaraził się i umarł. Kiedy ta informacja przyszła do gorąco kochającej go młodej żony, choć i wierzącej, ale jeszcze nie zagłębionej w modlitwę i nie znającej Opatrzności Bożej, ona wpadła w rozpacz i przygnębienie.

Któregoś razu siedzi ona w pokoju i nagle widzi: wchodzi jej ukochany Wania. Ona, z radości zapomniawszy, że on umarł, podskoczyła.

Patrzy, on podszedł do stołu, wziął ołówek, ale trzyma go nie tak, jak my, a pionowo, pisze. Jeszcze mig – i on zniknął.

Żona schwyciła kartkę z napisanym… – Jego kochany charakter pisma, on był u mnie, widziałam go. O, Boże, dziękuję Tobie.

Oto co on napisał: „Śmierć jest odrodzeniem do życia, do tego życia, gdzie śmierci nie ma”.

Do tej pory tę notatkę, napisaną przez męża, który zjawił się po śmierci, ona chroni jak świętość. Jej wiara okrzepła i pogłębiła się.

„Jest, jest, jest!”

W okresie wojny domowej w Moskwie mieszkały dwie siostry, Irina i Nastia. W ich mieszkaniu mieszkała jeszcze przyjaciółka Nadzieżda. Ta nie była twarda w wierze.

Nastia poszła na front jako pielęgniarka. Tam zachorowała na tyfus i zmarła.

Kiedy Irina i Nadieżda otrzymały smutną wiadomość, u Nadieżdy pojawiły się myśli: „Oto gdyby przyszła do mnie Nastia i powiedziała, czy jest coś na tamtym świecie, ja bym uwierzyła”.

I tej nocy Irina widzi we śnie zmarłą Nastię, która mówi jej:

- Powiedz Nadieżdie: „Jest, jest, jest!”

Potem Nastia zniknęła.

Przebudziwszy się, Irina była zakłopotana: „Co one znaczą, te niepojęte słowa?” Kiedy przekazała dla Nadzieżdy treść swego snu, ta zbladła: otrzymała od Nasti odpowiedź na swoje pytanie.

Dzięki mądrej Opatrzności Bożej Nastia ukazała się nie dla Nadzieżdy a Irinie, która nie znała myśli Nadieżdy. To utwierdziło Nadieżdę w tym, że sen był nieprzypadkowy, a był bezpośrednią odpowiedzą na jej myśli, o których nie wiedział nikt z żyjących.

Opowieść ojca Gieorgija

Byłem wtedy ihumenem Mcenskiego monasteru. W interesach często przychodziło się być w Kałudze. Podczas jednego z takich wyjazdów idę ulicą i widzę: przy dużym ładnym domu stoi kobieta w niedbale narzuconej ciepłej chuście, twarz blada, i taki smutek na niej, że od razu z uwagą wpatrzyłem się na nią, a ona mówi mi:

- Batiuszka, mąż umiera, odejść od niego daleko nie mogę, a jego przygotować do drogi (udzielić ostatniej Świętej Eucharystii) trzeba jak najszybciej. Nie odmówcie, proszę was, przyjdźcie do nas.

Na szczęście, miałem z sobą Święte Dary. Wprowadziła mnie ona do domu, popatrzyłem na jej męża, w całkiem złym stanie, niedługo pociągnie. Wyspowiadałem go i udzieliłem priczastija. On – przy pełnej świadomości, dziękował mi ze łzami, a potem powiedział:

- Biedę mam wielką. Jestem przecież kupcem, ale zdarzyła się taka sytuacja, że dom musiałem obciążyć hipoteką, a wykupić nie ma za co, i za dwa dni będą sprzedawać go na aukcji. Ot teraz umieram, a rodzina zostaje niezabezpieczona.

Zrobiło mi się go żal.

- Nie martwcie się, – mówię, – być może, Bóg da, i wam jakoś pomóc potrafię.

A sam szybciej wyszedłem od kupca i do telegrafu: wezwałem do siebie do hotelu jednego swego duchowego syna, też kupca.

Ten wieczorem siedział już w moim pokoju, zrozumiał o co chodzi i, kiedy była aukcja sprzedaży domu, potrafił podbić na niego cenę do trzydziestu pięciu tysięcy. Dom kupiło miasto, z otrzymanych pieniędzy siedem tysięcy poszło na spłatę hipoteki, a osiemnaście tysięcy zdeponowano w banku na nazwisko umierającego kupca.

Tu już powstrzymałem się z odjazdem do monasteru i po wszystkich operacjach finansowych poszedłem do chorego opowiedzieć o pomyślnym zakończeniu sprawy. On jeszcze żył… Dziękował mi, że uratowałem jego rodzinę od biedy, a pod wieczór umarł… Nie zostałem go pochować, pośpieszyłem do monasteru i z powodu różnych wydarzeń zapomniałem o nim.

Minęło kilka lat. Przegrzmiała rewolucja. Wielu radziecka władza skosiła ze świata za wiarę. Wzięli i mnie.

Pewnej nocy podszedł do mnie strażnik więzienny i szepnął:

- Szykujcie się, batiuszka, dziś otrzymałem na was wszystkich listę, w nocy wywiozą.

Przekazałem swoim współwięźniom słowa strażnika. Czy muszę mówić, co wznieciło się w duszy każdego z nas? Choć i wiedzieliśmy, że jesteśmy skazani na śmierć, ale ona ciągle stała za progiem, a teraz zamierzała go przekroczyć.

Nie mając sił pozostawać w celi, włożyłem epitrachelion i poszedłem na głuchy, bez okien korytarz pomodlić się. Modliłem się i płakałem tak, jak nigdy w życiu, łzy były tak obfite, że na wskroś przemoczyły jedwabną naszywkę na epitrachelionie, ona wyblakła i rozpłynęła się różnobarwnymi zaciekami.

Nagle zobaczyłem obok siebie nieznajomego człowieka, on ze współczuciem patrzył na mnie, a potem powiedział:

- Nie płaczcie, batiuszka, was nie rozstrzelają.

- A wy kim jesteście? – zdziwiłem się.

- Wy, batiuszka, zapomnieliście o mnie, a u nas tu dobre uczynki nie są zapominane, – odpowiedział człowiek. – Ja jestem tym samym kupcem, którego wy w Kałudze przed śmiercią przygotowaliście do drogi.

I tylko ten kupiec zniknął mi z oczu, jak widzę, że w kamiennej ścianie korytarza pojawił się wyłom, i ja prze niego zobaczyłem skraj lasu, a nad nim w powietrzu – swoją nieżyjąca matkę. Ona kiwnęła i powiedziała:

- Tak Jegoruszka, was nie rozstrzelają, a za dziesięć lat zobaczymy się z tobą.

Widzenie skończyło się, znów okazałem się przed głuchą ścianą, ale w mojej duszy była Pascha. Pośpieszyłem do celi i powiedziałem:

- Kochani moi, dziękujcie Bogu, nas nie rozstrzelają, wierzcie słowom kapłana (zrozumiałem, że i kupiec, i matula mówili o nas wszystkich).

Wielki smutek w naszej celi zmienił się w niepohamowaną radość. Uwierzyli mi: jedni całowali moje ręce, inni ramiona… Wiedzieliśmy, że będziemy żyć.

Minęła noc, a o świcie przeprowadzono nas do więzienia przesyłowego.

Stamtąd trafiłem do B-i, a wkrótce po amnestii zostałem uwolniony ostatnie lata żyłem przy monasterze Daniłowskim. Sześciu moich współwięźniów zostało moimi duchowymi dziećmi.

Ukazanie się zmarłego Miczurinowi

Mieszkałem w jednym mieście ze słynnym I.W. Miczurinem i poświadczam wiarygodność opisanego poniżej zjawiska. Zdarzyło się to latem podczas Pierwszej Wojny Światowej. Iwan Wasiljewicz żył wtedy w domu otoczonym dużym sadem owocowym. Była już noc, i do sadu były spuszczone z łańcuchów psy. Dało się słyszeć stukanie do drzwi. Miczurin, zaskoczony późnym przyjściem i tym, że gościa przepuściły psy, podszedł do drzwi:

- Kto tam?

- To ja, Fiodor. Otwórz, Iwanie Wasiljewiczu.

Iwan Wasiljewicz rozpoznał głos znajomego mu Fiodora, który poszedł na wojnę, i otworzył drzwi.

Przed nim stał Fiodor w żołnierskiej płaszczu.

- Mam do ciebie prośbę, Iwanie Wasiljewiczu. Proszę cię abyś poszedł do mojej rodziny i powiedział im, że mnie dziś zabili na wojnie. Ja zaszedłem tam, ale mnie do nich nie wpuszczono. Pójdź do nich i powiedz, żeby oni nie tęsknili i nie martwili się o mnie.

Po tym Fiodor stał się niewidzialny. Doszedłszy do siebie po tym co się stało, Iwan Wasiljewicz poszedł do rodziny Fiodora, ale oni mu nie uwierzyli.

Jednak nie minął nawet tydzień, jak otrzymali oficjalne zawiadomienie o tym, że ich syn Fiodor został zabity na froncie. Data jego śmierci wskazywała akurat ten dzień, kiedy jego dusza zjawiła się I.W. Miczurinowi.

Dziewczynka w różowej sukience

Na początku tego stulecia żył w Moskwie popularny profesor chirurg Władimir Nikołajewicz Rozanow.

Chorzy przyjmowani byli w jego domu. Po wyjściu kolejnego chorego do gabinetu weszła dziesięcio-dwunastoletnia dziewczynka w różowej sukience z kokardą na głowie.

- Doktorze, – zwróciła się do W.N., – z moją mamą jest bardzo źle, ona potrzebuje natychmiastowej pomocy. Bardzo proszę was natychmiast przyjść… – i dziewczynka podała swój adres.

W.N. był zdziwiony i niezwykłym strojem dziewczynki, i tym uporem, z jakim prosiła ona o natychmiastowe odwiedzenie jej matki. Obiecał natychmiast przyjść, i dziewczynka wyszła.

Wyszedłszy z gabinetu, W.N. powiedział czekającym w poczekalni chorym, aby na niego zaczekali, gdyż pilnie musi pójść do matki tej dziewczynki, która tyko co u niego była.

- Jakiej dziewczynki? – dziwili się chorzy. – Nikt nie wchodził i nie wychodził z waszego gabinetu, i byliśmy zdziwieni z kim pan rozmawiał.

W.N. był jeszcze bardziej zaskoczony tymi słowami i pospiesznie poszedł pod wskazany przez dziewczynkę adres. W mieszkaniu zastał niepokój.

- Doktorze, jak dobrze, że przyszliście. Kto wam powiedział, że tak bardzo jesteście nam potrzebni? – zdziwili się mieszkańcy.

Zaprowadzili go do pokoju, gdzie była głęboko omdlała kobieta, prawie bez oznak życia…

A na stole leżała nieboszczka – dziewczynka w różowej sukience z kokardą we włosach, z którą Władimir Nikołajewicz tylko co rozmawiał w swoim gabinecie…

Zawstydzony ateista

W czasie wojny domowej musieliśmy długi czas przeżyć w Soczi. Tam blisko poznaliśmy się z pewnym lekarzem, współpracownikiem męża i przekonanym ateistą.

Po powrocie do Moskwy mój mąż wkrótce umarł. Po jego śmieci otrzymałam list od naszego znajomego lekarza z Soczi, zawierający opis następującego wydarzenia.

Wczesnym rankiem takiego-to dnia i miesiąca szedłem do pracy. Wszedłszy na mostek przez rzeczkę, w parowie zobaczyłem, że z drugiego brzegu na mostek wchodzi wasz mąż. Byłem bardzo zdziwiony, zobaczywszy go i wiedząc, że jest on teraz w Moskwie. Ale potem pomyślałem, że, widocznie, z jakiegoś powodu on znów przyjechał do Soczi.

Zdjąłem czapkę i z daleka zacząłem go witać. Stopniowo zbliżaliśmy się. Nagle coś obcego odwróciło moją uwagę, a w następnej chwili nie widziałem już waszego męża.

Byłem porażony tym zjawiskiem. Przecież byłem całkiem zdrowy, trzeźwy, z dobrą pamięcią i umysłem. Jednocześnie z całą pewnością mogę zapewnić, że widziałem waszego męża. Proszę was dać mi znać, czy jest on zdrowy?”

Ten ranek i data, kiedy lekarz-ateista miał widzenie, były dniem i godziną śmierci mego męża.

„Mamo, wy przecież umarłyście…”

Mój ojciec, doktor nauk medycznych S.W.W., opowiadał nam, swoim dzieciom, następujące ciekawe wydarzenie ze swego życia.

- Uczyłem się na uniwersytecie w ramach stypendium. Mama miała osiemnaścioro dzieci. Ojciec był „nie z tego świata” – żyliśmy biednie. Po skończeniu uniwersytetu zagnali mnie, jak się mówi, w niedźwiedzi kąt – odpracowywać stypendium w miejscowości gdzie wściekał się tyfus.

W tym czasie śmiertelnie zachorowała moja mama. Otrzymałem w tej sprawie telegram, ale do domu mnie nie puścili.

Przy łóżku umierającej mamy prawie cały czas siedziała moja starsza siostra Tania, która była już panną na wydaniu.

Mama zwróciła się do córki z następującą prośbą:

- Tanieczko, pochowaj mnie, kochana, w mojej ślubnej sukni. Ona jest oświęcona. W niej brałam ślub w cerkwi, w niej też i do trumny chcę się położyć.

Córka zapłakała:

- Mamusiu, nie umierajcie, jestem na wydaniu, a mam tyle młodszych braci i sióstr.

- Taka jest wola Boża, nie martw się, Pan pomoże, spełnij zaś moją prośbę o sukni.

- O, nie wątpcie w to, wszystko spełnię, jak powiedziałyście.

Po kilu dniach mama umarła. Znów przysłali mi telegram, ale z powodu nasilającej się epidemii tyfusu mnie znów nie puszczono do domu.

Trafiłem do domu dopiero po dwóch miesiącach. Idę przez nasz sadek. Lato, świeci słońce jest druga po południu. Idę i myślę: jak-to Tania radzi sobie z gospodarstwem, czy słuchają się jej młodsi? Jak-tam ojciec? Ciężko mu teraz: słaby na zdrowiu i fundusze nasze małe. A o mamie w tym czasie jakoś nawet nie myślałem.

Nagle widzę: wprost do mnie ścieżką idzie moja mama. Co to – halucynacja, iluzja? Trzepnąłem się w czoło. Nie, żywa i zbliża się do mnie. Pozostał jeden krok – zatrzymałem się, a mama przemówiła:

- Sierioża…

- Mamo, wy przecież umarłyście…

- To nic nie znaczy, Sierioża, jestem teraz bardziej żywa, niż wtedy, kiedy byłam z wami. Ja nie po prosu ukazałam się tobie – Pan pozwolił mi na to. Bardzo żałuję Tani. Nie wypełniła mego ostatniego życzenia, choć i obiecała spełnić: nie pochowała mnie w mojej ślubnej sukni. Żałowała jej. Powiedz jej, Sierioża, żeby dziś jeszcze suknia była oddana ubogiemu. Nie myśl, że ja potrzebuję tej sukni. Tam ubierają każdego inaczej, w zależności od naszej wiary i cnót.

- Mamo, jaką suknię, nie rozumiem? Wy umarłyście, a ja żywą was widzę. Ja, chyba, oszalałem.

- Nie przejmuj się, Sierioża, nie denerwuj się, przecież ja żyję, umarło tylko moje ciało, a i to czasowo, do powszechnego zmartwychwstania. A w sprawie sukni tobie sama Tania opowie, tylko przekaż jej naszą rozmowę, powiedz jej, że ja wybaczę jej, tylko suknia dziś już niech będzie oddana biednym.

Czule spojrzawszy na mnie, mama przeżegnała mnie wielkim krzyżem i jeszcze powiedziała:

- Oto zmężniejesz Sierioża, ożenisz się, będą dzieci, wychowaj je w wierze chrześcijańskiej, miłości do Cerkwi chrześcijańskiej. Komu Cerkiew nie matka, temu Bóg nie Ojciec.

Jeszcze raz przeżegnała mnie i stała się niewidzialna.

Zdenerwowałem się, wszedłem do mieszkania i pospieszyłem do Tani.

- Tania, siostrzyczko moja, ja teraz widziałem mamę, żywą mamę, rozmawiałem z nią.

- Jak żywą? Jak rozmawiałeś? Pewnie, we śnie widziałeś mamusię? Nie denerwuj się, i ja ją dwa razy we śnie widziałam.

- Ależ nie, Tania, nie we śnie, na jawie. Oto teraz, tu, w naszym sadzie na ścieżce, właśnie spotkałem ją. I oto co mnie zdziwiło: ona powiedziała, że nie wypełniłaś jej życzenia – nie położyłaś jej do trumny w ślubnej sukni, a odziałaś w inną. Czyż naprawdę tak było, Tanieczka?

Tania zbladła i zapłakała:

- Tak, Sierioża, pożałowałam kłaść do trumny tę suknię. Ona jedwabna, ja na wydaniu, a my – sam wiesz, jak biedni jesteśmy. I oto odziałam mamę w jej mową satynową suknię. I nikt, oprócz mnie, nie wiedział, że mama nakazała mi odziać ją w strój ślubny. O, jak poraża mnie to, że ona sama z tamtego świata zjawiła się tobie i powiedziała o tym.

- I nie tylko o tym, Tanieczka, ale kazała przekazać tobie, że martwi się o twoją duszę, że niedobrze zrobiłaś: obiecawszy umierającej matce wypełnić jej ostatnią prośbę, pożałowałaś sukni.

Tania gorzko zapłakała:

- Winna jestem, Sierioża, winna.

- Nie płacz. Mamusia kazała jeszcze powiedzieć tobie, że ci wybacza. Ale żebyś jej ślubną suknię dziś jeszcze oddała biednym.

Ona, najwyraźniej, nieco się uspokoiła, dowiedziawszy się, że mama jej wybaczyła, i porywczo powiedziała:

- No a jakże, Sieriożeńka, oddamy suknię ubogim? Żaden biedak do nas nie zachodzi, wszyscy wokół wiedzą, jak biedni my teraz jesteśmy. Ojciec choruje. Jesteśmy zadłużeni, ja ledwie radzę z gospodarstwem i z sierotami.

- Nie, Tania, jeśli mam nakazała dziś już oddać jej strój ubogim, znaczy, przyjdzie do nas jakiś biedak. Wyjmij z kufra suknię ślubną mamy.

Tania wyjęła suknię i położyła na stole.

Nie minęły nawet dwie godziny, jak rozległo się stukanie do bramy sadu. Wszedł staruszek i ze łzami w oczach powiedział:

- Ofiarujcie, ze względu na Chrystusa, dla biednej panny na wydaniu coś z ubrania. Nie mamy w co ją ubrać, do ślubu cerkiewnego. Jest prawnuczką moją.

Natychmiast ubogiemu oddana była ślubna suknia naszej mamy.

„Maleńka, Bóg jest”

Oto co opowiedziała pewna starsza kobieta: „My z mężem nie byliśmy mocni w wierze, choć i dopuszczaliśmy istnienie Boga. Obiecaliśmy sobie nawzajem, że jeśli ktoś umrze pierwszy, to zjawi się po śmierci i powie, czy Bóg jest.

Mój mąż umarł pierwszy.

Któregoś dnia siedziałam sama w swoim pokoju w pełnej świadomości. Nagle otwierają się drzwi i przychodzi do mnie mój zmarły mąż.

- Maleńka (tak zawsze nazywał on mnie za życia ze względu na mój mały wzrost), Bóg jest.

I stał się niewidzialny”.

Można często usłyszeć o podobnych przypadkach, kiedy za życia daje się obietnicę ukazać się jakoś po śmierci. Zwykle to rzeczywiście ma miejsce. Można myśleć, że umarła dusza czuje się jakby związana daną za życia obietnicą i nie może zaznać spokoju do tej pory, póki jej nie wypełni. Traktując z wyrozumiałością niepokój duszy, która opuściła ciało, Pan Bóg według Swego niewypowiedzianego miłosierdzia daje jej możliwość wypełnić obietnicę.

W paschalną noc

W kwietniu 1942 roku pojechałam do Uglicza na wezwanie swego chorego ojca. Mama moja była w Kazaniu. W nocy z czwartego na piątego kwietnia byłam na Paschalnym nabożeństwie. Od godziny ósmej wieczorem do dwunastej czytałam „Dzieje świętych Apostołów” wszystkim, oczekującym na jutrznię.

Na koniec batiuszka prosił wszystkich wyjść z cerkwi na krestny chod, choć nie można było chodzić ze świecami gdyż obowiązywało zaciemnienie. Wszyscy wyszli, a ja zostałam, nikogo nie było obok.

W przedsionku kapłan wygłosił: „Christos Woskriesie”, i w tymże momencie obok mnie głos mojej mamy powiedział: „Christos Woskriesie”.

Od razu poznałam, że to jej głos, i szybko obejrzałam się, nie zdążywszy uświadomić sobie co się dzieje… Chciałam ją zobaczyć, ale nikogo obok nie było.

Po tygodniu wróciłam do Moskwy i zapytałam znajomych o moją mamę. Oficjalnie ze szpitala poinformowano mnie, że moja mama umarła w nocy przed piątym kwietnia 1942 roku, czyli na Paschę.

„Właź tu do nas”

U mojej przyjaciółki zmarł czteroletni syn. Na kilka dni przed śmiercią on zaczął prosić matkę aby pójść do cerkwi. Oni i wcześniej chodzili, ale teraz on bardzo uporczywie zaczął prosić, i oni kilka kolejnych dni chodzili do Jełochowskiego soboru w Moskwie. Jak tylko zajdą, on tak się cieszy: „Ach, jak dobrze, jak dobrze!” Po jego śmierci matka jego bardzo cierpiała. Minął miesiąc czy dwa, i jej córka, mająca ledwie dwa lata, zaczęła nagle czasem mówić: „Mamo, a oto i Alosza przyszedł, nie płacz”. Pewnego razu matka z córką siedziały na łóżku i bawiły się, nagle córka powiedziała, przerywając zabawę: „Alosza, no właź tu do nas, tak przecież wygodniej bawić się”.

Teraz Tania z dziećmi (potem jeszcze urodziło się jej dziecko) stale chodzi do cerkwi.

DZIECI I ICH WIARA

Sakrament Chrztu – wielki Sakrament (Tajemnica). Ileż razy przekonywaliśmy się w tym! Zdarzało mi się widzieć duchowe i cielesne uzdrowienie dzieci po Sakramencie Chrztu. Chcę podzielić się z wami, drodzy czytelnicy.

Moja wnuczka Saszeńka (zdrobnienie od Aleksandry, Aleksandra) w wieku czterech miesięcy trafiła do szpitala z całym „bukietem” chorób. Nie zdążyliśmy jej ochrzcić: to jedno, to drugie. Sama byłam z nią w szpitalu. Przebyłyśmy tam miesiąc, a kiedy wypisano Saszę, to pojechałyśmy z nią do Tweru do rodziny. Tam są znajomi lekarze. A i z wielu innych powodów tam było prościej. Przywiozłam Saszę bardzo słabiutką, chudziutką, bladziutką, ze smutnymi oczkami.

Tego samego dnia przyszła siostra z mężem. Mąż siostry – kapłan w Twerze. On od razu powiedział, że pilnie trzeba ochrzcić, nie można zwlekać ani dnia. Ja jeszcze pomyślałam sobie: „Jakże ją, taką słabiutką? Może, potem?” Ale przemilczałam. O ósmej rano następnego dnia ojciec Michaił już był u nas. Zebraliśmy się w dużym pokoju: moje ciocia i babcia, druga siostra (ona została matką chrzestną), dwoje siostrzeńców. Tak dobrze było! Uroczyście!

Minęło kilka dni, i lekarka, przyszedłszy do nas, zdziwiła się: „Jak zmieniła się dziewczynka! Stała się świeższa, cięższa, wesolutka!” I rzeczywiście, Saszeńka zmieniała się na oczach. Napełniała się siłami i zdrowiem, jak jabłuszko.

Około dwóch tygodni po chrzcie przyjechała odwiedzić nas moja najmłodsza córka, ciocia Saszeńki, i stałyśmy przy łóżeczku dziewczynki i rozmawiałyśmy. I oto, córka dała maleństwu ikonkę Zbawiciela: „Patrz, Sasza, to –Bóg”. I pięciomiesięczne dziecko, które jeszcze nie bardzo reagowało na zabawki czy jakieś przedmioty, wyciąga rączki i całkiem świadomie bierze ikonkę, trzyma ją przed sobą i uśmiecha się! Cóż to był za uśmiech! Radośnie, szczęśliwie uśmiechała się Saszeńka, jakby zobaczyła kogoś bardzo bliskiego. Potem wyciągnęła usteczka i położyła na nich ikonkę, a rączki opuściła i zaczęła wdychać, jakby to był jakiś aromat, kadzidło. My z córką zamarłyśmy. A potem pobiegłyśmy po babcię. Ona też bardzo się zdziwiła, potem powiedziała: „Czysta dusza dziecka widzi swego Stwórcę”. Trwało to pięć-sześć minut.

Pomieszkałyśmy w Twerze trzy miesiące. W tym czasie ochrzciła się moja starsza córka, matka Saszy, osoba o zamkniętym i trudnym charakterze. Być może, dlatego, że my nie ochrzciliśmy jej dzieciństwie, musiała przeżyć osobiste niepowodzenia trudniej, boleśniej, niż mogło to być. Przecież nieochrzczony człowiek nie jest chroniony. Długo przekonywałyśmy ją aby się ochrzciła, ale w żaden sposób nie chciała. A tu nagle przyjeżdża i prosi ojca Michaiła aby ją ochrzcił. Po Chrzcie ona bardzo się zmieniła: stała się delikatniejsza, milsza dla ludzi, i przede wszystkim wobec swego dziecka, którego przedtem prawie się wyrzekała.

Teraz u Saszeńki jest kochająca i troskliwa mama, a sama Sasza w wieku półtora roku – jest silna, dobrze rozwinięta, wesoła dziewczynka.

Z książki Metropolity Wieniamina (Fiedczienkowa).
O wierze, niewiarstwie i wątpliwościach.

Pewne trzyletnie dziecko długo męczy się chore na koklusz. Przed snem mówi do babci:

-Babciu! Jeśli we śnie zobaczysz Aniołów, powiedz im, aby przeszedł mi kaszel: jestem bardzo wymęczony!

* * *

Inna babcia, przyjechawszy odwiedzić umierającą na gruźlicę w Paryżu córkę, opowiadała mi o wnuczku Aloszeńce:

- Córka moja wyszła za mąż za komisarza. On nie pozwalał nawet wspominać o Bogu. A u mnie na piersi krzyż wisiał, i Aloszeńka to zobaczył.

- Babciu! Co to takiego u ciebie?

- Zegarek, – mówię, – mój drogi!

On posłuchał: nie cyka. Nie uwierzył. Ale w dzwon w święta jednak dzwonili. Nie wiem skąd, ale jednak dowiedział się on o Bogu. I pewnego razu mówi do mnie:

- Babciuniu! Zanieś mnie do cerkwi; ja jeden raz, tylko jeden raz popatrzę na Bozię – i więcej nie będę.

* * *

Często w bardzo młodym wieku dzieci mylą duchownego z Bogiem. W Bułgarii spotkałem czteroletniego chłopczyka, pobiegł do ojca do sklepiku i głośno zakrzyczał: „Bóg, Bóg idzie!” Dałem mu prezent.

W Nowym Jorku murzyński chłopczyk zapytał mnie po angielsku:

- Ty – Bóg?

- Nie.

- Więc kim jesteś? Boża Matka?

* * *

Do cerkwi przyprowadzili całkiem małe dziecko. Kiedy wrócili do domu, pytają je:

- No, i co widziałeś w cerkwi?

- Przyszedł Bozia, napuścił nam dymu (z kadzidła) i odszedł.

* * *

Przypomniałem sobie i o starszych kadetach Dońskiego korpusu (w mieście Bilec, w Jugosławii). Howieli* w grupach (dwie-trzy roty-klasy).

Któregoś razu po priczaszczeniju przyszło do mnie dwóch młodzieńców, już w wieku szesnastu-siedemnastu lat… Czyści, piękni. Zapukali. Wpuściłem.

- Po co przyszliście? – pytam.

- Ta-ak!

Usiedliśmy. Milczymy… Oni siedzą cichutko…

- No, jak się czujecie? – pytam.

- Dobrze-e! – odpowiada jeden. Drugi dodał – Jakby pod Wielkanoc!

Jeszcze pomilczeliśmy. I radośnie było mi siedzieć z nimi. Potem jeden w zamyśleniu mówi:

- I pomyśleć tylko: za co Bóg dał nam tę radość!.. Tylko za to, że wyspowiadaliśmy się…

Posiedzieliśmy i poszli. A u mnie pozostało wrażenie, jakby byli u mnie prawdziwi Aniołowie… I teraz radośnie jest o nich wspominać.

*Howienije – przygotowywanie się do sakramentu spowiedzi i priczaszczenija poprzez post i modlitwę.

* * *

Inny kadet z tego samego korpusu, mądry młodzieniec, „pierwszy uczeń” w rocie, po priczaszczeniju powiedział mi, że nagle poczuł się tak lekki fizycznie – „że ciężaru stało się we mnie mniej”…

* * *

W Symferopolu w rodzinie R-ch umierał trzyletni ulubieniec. Rodzice płaczą. A on mówi im: „Do domu, do domu odchodzę”.

* * *

Graf A-n, w obecności członków Synodu w 1920 roku w Chersońskim monasterze opowiedział o swoich dziewczynkach (Marfieńce i, wydaje się, Nadieńce) następujące:

„One już były w łóżeczkach. Jak zwykle wszedłem do ich sypialni, aby na noc przeżegnać je. Drzwi otworzyły się bezdźwięcznie. Słyszę ich rozmowę:

- A jak ty myślisz: oni teraz przyjdą do nas? – mówi jedna.

- Ja myślę, przyjdą…

O kim to one? O rodzicach, czy co? Pytam:

- Kogo jeszcze oczekujecie? Kto – przyjdą?

- Aniołowie, – odpowiedziały po prosu.

- Jacy Aniołowie?

- Bielutkie, ze skrzydełkami.

- One przychodzą do was?

- Tak.

O nic więcej nie pytałem. W milczeniu przeżegnałem i ze łzami radości wyszedłem”.

Jego żona też – święta, z rodu kniaziów Boriatinskich… Pokorna wielce była… I czysta… I wierząca dusza…

Straciła wszystko, ale nigdy nie narzekała nie tylko na Boga, ale nawet na bolszewików… Święci byli i z arystokratów, a nie tylko z prostego ludu…

* * *

O Aniołach przypominam sobie jeszcze opowieść biskupa Tichona (wtedy jeszcze archimandryty) (Tiszczenko), byłego proboszcza Berlińskiej ruskiej cerkwi. W 1923 roku byłem zaproszony do wygłoszenia wykładu na zjeździe chrześcijańskiej młodzieży w miasteczku Falkenberg niedaleko Berlina. Był też archimandryta Tichon. Był on bardzo wykształconym teologiem, inspektorem Kijowskiej Duchownej Akademii, magistrem. Pochodził z rodziny chłopskiej, z miasta Biała Cerkiew. Była u nich duża rodzina: siedmioro dzieci. Najmłodsza Maria, niebezpiecznie zachorowała. Po kilu bezsennych nocach matka, położywszy dziecko obok siebie na łóżku, zasnęła. A chłopiec – wtedy jeszcze Timofiej – siedział przy oknie.

- Miałem około siedmiu lat. Nagle zobaczyłem Anioła z Mańką na rękach i krzyknąłem: „Mamo! Mamo! Mańkę wzięli, Mańkę wzięli! Mana przebudziła się: „Dlaczego krzyczysz?” – „Bo Mańkę wzięli!” – „Kto wziął?” – rzuciła się obejrzeć chore dziecko. „Anioł wziął. Ja widziałem”. Mama wzięła Marię, ale ona była już martwa.

Archimandryta Tichon powiedział mi, że i on widział Anioła białego i ze skrzydłami.

* * *

Wieczorem kładą spać malutkiego S., a przedtem jego łóżeczko przenieśli na inne miejsce; zaś wiszącą nad nim ikonkę, zostawili na poprzednim miejscu. On zauważył to i mówi babci: „Ty mi ikoneczkę to (ukazanie się Bożej Matki Priepodobnemu Siergiejowi) daj! Bo bez niej to, Bóg wie, co może się przydarzyć!”

Maluszek położył ikoneczkę na poduszkę i szybko spokojnie zasnął. Miał około czterech lat.

* * *

Wiejskie dzieci, pod nieobecność rodziców, którzy wyjechali do miasta, wzięły z piwnicy słoik ze śmietaną i postanowił nią się podelektować. Postawiły na stół, nakroiły chleba. Zgodnie ze zwyczajem najpierw chciały się pomodlić, ale wstydziły się: dopuściły się kradzieży (choć u siebie, ale bez woli rodziców). Wtedy jeden z nich się domyślił: wziął ręcznik i zasłonił ikony: „Żeby Bozia nie widział”. Podelektowali się… Sprzątnęli ze stołu. A o ręczniku i zapomnieli. Wkrótce do chaty wszedł robotnik. Od razu zwrócił uwagę na zasłonięte ikony. Zaczął wypytywać dzieci, i te zmuszone były przyznać się. Żywa wiara u dzieci! Nie bez powodu i nam nakazał Chrystus upodobnić się do dzieci…

WYSOKOŚĆ CHRZEŚCIJAŃSKIEGO DUCHA

Starzec Iraklij

Starze Iraklij siedział na plecionym krześle u progu swego domu. To przyzwyczajenie siedzieć wieczorami na podwórku swego domu, oglądać i przeżywać otaczający świat, wspominać przeszłość, pojawiło się u niego w ostatnich latach. Słabe podmuchy ciepłego wiatru przynosiły zapach jesiennych ziół i ostatnich kwiatów, czule dotykały twarzy, poruszały siwe włosy. Na jasnym jeszcze niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Tak, życie przeminęło! Dużo w nim było wszystkiego, bardzo dużo. Staruszek Iraklij przebierał dni swego życia, jak czotki (odpowiednik różańca). On starał się ocenić przebrzmiałe już sprawy, kajał się w złym, smucił się powodu tego, co można było uczynić dobrego. I dziękował, dziękował Bogu za wszystko. Tak, szybko, bardzo szybko on będzie bardziej zdawać Mu sprawozdanie.

Ostatnio starca zaczęła prześladować myśl, że, być może, nie wszystko zrobił w tym życiu, że, być może, można jeszcze zdążyć zrobić to, co on przepuścił. I oto teraz, siedząc przed progiem swego domu i patrząc na ciemniejące niebo, w myślach zwracał się do Niego: „Miałem cudowne życie. Były siły, zdrowie, zwinność i uroda. Miałem rozum starać się nie czynić zła, starałem się żyć według Twoich praw. Otaczali mnie wierni przyjaciele. Wyhodowałem przystojnego syna. To był Twój prezent dla mnie pod koniec moich dni. Ty dałeś mi dziedzica wtedy, kiedy już myślałem, że opuszczę ten świat, zostawiwszy swój dom pustym. Wkrótce ujrzę Ciebie. Ale wydaje mi się, że czegoś bardzo ważnego nie zrobiłem. Czego? Podpowiedz mi. Ja chcę odejść, uczyniwszy wszystko, co według moich sił”.

Rozmyślania starca zostały przerwane stukotem kopyt po drodze. Ktoś pędził z pełną prędkością. I oto przed płotem na spienionym koniu pojawił się jeździec. „Ojcze, ukryj mnie. Gonią mnie. Ja zginę”, – ciężko dysząc powiedział nieznajomy.

Starzec ukrył gościa i jego konia w stodole za domem. I tylko zamknął drzwi stodoły, jak znów go zawołali. Za płotem było kilku jeźdźców, oni w podnieceniu rozmawiali. Jeden z nich zwrócił się do starca: „Ojcze, ty nikogo nie widziałeś? Ścigamy pewnego człowieka. Jest łajdakiem”.

„Nie”, – odpowiedział starzec.

Jeźdźcy pomknęli dalej, i znów świat otuliła cisza. Już całkiem ściemniało. Iraklij nie śpieszył się z odejściem, choć wraz z nadchodzącą nocą przyszedł chłód. On bardzo lubił te godziny, kiedy świat wyciszał się i stawało się słyszalnym tchnienie Boga. Ale tego wieczoru nacieszyć się spokojem nie było mu dane.

Na drodze dało się słyszeć skrzypienie kół, kroki wielu ludzi i niespokojne głosy. „Coś się stało!” – pomyślał starzec, i ogarnął go niepokój. Wstał podszedł do ogrodzenia: z całych sił próbował wpatrzeć się w noc. Niepokój wzmagał się, i starzec wyszedł na drogę. „Czemu tak się niepokoję? – pomyślało się. – To, pewnie, nasi wracają ze święta”. W nieprzeniknionej ciemności południowej nocy nic nie widział, a i ludzie byli jeszcze daleko. Po prostu w ciszy dźwięki daleko słychać. Ale staruszkowi wydawało się, że to wieloma głosami mówi bieda i że nóg ma ona też wiele. Pochód zatrzymał się wprost przed nim. Z przodu szedł Nugzar. Kiedyś w dzieciństwie oni razem biegali kąpać się w rzece, byli prowodyrami wszystkich dzieci we wsi. Teraz Nugzar był równie siwy, jak Iraklij. I teraz był zwiastunem biedy dla swego przyjaciela z dzieciństwa. Kiedyś razem poszli na front, walczyli w jednym pułku i razem wrócili do wsi. Wiele strasznego widzieli na tej wojnie. Ale teraz było straszniej. I ścisnąwszy ręce przyjaciela, Nugzar, łapiąc oddech, powiedział: „Iraklij, Tomaz zabity”.

Nie, nie zapłakał starzec Iraklij. Nie zakrzyczał, nie zastękał. On powoli podszedł do powozu i długo wpatrywał się w spokojną twarz syna. Wyhodował go sam. Żona umarła, kiedy dzieciak miał dwa lata. Sam Iraklij był już daleko niemłody. Krewnych nie miał. Oni byli dwoma najbliższymi sobie ludźmi. I oto teraz…

„Panie! Panie!” – wyszeptał starzec i upadł, objąwszy ciało syna.

Trzy dni minęły jak we śnie. Pogrzeb, żałobny obiad. Mieszkańcy wsi mówili, że podczas święta w sąsiedniej wsi Tomaz pośmiał się z konia młodzieńca odległej wioski. Ten młodzieniec został sierotą kilka lat temu, a ten koń był pamiątką po ojcu. Młodzieniec odszedł, a potem wrócił z bronią i zastrzelił Tomaza. Zabójcę szukali ale nie znaleźli.

Wszystko się skończyło. I staruszek został sam w swoim domu. I znów wieczorem siedzi przy ganku i patrzy na otaczający go świat, ale teraz z jego oczu płyną łzy. I nagle przypomniał sobie o tym człowieku w stodole. Przypomniał i zrozumiał, kto to. Powoli wszedł Iraklij do domu i długo patrzył na starą broń, rozwieszoną na ścianie. Ty była pamiątka po ojcu i dziadku. Kiedy Iraklij otworzył stodołę, to zobaczył ogromne wystraszone oczy dziecka. Chudziutka figurka skuliła się w kącie. Z przerażeniem i smutkiem chłopiec patrzył na starca. Przez trzy dni on, siedząc w stodole, słyszał i pogrzebową muzykę, i płacz, i rozmowy. Zrozumiał, w czyim jest domu i oczekiwał na zemstę. Starzec Iraklij pomilczał, a potem cicho powiedział: „Wychodź”. I odszedł. Chłopiec wydostał się ze stodoły i podszedł do starca. „Wybacz, ojcze. Jestem winny. Sam pójdę na milicję i wszystko opowiem”, – zwrócił się do Iraklija. Nie patrząc na chłopca, starzec zaprowadził go do domu i kazał zjeść i wypić wino, wspominając Tomaza. A potem, wciąż nie patrząc, zapytał, kim on jest, ile ma lat, z kim mieszka.

Okazało się, że chłopiec ma 16 lat. Kilka lat temu ojciec zginął w górach, matka umarła wcześniej. Jest on sam jak palec. Żadnej rodziny, nikogo. Tylko pięcioletnia siostrzyczka, którą on wychowuje. Pracuje w sowchozie. Koń był pamiątką po ojcu, którego on ubóstwiał, a Tamaz grubiańsko wyśmiał, nazywając konia szkapą. On, oczywiście, nie miał racji i teraz pójdzie na milicję. Staruszek milczał, długo milczał. W końcu, powoli, obracając słowa jak kamienie, powiedział: „Teraz ściemnia się i ty pojedziesz do domu. Postaraj się, żeby nikt ciebie nie widział. Przywieź dziewczynkę do mnie. A sam ukryj się na jakiś czas, aż ludzie o wszystkim zapomną”. Starzec pomilczał i kontynuował: „Ja pokażę tobie, gdzie się ukryć”. Starzec zamilkł, a chłopiec, bojąc się poruszyć, stał obok i patrzył na niego. „Panie. Pomóż mi”, – wyszeptał Iraklij, wzniósłszy oczy ku gwiezdnemu niebu i w końcu popatrzył na chudziutkiego, drżącego chłopca. „A kiedy wszystko się uspokoi, przyjdziesz do nas, synku…”

- Więc to był starzec Iraklij? A dziewczynka – siostra tego chłopca? – na wyścigi pytaliśmy przewodnika. – A dlaczego nie uprzedziłeś, że do niego zajedziemy?

- On nie lubi, gdy mu się przyglądają, chwalą, zaczynają wypytywać, – odpowiedział przewodnik.

- A gdzie ten chłopiec?

- Uczy się w technikum, w mieście. Stale odwiedza Iraklija i siostrę.

Moi współtowarzysze dyskutowali, achali, podziwiali, zachwycali się. A ja przypominałam sobie błękitne czułe oczy staruszka, uśmiech i małą dziewczynkę, nie odchodzącą od niego ani na krok. Pomyślałam jeszcze wtedy: jaki spokój i cisza, jaka miłość w tej rodzinie.

Teraz zaś myślałam o czym innym. Jak często pod koniec życia męczy nas to, że nie wszystko zrobiliśmy. Jakby w obrazie naszego życia nie wystarczało jakiegoś rysu, maźnięcia. I jak męcząco szukamy farby, żeby położyć ostatni rys. I często nie znalazłszy, tak i odchodzimy ze świadomością niedokończenia, niedoskonałości. Staruszek Iraklij okazał się mądrym. On poprosił o radę u Głównego Krytyka naszych obrazów.

Letni wiatr, przepełniony aromatami ziół i kwiatów, słonecznym ciepłem i odblaskami niebiańskiego błękitu, śpiewem ptaków, szelestem i westchnieniami świata, obejmował nas za ramiona, targał włosy, pieścił twarze. Główny Artysta kontynuował malowanie Swego wielkiego płótna (obrazu).

„Weźcie mnie jako zakładnika…”

Wieczorem w sklepie kolonii poprawczo-produkcyjnej w mieście Pławsk Tulskiego obwodu pracowały dwie kobiety: sprzedawczyni i księgowa. Przed samym końcem dnia roboczego do sklepu wtargnęło dwóch skazańców, uzbrojonych w coś ostrego, i porwali kobiet jako zakładniczki. Bandyci żądali przekazania im dwóch karabinów maszynowych, granatów i podstawienia autobusu dla wyjechania z kolonii. W przypadku niespełnienia żądań grozili zabiciem zakładniczek. Przygotowali do tego znalezione w sklepie noże i zbudowali szubienicę. Negocjacje z władzami nie przyniosły sukcesu. Dowiedziawszy się o tym co się stało, przyjechał duchowny i… poprosił o pozwolenie na spotkanie z bandytami…

Aby nie męczyć czytelnika, powiem, że w końcu trzeba było zastosować ostateczny środek – szturm sklepu; zakładniczki zostały uwolnione, bandyci zlikwidowani, ofiar wśród pracowników kolonii i grupy atakującej nie było. Jednak mowa teraz o czym innym. O tym, że uczestniczący w negocjacjach duchowny, ojciec Wasilij Zacharow, zaproponował aby wzięto jako zakładnika jego zamiast jednej z kobiet, która była w ciąży…

Oto co opowiedział sam ojciec Wasilij: „Ja próbowałem ocalić pięć żyć: zakładniczek, jeszcze nie narodzonego dziecka i samych przestępców, ale udało się uratować tylko trzy. Do tej pory ci chłopcy stoją u mnie przed oczyma. Oni w tym momencie stracili wszystko co ludzkie. My z ojcem Jefremem – hieromnichem, który przyszedł razem ze mną, ugadywaliśmy ich, wykorzystaliśmy całe nasze krasomówstwo, wspominaliśmy wszelkie nowe i nowe przykłady Pisma Świętego, żywoty świętych, opowiadaliśmy o tym, jak grzesznicy, rozbójnicy i zabójcy zwracali się do Boga, kajali się – i stawali się prawymi, bogobojnymi. Ale do tych dusz nie można było się dokrzyczeć. Teraz możemy tylko modlić się o ich zbawienie. I wiecie kto uczynił to pierwszy? Ta kobieta w ciąży, Żanna, nad którą oni się znęcali, to grożąc zarżnięciem, to zmuszając do wypicia z nimi wódki. Ona przyszła do mnie do cerkwi, postawiła świece, zamówiła panichidę (nabożeństwo za zmarłych) za pokój dusz swoich dręczycieli. Potem ochrzciłem jej syna. Chłopczyk urodził się zdrowiutki. Czyż to nie cud? Przecież po takim wstrząsie nerwowym mogło wydarzyć się wszystko, co tylko możliwe. Czyż to nie nagroda dla Żanny za jej modlitwę, za to, że ona po chrześcijańsku nie znienawidziła swoich wrogów? Przecież inna kobieta po czymś takim dwa miesiące przeleżałaby w szpitalu.

Kiedy zaproponowaliśmy siebie jako zakładników, hieromnich Jefrem powiedział mi: „Zostańcie. Lepiej ja sam pójdę. Macie rodzinę, córka trzyletnia”. Ja nie zgodziłem się. Z jakiegoś powodu w ogóle nie było strachu. Być może, dlatego, że moja żona wraz z psalmistką cały ten czas, całą noc modliły się za nas w cerkwi. Pamiętam tylko, że w mojej duszy wyraźnie brzmiały słowa: „Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje odda za przyjaciół swoich”. Wierzyliśmy, że Pan nas uchroni. No a jeśli nie, byliśmy gotowi i śmierć przyjąć…”

Dzięki Bogu, ojciec Wasilij i ojciec Jefrem żyją. Przestępcy nie zgodzili się na ich propozycję. Ale i do dzisiejszego dnia batiuszka nie może uwolnić się od męczącego odczucia winy: nie udało się zbawić zbłądzonych dusz…

DUCHOWY KOMPAS

Zamiast posłowia

PRIEPODOBNY ISAAK SYRYJCZYK
O CUDACH I ZNAKACH

…Pan – w każdym czasie jest bliskim obrońcą dla świętych Swoich; ale bez potrzeby nie ujawnia siły Swojej jakimś jawnym czynem i znakiem zmysłowym, aby wstawiennictwo Jego nie stało się jakby powszednim dla nas, abyśmy nie stracili należnej Mu czci, i nie była ona dla nas przyczyną szkody. Tak postępuje On, w Swojej opatrzności o świętych. On daje możliwość im w każdych okolicznościach wykazać wyczyn bohaterski, odpowiadający ich siłom, i potrudzić się w modlitwie; jednocześnie pokazuje im, że nawet na godzinę nie ustaje Jego tajna opieka nad nimi. Jeśli zaś okoliczności swoimi trudnościami przewyższają miarę ich rozumu, jeśli oni stracą siły i nie będą w stanie działać z powodu swojej naturalnej niewydolności, to Sam dokona potrzebnego dla ich wsparcia, zgodnie z majestatem Swojej władzy, jak trzeba, i jak On wie. On wzmacnia ich w miarę tajnie, wkładając w nich siłę do pokonywania ich smutków. On rozwiązuje, uwalnia skomplikowany smutek rozumem, który daruje od Siebie, i zrozumieniem Opatrzności Swojej pobudza ich do wysławiania, pożytecznego we wszelkich relacjach. Kiedy zaś okoliczności wymagają oczywistego wsparcia, wtedy, według potrzeby czyni On i to. Środki i formy pomocy Jego – są najmądrzejsze. One pomagają w ubóstwie w razie potrzeby, a nie działają bezmyślnie. Ośmielający się i błagający Boga o dokonanie czegoś niezwykłego, nie będąc przymuszonym do tego koniecznością, pragnący, aby cuda i znaki dokonywały się jego rękami, kuszony jest w umyśle swoim przez drwiącego z niego diabła, okazuje się próżnym, wyniosłym i z chorym sumieniem swoim. W boleści wypada prosić Boga o pomoc; bez konieczności kusić, wystawiać na próbę Boga – jest zgubnym. Rzeczywiście nieprawy jest ten, kto tego pragnie. Znajdujemy przykłady w życiu świętych, że Pan, wyrażając brak Swojej woli, spełnił podobne ich pragnienia. Chcący i pragnący tego dobrowolnie, nie będąc przymuszonym do tego, spada upadkiem ze stanu samozachowawczości i skrycie odchyla się oddalając się od rozumu prawdy. Jeśli proszący tego zostanie wysłuchany, to zły znajduje w nim miejsce, jak w chodzącym przed Bogiem bez czci, bez bogobojności, z zuchwałością, i wtrąca go w większe skryte odstępstwa. Prawdziwi prawi nie tylko nie pragną być cudotwórcami, ale nawet kiedy dany im będzie dar czynienia cudów, wyrzekają się go. Oni nie chcą tego nie tylko przed oczyma ludzi, ale i w sobie, w tajemnicy swoich serc. Ktoś ze świętych ojców, ze względu na czystość swoją, otrzymał od łaski Bożej dar przewidywania przychodzących do niego; ale prosił on Boga, wybłagał i przyjaciół swoich modlić się o to, aby ten dar był od niego zabrany. Jeśli niektórzy ze świętych przyjęli dary, to przyjęli z wymogów konieczności, albo z powodu swojej prostoty; inni przyjęli według wskazani Bożego Ducha, działającego w nich, i to wcale nie przypadkowo, bez przyczyny… prawdziwi bogobojni ludzie stale myślą, że są niegodni Boga. Tym, że uważają oni siebie za potępieńców, niezasługujących opieki Bożej, potwierdzana jest ich prawda.

Z ROZMOWY SWIATITIELA IGNTIJA (BRIANCZANINOWA)
O CUDACH I CUDOTWÓRCZOŚCI

Przejdziemy teraz do rozpatrzenia cudów, dokonanych przez Pana naszego Jezusa Chrystusa. One – dar Boży dla ludzkości. Dar dany był nie z obowiązku: dany jedynie z dobrej woli i miłosierdzia. Ludzie zobowiązani byli zachowywać się wobec daru i wobec Darczyńcy z największą czcią i rozsądkiem, ponieważ Dawca daru ogłaszał Siebie Bogiem, Który przyjął człowieczeństwo dla zbawienia ludzi, a dar jako potwierdzenie Swoje. Dar miał niezaprzeczalną godność. Ale ponieważ przyjęcie zbawienia pozostawione jest swobodnej woli ludzi, to pozostawione było ludziom rozpatrywanie cudów Chrystusowych, osądzanie wiarygodności i jakości ich, wyciągania wniosków na ich podstawie o Wykonawcy ich, aby uznanie i przyjęcie Odkupiciela było konsekwencją swobodnego, pozytywnego przekonania, a nie pochopnego, lekkomyślnego, jakby przymuszonego zauroczenia. Cuda Chrystusowe miały pełną konkretność, wyrazistość. O nich wszystkich można powiedzieć to, co powiedział Pan apostołowi Tomaszowi: Przynieś palec twój tu, i zobacz ręce Moje: i przynieś rękę twoją, i włóż w żebra Moje, i nie bądź niewierny, ale wierz…

Cuda Chrystusowe były namacalne; były jasna dla najprostszych ludzi; nie było w nich nic zagadkowego; każdy mógł dogodnie je obejrzeć, rozważyć; dla wątpliwości i niezrozumienia, czy to cud, czy tylko przedstawienie cudu, nie było miejsca. Martwi byli wskrzeszani, nieuleczalne ludzkimi środkami słabości były uzdrawiane, trędowaci byli oczyszczani, ślepi od urodzenia zaczynali widzieć, niemi przemawiali; migiem pomnażało się jedzenie dla potrzebujących go; fale morskie i wiatry ucichały według jednego polecającego słowa, i wybawiali się od śmierci ci, którym burza groziła śmiercią; sieci rybaków na próżno trudzących się łowieniem przez długi czas, nagle napełniały się rybami, posłusznymi milczącemu głosowi swego Pana. Cuda Bogoczłowieka miały mnóstwo świadków, z których większość była albo wroga Mu, albo nieuważna, albo szukali od Niego jedynie pomocy cielesnej. Cuda były niezaprzeczalne. Najbardziej źli wrogowie Pana nie odrzucali ich, starali się tylko poniżyć je bluźnierczym przetłumaczeniem i wszelkimi środkami, które wpajane im były przez chytrość, podstępność i złośliwość. W cudach Pana nie było żadnej próżności, żadnej parady; żaden cud nie był dokonany na pokaz ludziom; wszystkie cuda przykrywane były zasłoną Boskiej pokory. Stanowią one sobą łańcuch dobrodziejstw dla cierpiącego człowieczeństwa. Jednocześnie one wyraziły z całym zadowoleniem i zaspokojeniem władzę Stwórcy nad materialnym stworzeniem i nad stworzonymi duchami, wyraziły i udowodniły godność Boga, Który przyjął na Siebie człowieczeństwo, pojawił się jako człowiek wśród ludzi.

Cuda Pana miały święty sens, święty cel. Choć one i same w sobie były wielkimi dobrodziejstwami, ale w aspektach Boskiej opatrzności służyły jedynie jako świadectwo i dowód dobroczynności nieporównywalnie wyższej. Pan, przyjąwszy człowieczeństwo, przyniósł ludziom wieczny, duchowy, bezcenny dar: zbawienie, uzdrowienie od grzechu, wskrzeszenie od wiecznej śmierci. Słowo Pana i obraz życia ukazywały ten dar z całym zadawalającym spełnieniem: według życia Pan był bezgrzeszny, wszechświęty; słowo Jego było przepełnione mocą. Ale ludzie spadli głęboko w mrok i mgłę cielesnego mędrkowania; serca i umysły ich oślepły. Okazała się konieczna szczególna wyrozumiałość wobec chorobliwego stanu ludzi; okazało się koniecznym dać najjaśniejsze świadectwo dla ich cielesnych odczuć; okazało się koniecznym poprzez cielesne zmysły, odczucia przekazać życiową wiedzę umysłowi i sercu, które umarły właściwą im śmiercią, śmiercią wieczną. Na pomoc słowu Bożemu dane są Boże cuda. Aby ludzie zrozumieli i przyjęli duchowy dar, dostrzegany jedynie oczami duszy, Pan dołączył do duchowego, wiecznego daru podobny do niego dar, dar tymczasowy, cielesny (fizyczny): uzdrowienie cielesnych chorób ludzkich. Grzech jest przyczyną wszystkich dolegliwości człowieka – i duszy i ciała, jest przyczyną tymczasowej i wiecznej śmierci. Pan, ukazawszy Swoją władzę nad konsekwencjami grzechu w ciałach ludzkich, ukazał przez to władzę Swoją nad grzechem w ogóle. Cielesne mędrkowanie nie widzi ani chorób duszy, ani wiecznej śmierci; jedynie choroby cielesne i śmierć ciała ono widzi, ono uznaje je, one mają wielki wpływ na niego, niepokoją go, wywołują jego zatroskanie. Pan, uzdrawiając jednym słowem, jednym poleceniem wszystkich chorych, wskrzeszając umarłych, rozkazując duchom nieczystym, objawił Swoją władzę, ukazał władzę Boga nad człowiekiem, nad grzechem, nad upadłymi duchami, objawił wyraźnie dla cielesnych odczuć i zmysłów, dla samego cielesnego mędrkowania. Ono, widząc i dotykając tej władzy, mogło i powinno było, według logicznych konsekwencji, uznać władzę Pana nad grzechem nie tylko w odniesieniu grzechu do ciała, ale i w odniesieniu grzechu do duszy, uznać władzę Pana nad samą duszą tym bardziej, że w niektórych cudach Pana, jak na przykład we wskrzeszeniu umarłych, objawiała się nieograniczona Boska władza Jego i nad ciałem i nad duszą. Ożywiane było ciało; przywoływana do niego dusza, która odeszła już do świata duchów, z tego świata, złączana była z ciałem, z którym rozłączyła się ona już na zawsze. Człowiekowi były dane znaki w nim samym, nie gdzieś na zewnątrz; człowiekowi były dane dowody jego zbawienia w nim samym, a nie daleko od niego. Dowód wiecznego zbawienia duszy i ciała dawany był poprzez czasowe zbawienie ciała od chorób i cielesnej śmierci. Przy prawidłowym i czcigodnym, pobożnym spojrzeniu na cuda Pana okazują się one przepełnione Boskim rozumem: żądanie znaku z niebios okazuje się, jak ono i było, pozbawionym sensu. Rzadkie są przypadki, Kiedy władza Pana przejawiana była poza człowiekiem nad przedmiotami materialnej natury; ale takie przypadki były. Stanowią one dowód na to, że władza Pana nad całą przyrodą jest władzą nieograniczoną, władzą Boga. Cuda te służą jako dopełnienie tych cudów, które były dobrodziejstwami dla ludzkości w samym składzie ludzkości, po to, aby określenie znaczenie, jakie powinni byli dać ludzie Odkupicielowi ludzkości Który przyszedł, było jak najtrafniejsze. Jak celem przyjścia na ziemię Pana było zbawienie człowieka, to i troski Pana skupione były na człowieku, na najwytworniejszym stworzeniu Pana, na Jego obrazie, na Jego duchowej, rozumnej świątyni. Kraina wygnania i męczeńskiej tułaczki naszej – ziemia, całe materialne stworzenie, mimo swego ogromu, zostawiona jest przez Niego bez uwagi. Jeśli i dokonane są jakieś cuda wśród materii, to dokonane dla zaspokojenia potrzeb ludzi.

* * *

Duchowy rozum naucza, że choroby i inne zmartwienia, które Bóg posyła ludziom, posyłane są według szczególnego miłosierdzia Bożego; jako gorzkie uzdrawiające leczenia chorym, one wspomagają naszemu zbawieniu, naszej wiecznej pomyślności znacznie lepiej, niż cudowne uzdrowienia. Często, bardzo często dolegliwość bywa większym dobrodziejstwem, niż uzdrowienie, jeśli by ono nastąpiło; dolegliwość bywa dobrodziejstwem tak istotnym, że odjęcie jej poprzez uzdrowienie byłoby odjęciem największego skarbu, nieporównywalnego z tym czasowym dobrem, które dawane jest przez uzdrowienie cielesnej dolegliwości. Biedny, chory Łazarz, wspominany w Ewangelii, nie został uzdrowiony od ciężkiej swojej choroby, nie był wybawiony z ubóstwa, zmarł w takim stanie, w którym męczył się długi czas, ale za cierpliwość swoją został wzniesionym przez Aniołów na łono Abrahama. Pismo Święte w całej swojej objętości zaświadcza, że Bóg posyła przeróżne smutki, boleści, a wśród nich i choroby cielesne tym ludziom, których On umiłował. Pismo Święte potwierdza, że wszyscy bez wyjątku świeci Boży odbyli ziemską wędrówkę po wąskiej i ciernistej drodze, wypełnionej przeróżnymi cierpieniami i stratami. Opierając się na takim pojęciu o cierpieniach, prawdziwi słudzy Boga zachowywali się w stosunku do spotykających ich cierpień z największym rozsądkiem i samowyrzeczeniem. Przychodzące do nich cierpienie, jakie by ono nie było, oni przyjmowali jako swoją należność, wierząc z całej duszy, że cierpienie nie przyszłoby, jeśli nie byłoby dopuszczone przez Sprawiedliwego i Wszechdobrego Boga odpowiednio według potrzeb człowieka. Pierwszą sprawą ich, przy przyjściu cierpienia, było uświadomienie sobie, że ono im się należy. Oni szukali i zawsze znajdowali w sobie przyczynę cierpienia. Potem, jeśli widzieli, że cierpienie przeszkadza im w spełnianiu woli Bożej, to zwracali się z modlitwą do Boga o wybawienie od cierpienia, pozostawiając wypełnienie i niewypełnienie prośby woli Bożej, wcale nie uznając za poprawne swego pojęcia o cierpieniu. Ono i nie może być w pełni poprawne: opinia ograniczonego, choć i świętego człowieka, nie ogarnia i nie dostrzega wszystkich przyczyn zmartwień, jak ogarnia i postrzega je wszechwidzące oko Boga, dopuszczającego cierpienia sługom (niewolnikom) i umiłowanym Swoim. Święty Apostoł Paweł trzykrotnie zwracał się z modlitwą do Boga o to, aby anioł szatański, przeszkadzający Apostołowi w głoszeniu chrześcijaństwa, został usunięty. Paweł nie był wysłuchany: wola Boża w tej sprawie była inna, niż Bogiem natchnionego Apostoła. Oddanie siebie woli Bożej, szczere, bogobojne pragnienie, aby spełniła się ona nad nami, jest koniecznym, naturalnym skutkiem prawdziwego, duchowego rozumowania. Święci mnisi, kiedy poddawani byli chorobom, to przyjmowali je jako największe dobrodziejstwo, błogosławieństwo Boże, starali się trwać w wysławianiu i dziękczynieniu Bogu, i nie szukali uzdrowienia, choć cudowne uzdrowienia i dokonują się najczęściej wśród świętych mnichów. Oni pragnęli cierpliwie i pokornie znosić dopust Boży, wierząc i wyznając, że jest on pożyteczniejszy dla duszy niż jakikolwiek dobrowolny trud ascetyczny. Priepodobny Pimien Wielki mówił: „Trzy działania mnisie są równe według godności swojej: kiedy ktoś prawidłowo milczy w odosobnieniu, gdy ktoś jest chory i dziękuje Bogu, kiedy ktoś poddaje się posłuszeństwu z czystą myślą”.