Cuda Świętego Mikołaja


Na przystanku

Wydarzyło się to po II wojnie światowej. Jechałam pociągiem. Na przystanku pociąg się zatrzymał, ja wyszłam z wagonu i niedaleko odeszłam. Kiedy wróciłam, pociąg już nabierał prędkości, drzwi wagonów były zamknięte. Schwyciłam się za uchwyt u drzwi, jedną nogę dociągnęłam do stopnia wagonu, a drugiej nie mogłam, ponieważ mocno się nią uderzyłam. Ręce zaczęły słabnąć, mogłam się oberwać. I wtedy wykrzyknęłam: „Mikołaju Święty, ratuj!” Pociąg zatrzymał się. Wszyscy pasażerowie byli zdziwieni, a ja z radości zapomniałam o swoim krzyku i swiatitelu Mikołaju. Ale kiedy zdrzemnęłam się, on zjawił się mi we śnie i powiedział: „Ja uratowałem ciebie, odsłuż molebien”. Poszłam do cerkwi, opowiedziałam o wszystkim duchownemu. Odsłużyliśmy dziękczynny molebien. Podarowano mi ikonkę Świętego Mikołaja, która teraz wisi nad moim łóżkiem.

J. A. Łarionowa, Rtiszczewo

 

„Mamo, ja nie utonęłam”

To było dawno. Miałam wtedy dziesięć lat, a teraz mam siedemdziesiąt cztery. Przyjechaliśmy na Ozierki. Poszłam się kąpać, a pływać nie umiałam. Przeszłam kilka kroków – i zapadłam się w jamę. Od razu poszłam głęboko pod wodę, nad głową – ciemność. Łykam wodę, czuję, że ginę. Dzięki Bogu zaczęłam modlić się do Mikołaja Cudotwórcy, żeby mnie uratował.

U nas w domu był jego drewniany obrazek. Były też inne ikony, ale czemuś to przypomniałam sobie właśnie Mikołaja Cudotwórcę. I ot słyszę jakby przez sen: „Postaraj się z całych sił podskoczyć”. Podskoczyłam – nade mną kobieta. Schwyciła mnie za paluszek i wyciągnęła. I poszłam do płaczącej mamy.

Ten obrazek Mikołaja Cudotwórcy zawsze jest z nami, przeżył on i blokadę Leningradu.

O. F. R.

 

Przepustka na wolność

Z naszej miejscowości w czasie wojny trafił do obozu koncentracyjnego pewien młody mężczyzna o imieniu Mikołaj. A tam była taka zasada: wszystkich osłabionych zbierano w jedną grupę i kierowano do „łaźni”. Co znaczy to słowo wiedzieli wszyscy – śmierć! Jako wycieńczony, trafił do tej grupy również nasz Mikołaj. Szedł-wlókł się jako ostatni: sił nie było…

I nagle pojawiło się u niego palące pragnienie żyć. Zaczął modlić się do swiatitiela Mikołaja, jak mógł: „Swiatitielu ojcze Mikołaju! Wybacz mi! Źle czciłem ciebie, mało się modliłem. Ale oto teraz jestem w wielkiej biedzie. W domu żona i dwoje małych dzieciaczków. Jak ja chcę do domu! Nie chcę umierać tak młodo! Pomóż mi!”

Nagle pojawiła się myśl: „Padaj!” Była jesień, liście jak dywan leżały na ziemi. Upadł. Konwojent mógł dobić go, zastrzelić. Ale nie ruszył. Poleżał Mikołaj, póki nie ucichły kroki. Wstał i powlókł się na światełko: wieczór był późny. Dotarł do wsi, wszedł na pierwsze napotkane podwórko i zwalił się w szopie na siano.

Rano gospodyni przyszła karmić bydło. Ujrzawszy go, wystraszyła się, wezwała męża. Ten pyta: „Kim jesteś i skąd, jak się tu dostałeś? Mów prawdę! Będziesz kłamać – zastrzelę!” Mikołaj opowiedział całą prawdę: jak modlił się do swiatitiela Mikołaja, jak go prosił.

Gospodarz kazał żonie napalić w łaźni, wyparzyć go, przyodziać, dać słodkiej herbaty i położyć na piecu spać. Po dwóch-trzech godzinach zbudzili go, dali kubek herbaty. Później po mniej więcej tym samym czasie zbudzili znów – dali herbaty z mlekiem. Potem po jeszcze jakimś czasie – kubek mleka. Potem dołożyli kawałeczek chleba. Tak, stopniowo, trzy dni pielęgnowali go po głodówce.

Pewnego razu podchodzi do niego gospodarz i mówi: „Ty nawet nie wyobrażasz sobie, jak ci się poszczęściło. Ja jestem naczelnikiem nad więźniami całych Niemiec. I dam ci taką przepustkę, z którą ciebie ani nasi, ani wasi nie zatrzymają”.

Zaopatrzywszy we wszystko niezbędne, pozwolili mu odejść. Na niemieckiej granicy patrol, oglądając dokument, powiedział: „O, gut! Gut! Wspaniale!” Nasi zaś, sprawdzając, wszyscy dziwili się i mówili: „Ależ dokument! Ależ dokument!” Oto jaki prezent uczynił Mikołaj!

M. T. Uspienska cerkiew, Helsinki

 

Wyjście z piekła

Przypadek, o którym chcę opowiedzieć, opowiedziała mama, a jej – znajoma, z którą one razem chodzą do cerkwi. On świadczy o tym, że swiatitiel Mikołaj pomaga wszystkim, nawet ludziom, dalekim od Boga.

Wydarzył się ten przypadek w Białorusi, na samym początku wojny. Mąż tej kobiety był oficerem. Mieszkali na terenie twierdzy Brzeskiej. Kiedy zaczęły się walki o twierdzę, kobiecie z nowonarodzonym dzieckiem na rękach cudem udało się uciec z objętych walką murów twierdzy.

Kiedy ona pozbierała się, to zobaczyła, że znajduje się w lesie, w nieznanym miejscu, a dokąd iść dalej – nie wie. Wpadła w rozpacz. Na rękach płaczące dziecko, a dookoła drzewa, i żadnej nadziei na znalezienie drogi. Ale nagle niewiadomo skąd zjawił się staruszek z pałką i wskazał jej: „Idź w tym kierunku, tam się uratujesz”. I nieoczekiwanie znikł. Kobieta udała się w tę stronę, którą wskazał jej staruszek, i po jakimś czasie wyszła na chutor. Tam ją przywitali starsi rolnicy, mąż z żoną.

Całą wojnę wraz z dzieckiem ona przeżyła w tym chutorze. Niemców tu nie było. Po wojnie kobieta poszła do cerkwi i tam zobaczyła ikonę „staruszka”. Był to swiatitiel Mikołaj. „Od tej pory zawsze chodzę do cerkwi i nigdy nie zapominam pomodlić się do swiatitiela” – mówi ta kobieta.

Jelena Czistikina

 

Według słowa matki

Odprowadzając syna na front, matka powiedziała mu: „Kola, kiedy będzie ci trudno, wezwij na pomoc Mikołaja Cudotwórcę, on tobie pomoże”.

Podczas boju jej syn z przyjacielem byli w zasadzce. W dzień było ciepło, śnieg topniał. A w nocy, kiedy postanowili wyjść z zasadzki, zrozumieli: przymarzli tak mocno, że nie ma sil wydostać się. Kola przypomniał sobie słowa matki i zaczął prosić Mikołaja Cudotwórcę o pomoc.

W tym czasie szli na zadanie dwaj narciarze. Jeden chciał iść prostą drogą, a drugi namówił go aby pójść okrężną. Oni znaleźli dwóch zamarzniętych i uratowali ich. Chwała i dziękczynienie Mikołajowi Cudotwórcy.

Służebnica Boża Anna, Sankt-Petersburg

 

Wybawca tonących

Chcę podzielić się ze wszystkimi radością mego zbawienia od fizycznej śmierci przez Cudotwórcę naszego swiatitiela Mikołaja. To było ze trzydzieści lat temu. Byłam wtedy młoda, beztroska i prowadziłam życie nie do końca uczciwe (pobożne), choć od dzieciństwa nosiłam krzyżyk, modliłam się, chodziłam do cerkwi, prawda, nie często. Mieszkałam wtedy w mieście Toljatti.

Pewnego razu z dwójką młodych ludzi pojechaliśmy popływać motorówką po morzu Kujbyszewskim. Na jednym z ostrych wiraży łódź przewróciła się, i poszłam na dno.

W jakimś ułamku sekundy przez głowę przemknęło całe moje życie, z przerażeniem pomyślałam o maleńkim synku i o mamusi: ona przecież nie przeżyje mojej śmierci, sama umrze – serce jej pęknie, synuś zostanie sierotą. I z całego serca zaczęłam się modlić: „Swiatitielu Mikołaju Święciutki, uratuj mnie!” I oto staruszek, lekko przygarbiony, opierając się na kijku, idzie do mnie, i nogą delikatnie popycha mnie do góry. Natychmiast się wynurzyłam z tyłu łodzi przy silniku, złapałam się rękoma za jej brzeg i tak przeżyłam. Łódź zaś nie zatonęła, ponieważ była na poduszkach powietrznych.

W młodości, kiedy po raz pierwszy opuściłam rodzinny dom, mamusia pobłogosławiła mnie ikoną swiatitiela Mikołaja. Ta ikoneczka zawsze jest ze mną, biorę ją we wszystkie podróże, i swiatitiel Mikołaj mnie strzeże. A kiedy pojechałam popływać łodzią, tej ikoneczki ze mną nie było.

W dalekie powojenne lata swiatitiel Mikołaj pomógł też mojej mamusi. Pewnego razu musiała ona jechać ciężarówką. Ludzi w skrzyni było wielu, i jeszcze stała wielka towarowa waga. Kierowa był nietrzeźwy, pędził samochodem z ogromna prędkością. Droga wijąc się, biegła pod górę.

Ludzi ogarnął strach, zaczęli stukać do kabiny kierowcy, żeby wolniej jechał, a on tylko zwiększył prędkość. Mamusia moja głośno modliła się do swiatitiela Mikołaja. I oto na jednym z ostrych zakrętów waga siłą bezwładności zsunęła się do nachylonej burty i zerwała ją. Samochód przewrócił się, ludzie popadali w różne strony…

Kiedy mamusia ocknęła się, zobaczyła, że siedzi na drodze cała i nieuszkodzona. A dookoła jęczą ludzie, kogoś zmiażdżyła waga… Ze wszystkich którzy jechali tylko moja mama nie ucierpiała, dlatego że ona wzywała na pomoc swiatitiela Mikołaja.

Wiele jeszcze przypadków było w naszym życiu, kiedy, wydawałoby się, nieuchronnie powinno było wydarzyć się coś strasznego, ale z Bożą pomocą ratował nas swiatitiel Mikołaj.

Tatjana

 

Spowiedź (wyznania) więźnia

Pisze do was człowiek, przebywający w więzieniu. Ale nie trzeba bać się tego słowa. Widzi Bóg, jestem czysty przed Nim i przed ludźmi. Grzechu za który odbywam karę, nie mam. Może, Pan posyła mi wypróbowanie, nie wiem…

Modlitwa i książki ratują mnie, ale im więcej czytam, tym więcej mam pytań. Chcę opowiedzieć o przypadku, który wydarzył się ze mną w miejscowości Łopatki Swierdłowskiego obwodu.

Wiosną 1994 roku w zonie (wydzielona strefa więzienna) zaczęła się epidemia awitaminozy. Codziennie trumna: pomór nie oszczędzał ani starego, ani młodego. Przyszła kolej na mnie. Oślepłem (kurza ślepota), opuchły nogi, zaczęły ruszać się zęby, nie mogłem jeść. A najważniejsze, całego oblepiły zwiastunki śmierci – wszy. Leków w szpitalu więziennym nie było. Zrozumiałem, że już nie żyję na tym świecie. Uratować mnie mógł tylko cud. I on się wydarzył.

W Boga nie wierzyłem, ale rozumiałem, że choroba – zapłata za moje dotychczasowe życie. I przyniósł mi dobry człowiek maleńką kartonową ikonkę Świętego Mikołaja, powiedziawszy: „Módl się i kajaj. On tobie pomoże”. Modlitw nie znałem. Ten człowiek wytłumaczył mi: „Rozmawiaj. Jak ze mną, z nim dziel się najskrytszymi tajemnicami, które skrywasz w sercu, czego nie możesz powiedzieć dla mnie. Spowiadaj się przed nim ze swego rozwiązłego życia”.

Nastała noc. Straszna i okropna. Zdawałem sobie sprawę: rano już nie wstanę. I zacząłem się modlić. Krok po kroku, uczynek po uczynku odkrywałem przed Mikołajem Cudotwórcą swoją duszę. Nie wiem, jawa to była, sen, czy majaczenie. Ale widziałem przed sobą dwoje ogromnych oczu, one przenikały mnie na wskroś, nie można było przed nimi się ukryć. I uśmiech w siwej brodzie. Patrząc na to dobre oblicze i odczuwając pełną niemoc, dałem mu przysięgę, że nie zejdę z drogi, na której teraz stanąłem.

Nastał ranek. Słoneczny, radosny – pierwszy po wielu dniach deszczowych. Tak bardzo zachciało się żyć, radować się ze słońca, trawy, ludzi. Duszę ogarnęła wdzięczność za to, że żyjesz na tym przepięknym świecie. Zrozumiałem, że przeżyłem. Pojawiły się siły, dążenia, pragnienia. Jakbym na nowo się narodził. Opierając się na lasce, postanowiłem wyjść pogrzać się na słoneczku. I zrozumiałem, ku swemu zdziwieniu, że mogę obejść się bez niej. Godzina po godzinie wracały mi siły. Pod koniec dnia zrozumiałem, że będę żyć. Wydarzyło się to ze mną 28 kwietnia 1994 roku. Odrodziłem się. Co ważne, najważniejsze – odnalazłem sens swego niepotrzebnego, wykolejonego życia. Tylko wiara ratuje człowieka, czyni go czystszym, lepszym, wrażliwszym na cudzą biedę.

W. N. Piskun, Niewjańsk, Swierdłowski rejon

 

Nie dopuścił zbezczeszczenia.

Pewna kobieta opowiedziała przypadek, który wydarzył się w ich rodzinie, kiedy skończyła zaledwie sześć lat.

Mama jej była bardzo wierząca, a ojciec, przeciwnie, będąc komunistą, wrogo odnosiła się do Cerkwi. Mama musiała w tajemnicy przed ojcem przechowywać gdzieś w szafie, wśród rzeczy, ikonę swiatitiela Mikołaja, błogosławieństwo matki.

Pewnego razu przyszła ona z pracy i zaczęła rozpalać w piecu. Drwa w nim już były, trzeba było je tylko podpalić. Ale uczynić tego w żaden sposób jej się nie udawało. Ile się nie starała – nie zapalają się polana, i koniec!

Wtedy zaczęła je wyciągać i razem z polanami wydobyła z pieca ikonę swiatitiela, którą mąż znalazł w szafie i postanowił zniszczyć rękoma żony.

Z gazety ku sławie Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy „Prawidło Wiary”

 

„Kto za ciebie się modli?..”

Kiedy byłam maleńka, do naszej wsi, do swoich rodziców, przyjeżdżał dalekomorski kapitan. Jego opowiadanie zapamiętałam na całe życie.

„Nasz statek – opowiadał on – jak zwykle, wypłynął na morze dla połowu ryb. Było cicho, spokojnie. Nagle, nie wiadomo skąd, nadleciał silny wiatr, zerwała się burza. Pozrywało żagle, statek stracił sterowność i przechylił się na bok, straciliśmy łączność. Ogromne fale rzucały statek, jak pudełko zapałek. Nie było skąd oczekiwać pomocy, i wszyscy poczuli nieuniknioną śmierć.

Ja wybiegłem na wierzch i z podniesionymi rękoma, głośno płacząc, zacząłem się modlić, prosząc Mikołaja Cudotwórcę o pomoc. Ile minęło czasu, nie wiem, ale burza zaczęła cichnąć. „Chłopcy – krzyczę do marynarzy – naciągajcie żagle!” Oni odpowiadają z rezygnacją: „Już nie ma sensu: przedziurawione dno, woda zalewa statek”. Zacząłem nalegać. We trójkę naciągnęliśmy żagle w ciągu kilku minut, choć normalnie nie radzi z nimi dziesięciu. Burza ucichła. Kiedy zeszliśmy na dół, zobaczyliśmy, że dziurę zatkała wielka ryba.

Rybacy otoczyli mnie z płaczem i pytają: Kapitanie, powiedz nam, kto za ciebie modli się do Boga?” Wtedy było to prześladowane. Odpowiadam im: „Babcia i mama moja modlą się za mnie, a uratował nas oto kto”, – i wyjąłem z kieszeni portfel, w którym była maleńka ikona Mikołaja Cudotwórcy.

Kierownictwo wynagrodziło mnie nadzwyczajnym urlopem, a marynarze poprosili abym kupił im ikonki swiatitiela Mikołaja i poprosił o odsłużenie w cerkwi dziękczynnego molebna. Wszyscy, którzy byli na statku, przekazali niski do ziemi ukłon mojej babci i mamie za ich modlitwę”.

Ł. N. Gonczarowa, Wołgogradzki rejon

 

Jesienny wieczór

Wydarzyło się to w 1978 roku, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Pewnego razu wieczorem zasiedziałam się u koleżanki. Kiedy dobrałam się do swojej dzielnicy, była już jedenasta w nocy. Dookoła ciemno i pusto. Z powodu lekkomyślności właściwej młodzieży, niczego się nie bałam, uważając, że nigdy nic złego nie może mi się przydarzyć. I nie przywiązałam uwagi do tego, że drzwi jednego z lokali są uchylone i stamtąd wygląda człowiek.

Kiedy minęłam drzwi, on poszedł za mną. Przeczuwając coś złego, chciałam uciekać, ale nie zdążyłam: trzymała już mnie silna ręka. Mężczyzna który mnie dogonił zaczął ciągnąć mnie do lokalu. Opierałam się, ale na próżno. Zaczęłam prosić: „Puść!” On odpowiedział: „Ja ciebie zaraz zabiję”. Wokół – ani duszy. Na pomoc nie można było liczyć. Wtedy wzniosłam oczy ku niebu i bezdźwięcznie, w sercu, zaczęłam się modlić: „Panie, Mikołaju Cudotwórco! Obrońcie, pomóżcie!”

I wydarzył się cud. Palce mocno trzymające moją rękę, rozwarły się. Poczułam, że jestem wolna. Mężczyzna, który tylko co wściekle groził, nie wyrzekł więcej ani słowa. I nie próbował mnie gonić. Stał w miejscu, jak skamieniały. Do domu dostałam się pomyślnie.

Przeszło wiele lat, ale nie mogę zapomnieć tego jesiennego wieczoru, kiedy doświadczyłam na sobie siłę cudownego wstawiennictwa Pana Boga naszego i św. Mikołaja Cudotwórcy.

Ludmiła

 

Niebiański kupiec

W latach 60-tych czynnych cerkwi było mało, a najbliższa z nich znajdowała się 45 kilometrów od naszej wioski. I oto moja babcia wybrała się do cerkwi. A żyliśmy, trzeba powiedzieć, bardzo biednie, i mama w wolnym czasie robiła na drutach puszyste wełniane chusty na sprzedaż. Mówi ona babci: „Weź przy okazji chusty. Tam, na rynku, może, trochę sprzedasz”. Opuściła babcia głowę: „Któż tak robi? Rynek i cerkiew – to nie do pogodzenia. A jeśli tych chust nikt nie kupi, a ja nie zdążę do cerkwi. Ja do cerkwi chcę!” – Skarżyła się ona. A mama nalega. Co robić? Wzięła babcia chusty – nazbierało się ich koło dziesięciu – i w drogę. Całą drogę przepłakała, prosząc św. Mikołaja Cudotwórcę o pomoc. Żeby choć jedną-dwie sprzedać – inaczej mama będzie niezadowolona. Ale najważniejsze – do cerkwi się nie spóźnić…

W niedzielę przyszła na rynek wcześnie, modląc się o to, żeby zdążyć do cerkwi. Ludzi na bazarze mało. Wtem podchodzi do niej staruszek i pyta: „Ile ma pani chust i w jakiej cenie?” Babcia odpowiada. Nie patrząc na chusty, ona zabrał je wszystkie, oddał pieniądze i… znikł. Zdziwiona i szczęśliwa, babcia przyszła do cerkwi jeszcze przed jej otwarciem.

Kiedy wróciła do domu i oddała mamie węzełek z pieniędzmi, których okazało się więcej, niż trzeba, ta nie mogła uwierzyć: nigdy czegoś takiego nie było. Babcia opowiedziała jej o dziwnym staruszku. I tu mama rozpłakała się szlochając: „Przecież to był sam Mikołaj Cudo-twórca!”

Ł. N. Gonczarowa, Wołgogradzki rejon

 

„Spokojny sen daruj mi”

Przez wiele lat cierpiałam na bezsenność, a ostatnie dwa-trzy lata zasypiałam tylko z tabletkami.

I oto dowiedziałam się, że po wielkich miastach wieziony jest obraz św. Mikołaja Cudotwórcy. Będzie też on i w Toljatti, gdzie mieszkam. Oczekiwałam tego dnia z niecierpliwością i nadzieją. Kiedy przywieziono obraz do cerkwi ku czci Kazańskiej ikony Matki Bożej, odbyła się procesja. Ludzi było bardzo dużo: wydawało się, że zebrało się całe miasto. Na duszy było jasno i radośnie, a serce żywiło nadzieję na uzdrowienie. I dzięki Bożemu miłosierdziu ono nastąpiło.

Teraz śpię mocno. I każdego ranka dziękuję naszemu Zbawicielowi, Jego Przeczystej Matce i św. Mikołajowi Cudotwórcy.

Służebnica Boża Galina, Toljatti

 

Którzy nie uczcili świętości

W 1993 roku proboszczem prawosławnej cerkwi Chrystusa Zbawiciela w Toronto (Kanada) został protojerej Mikołaj Bołdyriew. Współsłużący kapłan też miał na imię Mikołaj, w dodatku jeszcze przysługujący w ołtarzu też nazywał się Mikołaj. Parafianie między sobą domówili się proboszcza tytułować „wielkim” ojcem Mikołajem, a współsłużącego batiuszkę – ojcem Mikołajem „maleńkim”. On wzrostu też był niewielkiego.

Rano w dniu święta świętego proroka Eliasza ojciec Mikołaj „maleńki” otworzył kluczem drzwi cerkwi, pomodlił się i, jak należało, wszedł do ołtarza, żeby przygotować się do służenia Liturgii.

To był poniedziałek, a poprzedniego dnia batiuszka, jako ostatni opuścił cerkiew. Wyobraźcie sobie jego zdziwienie, kiedy on nagle odkrył stojącą na żertwienniku (poświęconym stole do przygotowywania bezkrwawej ofiary) ikonę swiatitiela Mikołaja z cząstką relikwii, której do tej pory w cerkwi nie było. Ona stał pośrodku żertwiennika, a święte naczynia były nieco przesunięte do brzegu.

Ojciec Mikołaj zamyślił się. Tymczasem cztiec (lektor) oczekiwał wozhłasa (aklamacji). W miejsce aklamacji pojawił się sam ojciec Mikołaj z ikoną w rękach, żeby podzielić się swoim przeżyciem. Lektor i chórzysta ucałowali cudowna ikonę, i ojciec Mikołaj położył ją na anałoj (pulpit cerkiewny), obok ikony święta.

Ponieważ był dzień powszedni, cerkiew była prawie pusta, a proboszcz wyjechał. Więc wiadomość o cudzie nigdzie nie zdążyła się rozprzestrzenić. Za to w domu, wróciwszy z cerkwi, wszyscy w podnieceniu dyskutowali o tym wydarzeniu, tym bardziej, że większość jego świadków żyło pod jednym dachem.

Ojciec Mikołaj powiedział, między innymi, że ikony często pojawiają się ludziom jako zapowiedź nadchodzących wypróbowań (trudnych czasów), żeby człowiek mógł wzmocnić się w wierze i zyskać nadzieje na pomoc Bożą, orędownictwo Matki Bożej i świętych.

Kiedy wrócił z podróży proboszcz, ojciec Mikołaj poinformował go o cudownym pojawieniu się ikony. Proboszcz był bardzo zdziwiony i powiedział, że ta ikona kilka lat temu znikła z cerkwi bez śladu, a jeszcze wcześniej próbowała ją odrestaurować pewna kobieta, ale farby jakoś cały czas spływały, i nagle w jednej chwili wszystkie chropowatości i utracone kontury same z siebie się uzupełniły. Ikona pojawiła się w cerkwi całkowicie odnowiona. Proboszcz ogłosił ludziom o pojawieniu się ikony i wytłumaczył to wydarzenie jako objawienie troski o nas wielkiego świętego Bożego.

O zdarzeniu był również powiadomiony kanadyjski biskup Sierafim. W odpowiedzi na to wydarzenie on potwierdził, że Ameryka Północna jest pod szczególna opieką swiatitiela Mikołaja, który w ostatnich czasach poprzez wiele cudów objawia swoją troskę o jej prawosławnych mieszkańców. Władyka błogosławił każdego czwartku wieczorem służyć molebien z akafistem do świętego.

Najbardziej poraziło mnie to, że cudowne zdarzenie jakby nie było zauważone, przeszło mimo większości parafian, jak słońce mimo ślepego. Nikt, można powiedzieć, nie przychodził na akafist. Nawet chórzyści, którzy mieli w tym czasie śpiewki w sąsiednim pomieszczeniu, nie uznali za konieczne choćby wejść i przyłożyć się do cudownej ikony (pocałować ikonę). Nawiasem mówiąc nie zmusili się też na oczekiwanie wypróbowania.

Pewnego razu wybuch oszczerstw wypędził z cerkwi „maleńkiego” ojca Mikołaja. Ani wstawiennictwo proboszcza, ani łzy bliskich nie były w stanie zmiękczyć zatwardziałości serc rozzłoszczonych parafian. Widocznego powodu do tego, według ludzkiego rozumu, do tej pory nie udaje się pojąć.

Tatiana Wołnonskaja, Tubingen, Niemcy

 

Modlitwa przez sztorm

W końcu października zwykle kończy się sezon wyjazdów turystów i pielgrzymów na Wałaam. Dla przewodników pielgrzymkowej służby monasteru to czas pożegnania z wyspą do następnego sezonu.

W przeddzień odjazdu, ja ze swoim współlokatorem z celi – przewodnikiem Igorem – wybrałem się łodzią na Skitskij ostrow (Pustelnianą wyspę), żeby pożegnać się z najświętszym dla nas miejscem na Wałaamie – Wsiechswietską pustelnią.

Z rana na Ładodze był lekki sztorm, ale w samej zatoce Nikonowskiej było spokojnie. Zgodnie z przewidywaniami, około godz. piętnastej przypłynęliśmy do przystani pustelni Smoleńskiej i po ścieżynce wspięliśmy się do ruin cerkwi ku czci Smoleńskiej ikony Matki Bożej.

Pomodliwszy się w pustelni Smoleńskiej i Wsiechswiatskiej, wróciliśmy do naszej łodzi. Już zaczęło zmierzchać, a na spokojnym wewnętrznym jeziorze Sisijarwi pojawiły się niewielkie fale. Z powrotem można było wrócić inaczej: przepłynąć Sisijarwi łodzią i, wysiadłszy przy mnisiej fermie, dojść pieszo przez Getsemańską pustelnię do pustelni Woskriesienskiej. Ale przeciw temu zdecydowanie zaprotestował mój kolega, były marynarz wojskowy, uważając, że nie wypada nam tchórzyć wobec pogody: „Nie takie widzieliśmy!” Ja, z ciężkim sercem (wbrew swojej woli), zgodziłem się z nim.

Charakter sztormowej Ładogi znaliśmy dobrze nie tylko z książek, ale doświadczyliśmy podczas podróży na statkach turystycznych. Na zwykłej spacerowej łódce na Ładodze można utrzymać się dziesięć-piętnaście minut, nie więcej, jak przekonywali miejscowi mieszkańcy, którzy widzieli nie jedno zdarzenie na jeziorze. Pomimo rozpaczliwej pracy wiosłami, nie posuwaliśmy się w kierunku Nikonowskiej zatoki, a przeciwnie, zaczęło nas wiatrem i falami znosić z zatoki na otwartą Ładogę.

Ogarnął nas strach. Osłabieni daremna pracą, prawie jednocześnie przestaliśmy wiosłować. Pozostawało tylko modlić się o ratunek naszych dusz do Boga i Jego świętych. Ale jak? Jakimi słowami? Wszystkie wyuczone modlitwy wszystkie imiona świętych jakby sztormowym wiatrem wywiało z głowy, tylko jedna modlitwa Jezusowa została. I nagle – jak olśnienie z nieba – przypomniałem słowa: „Otcze swiaszczennonaczalnicze Nikołaje, moli Christa Boha spastisia duszam naszym!” (Ojcze hierarcho duchowny Mikołaju, módl się do Chrystusa Boga o zbawienie dusz naszych!)

Powtarzam i powtarzam raz po razie słowa troparionu do ukochanego swego świętego, opiekuna marynarzy i rybaków, wszystkich po wodach pływających. Obracam się do swego kolegi i z trudem zauważam, że usta jego poruszają się. Słów nie słyszę z powodu szumu fal, i tylko po ręce, podnoszącej się dla uczynienia znaku krzyża, pojmuję, że on też cały w modlitwie pogrążony.

A łódź dalej znosi na otwartą Ładogę. Przed nami, u wejścia do zatoki Monasterskiej, mrugnęła latarnia morska na Nikolskiej wyspie, gdzie stoi cerkiew pod wezwaniem swiatitiela Mikołaja. Przy cerkwi mieszkają ludzie, mają łodzie. Ale jak dać im znać, że jesteśmy w niebezpieczeństwie? Z brzegu nas w ogóle nie widać. A i kto stoi na brzegu w taką pogodę i ciemność?

W pamięci pojawiają się jeszcze słowa modlitwy, łączące się z krzykiem duszy, wychodzą z samego serca: „Otcze Nikołaje, tiopłyj zastupnicze, skoryj priedstatielu, położił jesi duszu twoju o ludiech twoich i spasł jesi niepowinnyja ot smierti, spasi i nas hresznych!” (Ojcze Mikołaju, gorący orędowniku, skory obrońco, oddałeś życie swoje za ludzi twoich i uratowałeś niewinnych od śmierci, ocal i nas grzesznych). I znów modlitwa Jezusowa, której słowa wiatr zrywa z ust i unosi w dal.

Wtedy przed nami, około pięćdziesiąt metrów, w zupełnej ciemności ukazał się najpierw słaby ognik, a po kilku sekundach dało się słyszeć dźwięk silnika motorówki. Światełko motorówki przybliżało się, omijając nas od strony Ładogi. Ile było sił – zebraliśmy je w swoim krzyku, i Pan nas usłyszał! Po kilku minutach do naszej łodzi podpłynęła motorówka jednego z miejscowych rybaków, który nas znał – kilka razy kupowaliśmy u niego ryby.

Przemoknięci do nitki, ale szczęśliwi, weszliśmy do celi i upadliśmy przed obrazami Zbawiciela, Mikołaja Cudotwórcy, prepodobnych Siergija i Hermana Wałaamskich: „Hospodi, sława Tiebie! Sława Otcu i Synu i Swiatomu Duchu, nynie i prisno i wo wieki wiekow Amiń!” (Panie, chwała Tobie! Chwała Ojcu i Synowi i Świętemu Duchowi, teraz i zawsze i na wieki wieków. Amiń!)

Rankiem następnego dnia w dolnej cerkwi Spaso-Prieobrażenskiego soboru zamówiliśmy moleben o zdrowie, przyjęliśmy Św. Eucharystię, a potem wybraliśmy się do osiedlowego sklepu spożywczego. Znajoma sprzedawczyni poinformowała nas, że o zdarzeniu wie już całe osiedle, wiedzą o tym również w monasterze.

Wszyscy, którzy nas spotykali i witali się z nami, obowiązkowo gratulowali cudownego ocalenia. Prawie każdy pytał: „Do Mikołaja Cudotwórcy modliliście się?” – „Tak”. – „Oto i on was uratował”. Wielu przy tym wspominało i o innych przypadkach uratowania przed utonięciem według modlitw do swiatitiela Mikołaja i prepodobnych Siergija i Hermana Wałaamskich.

Gieorgij Nikołajew, Sankt-Petersburg

 

„Nieprawdziwa”

Kaplica swiatitiela Mikołaja na dworcu w Czeriepowcu zbudowana została jeszcze w 1903 roku. Budowano ją, żeby ludzie mogli przyjść tu pomodlić się przed daleką drogą, świeczuszkę zapalić. Tak też najczęściej bywa: świecę postawią, swiatitiela Mikołaja poproszą, żeby pomógł pomyślnie dojechać i na pociąg się śpieszą. A bywa, że zatrzymają się i, jeśli jest czas, opowiedzą cokolwiek. Oto co, na przykład, opowiedziała mi pewna starsza kobieta.

„Urodziłam się bardzo słabiutka: myśleli że żyć nie będę. Miałam jakieś ataki, i jeszcze silnego zeza. W rodzinie oprócz mnie, było jeszcze pięcioro dzieciaczków. Żyliśmy biednie, chleba i ziemniaków do syta nie jedliśmy. O mnie mama mówiła: „Już zabrałby Pan Bóg. Po co wychowywać nieprawdziwą”.

A ja wciąż żyję i żyję. Pamiętam, nawet wstyd mi było, że nie umieram, a tylko przeszkadzam wszystkim. Siostrzyczkom czasem sukieneczki uszyją albo walonki kupią, a dla mnie – nic, prawie goła. A ja i żalu nie czułam. Rozumiem przecież: nieprawdziwa, więc nie warto dla mnie.

W tym czasie telewizorów nie było. U nas w świętym kąciku, jak się należy, wisiały ikony. I oto podeszłam jakoś raz do ikon. Patrzę, św. batiuszka (dosł. – ojczulek) Mikołaj Cudotwórca patrzy prosto na mnie. Dokąd bym nie odeszła, a on mimo wszystko tylko na mnie patrzy. I zaczęłam go prosić: „Batiuszka Mikołaju, uczyń coś, abym była prawdziwa, jak wszyscy. I żebym nie padała od ataków, i żebym nie chorowała, a oczy żebym miała dobre”. I popłakałam niemało, pamiętam. W domu nikogo nie było, i nikt mnie nie odgonił, nikomu nie przeszkadzałam.

Następnego dnia przyszła do nas kobieta i zaczęła prosić mamę, żeby ta oddała mnie do niej do niańczenia dziecka. Mama mówi:

- No, co też ty! Weź inną: ta przecież u nas nieprawdziwa, cała chora.

A u mnie serce zamarło. Patrzę na ikonę i w myślach proszę: „Batiuszka Mikołaju, niech mnie, mnie weźmie!” I oto kobieta nalega:

- Nie, mi ta jest potrzebna.

Mama jej:

- No bierz. Ale sama za dwa dni z powrotem przyprowadzisz.

I poprowadziła mnie ta kobieta na osiedle. Jedzenia u nich było dowoli. Nie tylko ziemniaków i chleba, a i kaszy na mleku dużo – jedz do syta. Wszyscy mili dla mnie, a dzieciątko u nich spokojne, dobre. I zamieszkałam u nich. Wiosną przyszła do osiedla mama z siostrami. Zobaczyli mnie i mówią:

- Oj, Nina! Na dobrym wikcie jak ty wyładniałaś! A i oczy twoje się wyprostowały, a i silna jaka!

Jeszcze pamiętam: śpię, i budzi mnie ktoś, za ramię tarmosi. Otworzyłam oczy – staruszek stoi:

- Co ci jeszcze trzeba, Nina? Proś.

A ja do niego:

- Co mam jeszcze prosić? Przecież ja teraz zdrowa, silna. I za to dziękuję, ojczulku.

Od tej pory nie było Mikołajowego dnia, żebym nie poszła do cerkwi. I tak wyrosłam. Do Boga się modliłam i świętemu Mikołajowi dziękowałam.

A oto jeszcze pamiętam. Już byłam mężatką, dzieciaczki maleńkie były. Wieczorem zmęczyłam się bardzo – wprost z nóg padam, a nazajutrz – Nikoła zimowy. Ciągle przeżywałam: a jeśli nie wstanę rano, zaśpię! Budzę się od tego, że ktoś tarmosi za ramię i budzi mnie:

- Nina, wstawaj, nabożeństwo prześpisz.

Budzę się – nikogo obok nie ma. Moi wszyscy śpią.

Ubrałam się – i do cerkwi szybciej. Póki biegłam, ciągle jeszcze czułam dotyk ręki i głos ten słyszałam. Tak oto i nie opuszcza mnie św. batiuszka Mikołaj Cudotwórca przez całe moje życie”. Zakończyła kobieta swoje opowiadanie, ostatni raz wytarła łzy i pośpieszyła na autobus.

Zapisała Z. S. Pawłowa, Czerepowiec

 

Powrót

Mam prosty, jeśli chodzi o wykonanie, ale niezwykły według swojej błogosławionej siły obraz swiatitiela Mikołaja. Wycięłam go z kalendarza, i wydał się on mi – Boże, wybacz – nie bardzo udanym: nazbyt ciemne oblicze. Ale tylko spojrzałam w oczy św. Mikołaja, nieswojo się zrobiło: spojrzenie surowe, patrzy prosto tobie w duszę, i nigdzie od tego spojrzenia się nie ukryjesz. To jak w dzieciństwie: stoisz przed rodzicami i czujesz, że oni wiedzą o twoim przewinieniu, ale oczekują, kiedy sama się przyznasz, i w żaden sposób nie można się wymigać.

Więc powiesiłam ten papierowy obraz w świętym kącie. A wkrótce dowiedziałam się, że u maminej koleżanki zaginął syn. Czwarty dzień nie ma w domu: wyszedł z pracy i nie wrócił. Rzuciłam się do świętego kącika. Do kogo się modlić? Jak się modlić? I nagle w głowie bardzo wyraźna myśl: modlić się za więźnia. Zwykle w trudnych chwilach zwracam się do św. błażennej Ksienii, ale szczególnie serdeczna modlitwa była, kiedy modliłam się do swiatitiela Mikołaja. Ze łzami, prostymi słowami modliłam się i prosiłam skorego pomocnika w nieszczęściach, żeby zwrócił więźnia.

Nie oczekiwałam, że tak szybko wszystko się wydarzy: po półgodzinie zadzwoniła mama i powiedziała, że naszego znajomego wypuszczono. Cały pobity, wrócił do domu. Przy czym później mówił, że nieoczekiwanie rabusie przestali żądać od niego pieniędzy i przywieźli go pod dom…

M. D., Sankt-Petersburg

 

Nad przepaścią

W pewnej wsi mieszkała babcia. Była już bardzo stara, i ciężko było jej zimą ogrzać mieszkanie i wyżywić się. Dzieci, mieszkające w mieście, zapraszali ją do siebie, ale ona bardzo nie chciała wyjeżdżać. Przekonało ją to, że w mieście są cerkwie, i będzie mogła chodzić na nabożeństwa. Zgodziła się. Ale najpierw postanowiła oddać swoje ikony do cerkwi. I oto powiozła wielką ikonę swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy do drugiej wsi.

Zaczął padać deszcz, było ślisko. Autobus dojeżdżał do wsi, już ukazały się kopuły cerkwi. Ale nagle autobus zarzuciło, i tylne koła zawisły nad przepaścią. Wszyscy przestraszyli się. Ale kierowca powiedział, żeby pasażerowie spokojnie wychodzili: najpierw z tylnych miejsc, potem ze środkowych, i na koniec z przednich.

Babcia wyszła ostatnia. Ona siedziała i modliła się do swiatitiela Mikołaja. Kiedy wyciągnięto autobus, szofer podszedł do pasażerów i, wycierając pot, powiedział: „No, widocznie, jakiś święty modlił się za nas!” I tu babcia rozwinęła ikonę swiatitiela Mikołaja. Kierowca przeżegnał się i pocałował obraz, a za nim – wszyscy pasażerowie. Wzięli ikonę i procesją poszli do wiejskiej cerkwi. Tam opowiedzieli o wszystkim duchownemu i odsłużyli dziękczynny moleben do świętego Bożego Mikołaja.

Służebnica Boża Maria, wieś Bobriakowo

 

Niebiański gość

Leżałam w Aleksandrowskim szpitalu, kiedy wydano kolejny numer gazety „Prawiło wiery”, gdzie na pierwszej stronie – ikona swiatitiela Mikołaja z Nikoło-Bohojawlenskiego soboru. Moja sąsiadka z sali Asia, zobaczywszy gazetę, opowiedziała swoja historię. Trwała wojna. Ona miała dziesięć lat. Żyła w dużej rodzinie. Pewnego razu mroźnego zimowego wieczoru o późnej godzinie zapukano do ich drzwi. Jakiś staruszek poprosił o nocleg. Choć chatka była maleńka i było ciasno, mama go wpuściła.

Podała mu posiłek. Staruszek powiedział, że mąż gospodyni jest w niewoli. Jak okazało się później, tak też było. Potem dziadek powiedział, że przemarzł do kości. Mama zaproponowała mu położyć się na piecu i poprosiła najstarszego z dzieci, Mikołaja, aby poszedł spać na innym miejscu. Rano mama zaczęła wołać staruszka na śniadanie i przygotowała mu pakunek z jedzeniem na drogę. A staruszka – nie ma. Spojrzeli – a drzwi zamknięte. A staruszek ten – wykapany z ikony. Asia, spojrzała na gazetę, i tak ze wzruszeniem do niego mówi: „Dziadku, dokąd to ty wtedy poszedłeś i jedzenia nie wziąłeś?”

N. A. Miłowanowa, Sankt-Petersburg

 

Ochrzciliśmy Mikołaj

Kiedy urodził się mi syn, nie wiedziałam, jak go nazwać, długo o tym rozmyślałam i dałam mu imię Stanisław. Koleżanka, pomagająca mi dziecko pielęgnować, powiedziała: „Chcesz mieć wspaniałego syna – nazwij go Mikołajem”. I dodała, że tak mówią starzy ludzie. Syn rósł z wyglądu zdrowo, ale do dwóch lat nie chodził i nie stawał na nóżki. Lekarze żadnych patologii nie zauważali i wyjaśnić tego zjawiska nie mogli. Chłopczyk poruszał się za pomocą rąk, siedząc, krzyżując nogi, i robił to dość szybko. Po dwóch latach zaczął chodzić nóżkami, ale nie lubił chodzić, a zwłaszcza biegać. Często siedział, skrzyżowawszy nogi, i rozmyślając. Jeśli do niego ktoś podchodził i próbował z nim rozmawiać, on jakby budził się i nie całkiem rozumiał, co się dzieje wokół niego.

Kiedy syn miał pięć lat, na Wielkanoc poszłam do cerkwi i wzięłam go z sobą. Staliśmy w kolejce po świece, i on bardzo chciał popatrzeć, co się tam sprzedaje. Syn cały czas wspinał się do góry. Było to nie całkiem normalne, ponieważ chłopczyk zawsze zachowywał się spokojnie. Kiedy go podniosłam, żeby widział sklepik, syn od razu z mnóstwa ikonek, noszonych na szyjach, wybrał sobie jedną i zaczął prosić, żebym ją kupiła. Pieniędzy miałam mało, i zaczęłam go odmawiać: niby, nieochrzczonym nie można ikonek nosić. Ale syn dalej nalegał i płakał.

Kiedy przyszła nasza kolejka, kobieta, sprzedająca świece, powiedziała: „Kupi też pani chłopczykowi ikonkę! On wie, co wybrać – to Święty Mikołaj!” Kiedy syn usłyszał o tym, rozpromieniał, a kiedy kupiłam ikonkę – był wprost szczęśliwy. Długi czas chodził z tą ikonką. Spał, zacisnąwszy ją w ręce, kiedy wstawał, kładł do kieszonki. Pewnego razu, zgubiwszy ją, gorzko płakał i długo cierpiał, przysiadłszy na kucki i podparłszy ręką policzek. Potem zguba znalazła się, i u syna znów pojawiła się radość. On ciągle rozmawiał z ikonką, oddaliwszy się dokądkolwiek.

Ochrzciliśmy syna, kiedy miał osiem lat. Kiedy zaczęli zapisywać go podczas Chrztu, to powiedzieli, że w prawosławnym kalendarzu nie ma imienia Stanisław i trzeba wybrać inne. Usłyszawszy datę i miesiąc urodzin chłopczyka, kobieta, zapisująca go, powiedziała: „Ty nie przeżywaj, że twego imienia Stanisław nie ma. Jesteś przecież Mikołaj! Twoje urodziny przecież 19 grudnia!” Teraz syn ma trzynaście lat. Bardzo chce być dzwonnikiem. A ja bardzo bym chciała, żeby był godny imienia, danego mu podczas Chrztu.

Złata Szagina, Saratów

 

Czas się rozciągnął

Służę jako dyrygent w cerkwi prepodobnego Paisija Wieliczkowskiego. Chcę opowiedzieć o tym, jak swiatitiel Mikołaj całe życie mnie strzeże. Szczególnie zapamiętałam dwa wydarzenia. Sama z trójką dzieci mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu. Nasze nadzieje tylko na Boga i Jego świętych. Pewnego razu całkiem skończyły się nam pieniądze – nawet na chleb nie było – a do wypłaty daleko. Dzieci posmutniały, a ja wzięłam modlitewnik i mówię: „Chodźcie poprosimy u Świętego Mikołaja pieniędzy na chleb”. I zaczęliśmy się modlić. Świadkiem tego był młody człowiek – teraz jest mężem mojej siostrzyczki. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy on powiedział, że przyjechał od pewnego człowieka, który ofiarował nam pieniądze. I kiedy zaczęliśmy się modlić, przypomniał o tym.

Inny przypadek. My z moją siostrą Marią studiowałyśmy na pierwszym roku Prawosławnego Carycyńskiego Uniwersytetu, na wydziale dyrygenckim. Według planu zajęć w czwartki o siódmej rano miałyśmy praktykę na chórze cerkiewnym. W tym czasie nasz rok zaczynał śpiewać podczas Boskiej Liturgii w Swiato-Duchowskim męskim monasterze, w murach którego uczyliśmy się i odbywaliśmy poszłuszanie. Zdarzyło się tak, że w przeddzień my (było nas cztery siostry) zanocowałyśmy w gościnie, ponieważ jeździłyśmy na spotkanie z naszym ojcem duchowym Wasilijem (Szwecem).

Budzika w tym domu nie było, i rano zbudziłyśmy się późno. Do rozpoczęcia nabożeństwa zostawało piętnaście minut. Byłyśmy na drugim końcu miasta, i trzeba było jeszcze długo iść do drogi. Nie załamałyśmy się, zebrałyśmy się i wybiegłyśmy z domu. Na ulicy gołoledź, biegniemy, padamy, i tylko głośno krzyczymy: „Swiatitielu ojcze Mikołaju, pomóż nam, uczyń cokolwiek!” Długo tak biegłyśmy. Już na mieście zatrzymałyśmy taksówkę „prywaciarza”. Poprosiłyśmy aby szybko dowiózł, ale przecież odległość też wiele znaczy. Jechałyśmy piętnaście-dwadzieścia minut, w samochodzie taż modliłyśmy się. Nam nie można było się spóźniać. Jeśli spóźnimy się, nie będzie komu śpiewać, nie będzie nawet komu odpowiedzieć na wozhłas (aklamację).

Podjeżdżamy pod monaster, wchodzimy do cerkwi – rozlega się pierwszy wozhłas Liturgii. Szybciej niż wiatr zjawiamy się na chórze, śpiewamy: „Amiń”. Potem ciężko dysząc patrzymy na zegar. Była równo siódma. O niczym innym nie myśląc pokłoniłyśmy się Panu Bogu, Matce Bożej, wielkiemu świętemu Mikołajowi i zaczęłyśmy śpiew. Tak według modlitw swiatitiela, rozciągnął się czas.

J. Briejdakowa, Wołgograd

 

„Czyż to nie cud?”

Opowiem o pomocy swiatitiela Mikołaja memu synowi Władimirowi. W 1986 roku mego syna powołano do wojska, do Afganistanu, i skierowano do „szkółki” piętnaście kilometrów od Fergany. Cały miesiąc byłam jakby od wszystkiego oderwana. Potem zaczęłam chodzić do cerkwi. Chodziłam do obrazu św. Mikołaja Cudotwórcy. W tym czasie nie znałam żadnych modlitw i ze łzami prosiłam tylko o jedno: „Zostaw mi syna w domu” – więcej o nic.

Syna powołano we wrześniu, a w grudniu śni mi się sen. Syn stoi do mnie półzwrócony, nie widzę jego twarzy ciągle chcę obrócić go do siebie. I pytam go: „Synku, gdzie jesteś?” A on mi odpowiada: „Jestem pod Leningradem”. A syn mój – kierowca. Jeszcze przed wojskiem trzy razy skoczył ze spadochronem. Wzięli go do desantu i posadzili na Opancerzony Pojazd Transportowo-Zwiadowczy.

Pod koniec grudnia otrzymuję list: syn leży w szpitalu, został pobity, miał wstrząs mózgu. Ponieważ długo nie udzielali pomocy, uważając za symulanta, u syna nastąpiło przemieszczenie źrenicy, i na szkoleniach nie mógł prowadzić samochodu. Najpierw mu nie wierzono, a miesiąc po leczeniu w szpitalu – latałam tam trzykrotnie – postawili diagnozę, że tak i zostanie z chorym okiem.

Tak syn nie trafił do Afganistanu. W kwietniu wszystkich niezdatnych rozesłali do różnych miast. Mego syna skierowali do Witebska, ale nie zwolnili. W szpitalu wzięłam dokumenty o inwalidztwie – na wszelki wypadek, jeśli będą potrzebne. Myślałam, jako kierowca nie będzie mógł pracować. Ale wszystko przeszło mu już w Witebsku. Teraz syn ma trzydzieści jeden lat, i, dzięki Bogu, nie ma żadnych następstw. Czyż to nie cud swiatitiela Mikołaja! Poprzez to Bóg przyprowadził mnie do cerkwi i moje życie urządził tak, że mogłam chodzić do cerkwi i modlić się.

A. M. Liptowa, Twer

 

„Będziesz żyć”

W naszej górniczej osadzie Bieringowskij jest wspólnota pod wezwaniem swiatitiela Mikołaja. Założyli ją w 1992 roku mnisi Troice-Siergijewoj Ławry, którzy nas odwiedzili. Do wiary przyprowadził nas Pan tu, na północy. Wiele cudów okazuje naszym parafianom swiatitiel, ale chciałabym opisać jego pomoc dla ojca mego teścia – człowieka dalekiego od wiary, teraz nieżyjącego. Przyjechałam do Garłowki Donieckiego obwodu do rodziny i zaczęłam mówić o Bogu. Teść odpowiedział: „Mam swego Boga”. Okazało się, że on uważał za Boga swiatitiela Mikołaja, i na wszystkie moje sprzeciwy, że Cudotwórca jest tylko sługą Bożym, teść nie zgadzał się. A potem opowiedział, że w czasie wojny jego ojciec wykładał w kijowskim gimnazjum. Niemcy zamknęli go, dziadka Emanuela, do więzienia.

Cela była ciasna. Siedem osób siedziało na podłodze, a nogi układali do środka – jeden na drugiego. Po kilku minutach nogi dolnego męczyły się, i ten kładł je na wierzchu innych. Prawie nie spali. Zdrzemnąwszy się, Emanuel usłyszał głos: „Ty będziesz żyć, i dziękować za to przychodź pod adres…” I był podany dom, ulica, piętro. Po tym wydarzeniu współwięźniów Emanuela zaczęli regularnie wyprowadzać na rozstrzelanie. Kiedy dziadek został sam, miasto wyzwolili nasze wojska i wypuścili więźniów.

Dziadkowi bardzo nie dawało spokoju: któż to mu pomógł? On wybrał się pod wskazany adres. Wszedł na piętro i pogubił się. Numer mieszkania nie był podany. Poszedł przez ciemny korytarz. Z lewej i z prawej były mieszkania, a w końcu widniało lewie dostrzegalne światło. Dziadek poszedł na ognik i, doszedłszy do końca, zobaczył na ścianie ikonę swiatitiela Mikołaja i płonącą przed nią łampadę. Oto kto pomógł mu uniknąć rozstrzelania! Dlatego dziadek i dzieciom przykazał czcić świętego wybrańca Bożego.

Ludmiła Kotłowskaja, Bieringowskij (Czukotka)

 

Nic nie przepadnie

Wybierając się z siostrą do Egiptu wzięłam z sobą tryptyk z ikonkami Jezusa Chrystusa, Bogarodzicy i swiatitiela Mikołaja, który podarowano mi pewnego razu w redakcji gazety „Prawiło wiery” – z nim od tego czasu nie rozstaję się – i położyłam go do portmonetki. Wzięłam z sobą również ostatni numer gazety „Prawiło wiery”. Na drugi dzień naszego pobytu w Hurghadzie, pod koniec krajoznawczej wycieczki po mieście, wychodząc z autobusu, zgubiłam położoną odruchowo na kolanach portmonetkę i nie zauważyłam tego. Zgubę odkryłyśmy dopiero następnego dnia. Można wyobrazić sobie nasz stan, kiedy stało się jasne, że, oprócz nieznacznej sumy pieniędzy, w portmonetce zostały jeszcze klucze od sejfu, gdzie leżały nasze rzeczy.

Zwróciłyśmy się do biura informacyjnego. Nikt nas dobrze nie rozumiał. Na godzinę trzecią po południu wyznaczone było spotkanie z naszym agentem biura podróży. Oczekiwanie wydawało się nieskończone. Wróciłam do pokoju i zaczęłam modlić się. Następnie wzięłam gazetę „Prawiło wiery”, gdzie na pierwszej stronie jest przedstawiony św. Mikołaj Cudotwórca, stanęłam przed nim na kolana i zaczęłam prosić go o dokonanie cudu – pomoc nam w odnalezieniu zguby.

Kiedy o wyznaczonym czasie spotkałyśmy się z agentem i z uczuciem pełnej rozpaczy opowiedziałyśmy o tym co się wydarzyło, ona uspokoiła nas, zapewniając, że jeśli portfel zgubiono w autobusie naszej firmy turystycznej, to on się znajdzie. Agentka od razu zadzwoniła do przedstawicielstwa firmy, i jakaż była nasza radość, kiedy okazało się, że nasza portmonetka znajduje się w biurze! Od razu tam się udałyśmy. Całą drogę dziękowałam Panu i świętemu Mikołajowi za pomoc. Szczególną zaś radością dla mnie było to, że do mnie znów wrócił mój kochany tryptyk z obliczem św. Mikołaja Mirlicyjskiego, któremu obiecałam o wszystkim opowiedzieć na stronach gazety, jemu poświęconej.

„Raduj się, Mikołaju, wielki Cudotwórco!”

Nina Lewitskaja, Sankt-Petersburg

 

Modlitwa nie przepada

W naszej wioseczce odbudowywana jest cerkiew swiatitiela Mikołaja. Według przekazu, niedaleko od świątyni była znaleziona przez jurodiwego (szaleńca Chrystusowego) ikona św. Paraskiewy Piatnicy, którą chłopi zabrali od niego i przynieśli do cerkwi, skąd ona w cudowny sposób przeniosła się na miejsce odnalezienia, do źródełka. Później zbudowano tam żeński monaster, który teraz jest zburzony, a woda w źródełku jest uzdrawiająca.

Cerkiew odbudowywana jest cudem i z bólem. Załatano dziury w ścianach, wywieziono dziesiątki ton cuchnących śmieci, zabetonowano podłogę, wstawiono futryny. Ale sklepienie świątyni z cegieł; ono odkryte i niszczeje od opadów. Trzeba by pokryć kopułę blachą, żeby nie zawaliła się, ale naszych sił na to nie wystarcza. A modlić się w cerkwi chce się. Mamy nadzieję, że duchownego Bóg pośle.

W maju, w dniu pamięci swiatitiela Mikołaja z Wysznieho Wołoczka przyjeżdżał kapłan służyć molebien z akatystem. A po tygodniu, na Trójcę, zmarła staruszka Maria Tomkina, która wyjątkowo lubiła i czciła swiatitiela Mikołaja. Swiatitiel dwukrotnie zjawiał się jej. Maria opowiadała nam o tym na świątecznym poczęstunku po czytaniu akatysu.

Pewnego razu ją, jeszcze jako dziewczynę aresztowano za odejście z pracy i przetrzymywano w byłym domu duchownego naprzeciwko cerkwi, gdzie całą noc modliła się i płakała. A rano „ciężka”, jak mówiła Maria, męska ręka położyła się na jej ramieniu, i swiatitiel Mikołaj powiedział jej, że nic złego jej nie będzie. Maria uskrzydlona, przeszła obok milicjanta, pozbywszy się całkowicie strachu, z pełnym przekonaniem o swoim wybawieniu. Rzeczywiście, po dwóch godzinach ją uwolniono. Pytaliśmy Marię, dlaczego myśli, że to był swiatitiel Mikołaj. Wytłumaczyła to tym, że właśnie do niego najwięcej się modli.

Drugi raz Maria widziała swiatitiela zimą w lesie, kiedy woziła konno drzewo dla kolei. Opowiadała nam, że zawsze gorliwie modliła się do swiatitiela Mikołaja, żeby pomyślnie dowieźć drewno i nie wywrócić wozu. Przy jednej górce, gdzie wielu wywracało się, na zgiętej brzózce siedział staruszek, cały w czarnym. Przywitał się z nią. Kiedy przyjechali na miejsce, baby ją zapytały: „Dlaczego on z tobą przywitał się, a z nami nie?” A chłopi, którzy jechali z tyłu, zaczęli pytać, kogo one tam widziały. Jadąc z powrotem nikogo na tej brzózce nie było widać; nie było też śladów.

Mikołaj Dubrowin, wieś Tuboss obwód Twerski

 

Opowiadanie hipisa

Dużo podróżowałem autostopem (pieniędzy, oczywiście nie miałem). Bywało to również zimą, późno wieczorem. Zdarzało się, że samochodów długo nie było albo nikt nie zatrzymywał się. Kiedy już bardzo zamarzałem i widziałem, że grozi mi nocowanie w głuchym nieznanym miejscu albo nawet na śniegu, zaczynałem modlić się do swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy (trzeba zauważyć, że hipisi, wszyscy bez wyjątku – wierzący). Po tym nie mijało nawet dwudziestu minut, jak pojawiał się samochód i obowiązkowo się zatrzymywał. Chociaż byłem jeszcze jedynie w drodze do Boga, rozumiałem, że nie można nadużywać takiej skorej niebiańskiej pomocy, i uciekałem się do niej z bojaźnią, kiedy była skrajna potrzeba. I nie było przypadku, żeby swiatitiel mi nie pomógł. To bardzo wzmacniało wiarę.

 

Cerkwi nie zamknęli

W końcu lat 20-tych starostą cerkwi św. Mikołaja we wsi Nowe, około siedemdziesięciu pięciu kilometrów od m. Władimira, był Iwan Tarasowicz Matwiejew. Kiedy władze zaczęły zamykać cerkwie, on, zrozumiawszy, że nie uda się mu obronić swojej świątyni, na zebraniu oddał klucze. Wziął je Grigorij Iljcz Siemionow. Dużo musiał przecierpieć: zmuszali płacić ogromne podatki, grozili zsyłką na Sybir, zabrali ziarno i krowę, zabrali wszystko, a dzieci miał – dziewięcioro. Lecz on mężnie cierpiał wszystko. Podczas jednego z wezwań podwinął koszulę: „Choćby rżnijcie, a kluczy nie oddam!”

Prześladowania nasilały się. Wtedy Grigorij Iljcz na ogólnym zebraniu parafian położył klucze na stole i powiedział, że obronić cerkwi nie będzie w stanie i że jeśli nikt kluczy nie weźmie, to wrzuci je do stawu i zostawi cerkiew na wolę Bożą.

Klucze wzięła niezamężna kobieta Tatiana Siemionowna Moczałowa. Miała około osiemdziesięciu lat, i przyjechała z Siergijew Posadu, gdzie pewien starec przepowiedział jej, że będzie potrzebna w tej miejscowości i tu szybciej dostąpi zbawienia.

Wkrótce i do niej przyszło wezwanie: „Stawić się z kluczami od cerkwi w Jurjew-Polskim rejonowym komitecie wykonawczym w celu ich przekazania dla zamknięcia cerkwi”. Z głębokim smutkiem poszła staruszka ponad dwanaście kilometrów do miasta. Mniej więcej w połowie drogi, na drodze ze wsi Pianino do rzeki Kołokszy, dopędza ją siwiutki zacny staruszek:

- Daleko ty idziesz – pyta.

- A oto przysłali wezwanie stawić się w komitecie rejonowym z kluczami od cerkwi.

- Ty sama nie podchodź do biurka, a czekaj kiedy ciebie poproszą.

Powiedział i poszedł swoją drogą. I ona tak postąpiła. Starości innych cerkwi z wezwaniami podchodzili do biurka, kładli klucze i odchodzili. A ona siedziała i czekała, kiedy ją poproszą, a jej nie prosili. Kiedy zakończył się roboczy dzień, zapytano ją:

- Babcia, a ty czego siedzisz?

- A ja nie wiem.

- Idź do domu, nie jesteś nam potrzebna.

Ona poszła, i więcej w sprawie cerkwi jej nie niepokojono.

Kim był ten staruszek – czy sam swiatitiel Mikołaj przyszedł obronić swoją cerkiew czy był to ktoś inny – pozostało tajemnicą.

Z książki „Starec schiarchimandrit Giedieon”

 

Na granicy rozpaczy

1. Było to w czasie II wojny światowej. Ojca naszego rozstrzelali komuniści. Zabrali go w 1937 roku, o godz. drugiej w nocy. Kiedy rano mama poszła coś o nim się dowiedzieć, powiedziano jej: „Kara pozbawienia wolności – dziesięć lat, pięć lat pozbawienia praw obywatelskich. Zakaz korespondencji z rodziną”. U mamy od razu pojawiła się wada serca. Miała nas ośmioro dzieci. Ale Bóg Miłosierny zaczął zabierać dzieci, i zostało nas u mamy dwie: moja siostra – rok urodzenia 1931, i ja – urodzona w 1935 roku.

Żyłyśmy bardzo biednie, głodowałyśmy.

I oto pewnego razu mama sprzedała miesięczne kartki na chleb i nakupowała szpileczek, igiełek i innych rzeczy. I pojechały z sąsiadką na wieś – wymieniać to wszystko na ziemniaki. A było to wczesną wiosną: topniał śnieg i dookoła była woda. Ja miałam wtedy, chyba, z osiem czy dziewięć lat.

One namieniały po worku ziemniaków i powiozły do domu na sankach. Trzeba było jechać przez las, a zbliżał się wieczór. Myślały, że zdążą wyjechać z lasu, już prawie go przejechały. I nagle – dookoła woda: w którą stronę nie pojadą, wszędzie po kolana. Moja mama ciągle modliła się do Cudotwórcy – Świętego Mikołaja. Obie z sąsiadką zmęczyły się. Zrobiło się już ciemno, i postanowiły przeczekać do rana. A tu nagle słyszą: jedzie wóz, a starczy głos popędza konia: „No! No!” – obie słyszą i jedna drugiej nic nie mówią. Potem całkiem blisko od nich dało się słyszeć skrzypienie kół – i wszystko ucichło. Mama mówi: „Chodź zobaczymy: może, tam jest jakieś przejście”. Podeszły – a tam leży trzy szerokie deski, jak mostek; i one przejechały z saneczkami. I wtedy zrozumiały, że to był głos św. Mikołaja Cudotwórcy.

2. Było to na Nikołę zimowego. Głodowałyśmy. Mama leżała chora. W rozpaczy mówi: „Żeby choć obierki były od ziemniaków!” (zbierałyśmy je na śmietniku). Mama wstał i poszła na podwórko. Na naszym podwórku była buda, a psa nie było. I oto mama w tej budzie znalazła rękaw od kufajki, przyniosła go do domu i jakby na złość mówi: „Teraz będę pracować!” Położyłyśmy się spać, ale nie mogłyśmy zasnąć. Mama siedziała sama. Słyszę, ona mówi: „Rozpruję rękaw i uszyję Lubie – znaczy mnie – czapkę”. Zaczęła pruć, a sama ciągle modli się do św. Mikołaja. I nagle podchodzi do nas i mówi: „Luba! Wiera! Wstawajcie! Nam swiatitiel Mikołaj prezent przysłał!” Patrzymy: ona trzyma w ręce dziesięciorublową złotą monetę. Ja, nic nie pojmując, mówię: „Znalazła kopiejkę – i raduje się!” Ta złota moneta była zaszyta w tym rękawie. My wtedy ją sprzedałyśmy, dostaliśmy i mąki, i pieniędzy. Potem do nas jeszcze przychodzili, proponowali więcej, ale już dokonałyśmy wymiany.

3. Sprawa była przed Bożym Narodzeniem, pamiętam, trwała jeszcze wojna. Nie miałyśmy co jeść. Mama leżała chora. I oto wieczorem przed Bożym Narodzeniem mama mówi siostrze: „Wiera, prowadź Lubę do wsi. Ona pobiega po domach i cokolwiek zbierze, a ty pochodź po lesie”. Wiera wstydziła się chodzić i prosić, mówiła: „Umrę, ale nie pójdę!” A ja ze względu na mamę wszędzie mogłam pójść! Miałam, może, lat dziesięć czy jedenaście.

Wszystkie żeśmy się położyły. Słyszę, mama płacze i mówi: „Boże, chyba, dla mnie nawet miejsca tu nie ma! Zabierz Ty mnie i dzieci moje!” Było już późno, z głodu sen nie przychodził. Patrzę: moja mama wstała i wyszła do sionki. Ja bardzo kochałam mamę i dlatego zawsze byłam obok niej. Też szybko wstałam. W domu było zimno. Usiadłam w kuchni w kąciku na ławce wprost pod ikonami, tu też stał stół. Skuliłam się i siedzę. Weszła mama, przyniosła zwierzęce odchody palić w piecu – i mówi do mnie: „Dlaczego ty wstałaś, przecież zimno!” Mama rozpaliła w piecu, a sama podparła się łokciami w kącie pieca i płacze.

Nagle rozległo się stukanie do drzwi. Mama nie odwracając się, powiedziała: „Kto tam? Proszę wejść!” Wchodzi staruszek: taki miły, takie dobre oczy; żegna się do ikon i mówi: „Dajcie ofiarę, ze względu na Chrystusa!” Moja mama nawet nie widzi, kto wszedł, płacze i mówi: „Wybacz, ale nie mamy nawet okruszka!” On wtedy mówi: „Więc, pozwólcie mi się ogrzać!” Mama mówi: „Grzej się – nie żałuję!” On stanął obok mnie. Mama ciągle płacze i nie ogląda się, a ja myślę: „Może, on cokolwiek mi da?” Torby u niego nie było.

Patrzę na niego – i nagle w jego rękach pojawił się kawałek materiału i igła z nitką; z nikąd go nie wyjmował, materiał właśnie pojawił się u staruszka w rękach. I materiał był jak na szatach kapłańskich – dowiedziałam się o tym później. Krzyknęłam: „Mamo! Mamo!” A wyleźć nie mogę: z przodu stół, a z boku on stoi. Dopiero wtedy mama zrozumiała i mówi: „Nie bój się, siedź spokojnie”. A on nie zwraca na mnie uwagi, siedzi spokojnie i szyje. Mama podeszła i mówi: „Co ty szyjesz?” On odpowiada: „Torbę”. Mama mówi: „Dawaj ja ci uszyję!” On oddał, i póki mama szyła, on ciągle śpiewał jej słowa – te, które ona często powtarzała: „Panie, zmiłuj się nade mną, sprzykrzyło mi się cierpieć, nie mogę patrzeć na dzieci, nie mogę dłużej wytrzymać!” Często słyszałam, jak mama to mówiła. Potem staruszek spojrzał na nią i mówi: „A Bóg zmusza, mówi: „Żyj!”” Mama pyta: „Kiedy skończy się wojna?” On odpowiada: „Kiedy ja wyjdę, kiedy ja przyjdę, kiedy ja przyjadę”…

Mama uszyła mu torbę, a on mówi: „Wywróć ją mi, żeby chleb tam położyć”. Wstał, przeżegnał się i poszedł. Mama wyszła go odprowadzić i, kiedy wróciła, mówi: „Luba, on zniknął w drzwiach. Ty wiesz kto to był? I pokazuje ikonę św. Mikołaja. Ja wykrzyknęłam: „Tak, mamo! ON! ON!” I tylko to powiedziałam, wstaje siostra i spokojnym głosem mówi: „Luba, szybciej się ubieraj! Pójdziemy do Rakszy” – to taka wieś. Mama nie wierząc, że siostra zgodziła się prowadzić mnie do wsi, znów padła przed ikoną i zaczęła płakać i dziękować świętemu Mikołajowi. My z siostrą poszłyśmy. Ona została w lesie czekać na mnie, a ja poszłam do domów.

Mama uczyła nas nie kraść, i to bardzo mi się przydało. Bywało wejdziesz do domu, a gospodyni nie ma: doi krowę, a ręka sama się wyciąga wziąć ziemniaka, żeby zjeść. Ale tu przypominają się słowa mamy: „Kraść – wielki grzech!”

Tak Swiatitiel Mikołaj uszył nam torbę, i mimo wszystko przeżyłyśmy ten trudny czas, a kiedy z siostrą podrosłyśmy zaczęłyśmy pracować w naszym ogrodzie.

Mniszka F., Iwanowski obwód

 

Prze ikoną nie ręką ludzką uczynioną

W 1997 roku w naszej rodzinie była sytuacja kryzysowa: ona po prostu rozpadała się z powodu kłótni. Mąż ciągle wyganiał mnie do mamy, i ja to uciekałam, to znów wracałam. Ale rozejm był bardzo krótki. Wszystkie próby uratowania rodziny okazywały się nieudane, stawaliśmy się coraz bardziej sobie obcy. I oto podczas kolejnej kłótni mąż znów pokazał mi drzwi, i zrozumieliśmy, że nie ma już sensu czynić kroków do pojednania.

Ubrałam się, żeby odejść na zawsze. Ale mimo wszystko szkoda było rodziny, rozpadającej się z powodu błahostek. Wyszłam na balkon. I nagle w mojej wyobraźni pojawił się obraz swiatitiela Mikołaja. Na duszy zrobiło się tak spokojnie! Postałam na balkonie, zachwycając się świeżą zielenią drzew. A potem weszłam do pokoju i ogłosiłam: „Nigdzie stąd nie wyjdę. Będziesz ze mną się mordować!” Mój mąż tak ucieszył się z tych słów! Chyba, wypędzał mnie nie człowiek, a kierujący nim bies. Od tej pory prawie nie kłócimy się. Ale rodzina jest chora, ponieważ nie ma rodziny-cerkwi: mąż daleki jest od cerkwi. Swiatitielu Mikołaju, pomóż nam odnaleźć jedynego wspólnego prawosławnego ducha!

A w 1998 roku Pan uczynił mnie godną odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej i do miasta Bari, do relikwii wielkiego świętego Bożego. Przed podróżą przez czterdzieści dni czytałam akafist do swiatitiela Mikołaja. Pan posyłał wiele pokus, smutków, chorób. I oto z wysoką temperaturą w półśnie widzę brzeg morza, a po nim w arcykapłańskich szatach idzie św. Mikołaj. Był jeszcze bardzo daleko ode mnie, ale jednak szedł na spotkanie. Bałam się, że Bóg nie dopuści, mnie niegodnej, do wielkich świętości. Ale oto, według modlitw świętego Bożego, płynę statkiem „Dmitrij Szostakowicz”, na którym znajduje się pokładowa cerkiew pod wezwaniem swiatitiela Mikołaja.

21 maja, na wigilię święta swiatitiela, przybiliśmy do Bari. W procesji przyszliśmy do świątyni na świąteczne całonocne czuwanie. I czyż to nie cud! Swiatitiel Mikołaj, tak czczony na Rusi, zgromadził na swoje święto w dalekiej Italii przy swoich relikwiach pięćset pięćdziesiąt osób z różnych zakątków Rosji, Ukrainy, Białorusi, Estonii. Arcybiskup Łucki i Wołyński Nifont, kierujący pielgrzymkowym rejsem, wygłosił gorące kazanie, które nie pozostawiło nikogo obojętnym. Łzy lały się z oczu kobiet i mężczyzn, dzieci i duchowieństwa, samego arcypasterza. Mówił on o tym, jak bliski jest święty Mikołaj każdemu z nas, o tym, że jeszcze przed Chrztem Rusi on już pomagał ruskim ludziom.

Kiedy z Carogrodu (Konstantynopola) przybyło duchowieństwo dla dokonania Chrztu i przywiozło z sobą ikony, to ludzie rozpoznawali na nich świętego: „Przecież to on mi wiosło podał, kiedy tonąłem!” „To on mi ścieżkę w lesie pokazał!”. Tak i teraz, miłosierny święty Boży pomaga każdemu chrześcijaninowi ciągle i niezauważalnie.

Przed relikwiami swiatitiela Mikołaja w katolickiej świątyni nie ma ikon, i prawosławnemu wierzącemu ciężko się modlić. I oto podczas świątecznej Liturgii rzuciłam spojrzenie sufit – i zamarłam: na suficie była ikona, ułożona z cieni od lamp. Wyraźnie było widać głowę, ramiona, błogosławiącą rękę. Swiatitiel Mikołaj tu! On błogosławi wszystkich modlących się. I teraz już modliłam się, patrząc na tę, nie ręką ludzką uczyniona ikonę, niemalowaną ikonę.

Pomoc od św. Mikołaja otrzymujesz często – wszystkiego nie wyliczysz. Całkiem niedawno kilka dni bolał mi tylko co wyleczony ząb. Przykładałam święte miro od relikwii i prosiłam: Swiatitielu Mikołaju, wylecz mi ząb, a ja wtedy napiszę o tobie list do Sankt-Petersburga”. Ale ząb ciągle bolał, i pokornie poszłam do lekarza, przygotowując się na nowe męki. Jednak problem był niewielki: plomba mocno górowała i cisnęła. Lekarz szybciutką ją podszlifował, i ból natychmiast minął. Ale za to lekarz znalazł defekty w innych plombach, szybko i bezpłatnie mi je wymienił, ponieważ była jeszcze gwarancja, zęby stały się lepsze niż poprzednio! Ze szpitala wyszłam, dzięki Bogu i św. Mikołajowi.

Olga Zubkowa

 

Wydostałem się

Oto nastał ten moment, kiedy i ja usiadłem przy komputerze żeby opowiedzieć Wam o cudach, które uczynił mi Cudotwórca Mikołaj.

Zaczęło się wszystko w 2010 roku, byłem wtedy odnoszącym sukcesy młodym człowiekiem (kochająca żona, 3 córki), pieniądze lekko się zarabiały, miałem swój biznes, otworzyłem równolegle jeszcze jeden. Ogólnie wszystko szło dobrze.

I oto pewnego wspaniałego dnia z kolegą pojechaliśmy kupić sobie dwa nowe drogie dżipy, ponieważ wszystkie pieniądze ulokowane były w biznes kupuję go na kredyt z minimalnym wkładem początkowym (wszystko wewnątrz mnie wtedy mówiło, nie pora teraz, i tak masz świetny samochód itd., ale wtedy nie słuchałem wewnętrznego głosu…).

Dlaczego opowiadam o tym, ponieważ od tego wszystko się zaczęło. Pojeździwszy trzy miesiące mam wypadek, wzywam lawetę i odwożę samochód do serwisu. Po kilku dniach rzuca mnie mój partner i muszę ciągnąć wszystkie rozchody sam. Nowy biznes zbankrutował, a długów wobec klientów mnóstwo. Po około miesiącu dowiaduję się, że w serwisie pod wpływem siły wyższej zaszło nieoczekiwane i jakiś mistrz coś poplątał nastąpiło zwarcie, spalił się komputer itd. Podałem do sądu, proces trwał równo rok. Rozliczywszy się gdzieś z połową dłużników, skończyły mi się pieniądze, a mój podstawowy biznes szybko się kurczy, trzeba wsadzić w niego pieniądze, a ich nie ma, odpowiednio tam też gromadzą się długi. W bankach gdzie były wzięte pieniądze na biznes pojawiają się zaległości, kary itd. Plus do tego kredyt na samochód, gdzie też zaległości, kary itd. Telefon urywa się od klientów, którym zalegam z towarem, od pracowników banków i ich rozmaitych służb bezpieczeństwa itd. w rodzinie nie ma pieniędzy, ponieważ wszystko co było wydałem na rozliczenie się z długami. Samochodu sprzedać nie można, ponieważ trwa proces sądowy. Wszyscy przyjaciele (z wyjątkiem 1-2 i to nie bliskich przyjaciół pożyczyli niewielkie kwoty) pozostali odwrócili się i przepadli, przy czym najbliżsi uczynili to najpierw. I oto zaczął się ten „śmietnik” w moim życiu…

Nie będę opisywać szczegółów, ale myślę, możecie wyobrazić sobie mój stan, bałem się każdego dzwonku telefonu, nie spałem po nocach, wewnętrzne przeżycia były tak silne, że traciłem rozum, był chyba z miesiąc, kiedy w domu nie było co jeść, dziękuję mamie, która wtedy bardzo pomogła, oddała ostatnie 100 tysięcy rubli i przywoziła jedzenie (dbajcie o swoje mamusie, jeśli świat Was się wyprze, one mimo wszystko będą obok, patrzeć dobrymi kochającymi oczami i oddadzą dla Was ostatnie), choć te pieniądze były kroplą w morzu, w porównaniu z sumami długów, ale bardzo pomogły. Szukałem pracy, nic nie udawało się znaleźć. Kłótnie z żoną i jej rozczarowania mną, po prostu dobijały mnie.

Zacząłem modlić się codziennie, czytać dużo książek o Bogu i cnotach (dobrych uczynkach), bywało płakałem godzinami, nie płakałem a ryczałem jak dziecko. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Byłem o krok od utraty rodziny i rozpoczęcia bezbożnego pijaństwa.

Ogólnie, jak potrafiłem przekazać sytuację, przekazałem, wybaczcie że tak długo.

Właśnie wtedy zacząłem rozumieć i widzieć cuda mego drogiego i kochanego Mikołaja, one dzieją się z nami stale, w domu, w samochodzie, w pracy, podczas odpoczynku itd. Oczywiście nie będę ich wszystkich opowiadać, bo i nie pamiętam większości. Opowiem o niektórych:

Musiałem oddać pewnemu bardzo wpływowemu człowiekowi grubą sumę pieniędzy, opcji nie było żadnych. W tym czasie zacząłem tylko prowadzić projekt w pracy i szansy otrzymania przedpłaty nie było. Wszyscy wokół mi odmówili. Nie spałem, nie jadłem, emocje miałem straszne i oto nadchodzi dzień, kiedy powinienem zwrócić pieniądze. Jak teraz, pamiętam, stoję przed ikoną Mikołaja modlę się i rozmawiam z nim i w tym momencie rozlega się telefon, a tam gospodarz mego nowego projektu, mówi, że wylatuje wieczorem i gotów jest dać przedpłatę!!!!! Łzy jak grad… I tak było nie raz, kiedy on mnie ratował. Jestem bezgranicznie mu wdzięczny i bardzo mocno kocham go, Mikołaj Cudotwórca z dużej litery.

I jeszcze jedno opowiem. Nie przypadkowo zacząłem opowiadanie o samochodzie. Po roku sądów – przegrałem. Zabrałem samochód. Długów w związku z nim nagromadziło się góra, nawet jeśli go sprzedać, nie wystarczy aby wszystkie spłacić. Nie wiedziałem, co robić, komornicy mordowali co godzinę. Poprosiłem Mikołaja o pomoc w zaistniałej sytuacji. Minęło chyba kilka dni. Dzwoni do mnie małżonka, we łzach, mówi że samochód ukradli!!!! On był ubezpieczony na znacznie większą wartość niż cena rynkowa. A najważniejsze jest to, że po czteromiesięcznej ciąganinie z ubezpieczycielem, wypłacono mi całą kwotę i jak myślicie kiedy?!?! Nastąpiło to 22 maja!!!! Akurat w dniu wiosennego Mikołaja!!!! On wyciągnął mnie z przepaści, na dzień dzisiejszy długi oczywiście zostały (ale znikome w porównaniu z tym ile ich było), ale powolutku z nimi się rozliczę, on pomógł rozwiązać ogromną ilość moich problemów, a najważniejsze on uratował moją rodzinę i otworzył oczy!!!!

Niski pokłon mu, na wieki wieczne!!!

P.S. Kiedy opadasz na samo dno, Patrzysz na świat zupełnie innymi oczyma, stajesz się pokorny, spokojny, dobry, miłosierny, nie chciwy itd. Chodzisz do cerkwi, spowiadasz się, przyjmujesz priczastije. Do tej pory pamiętam ten stan, on mnie całkowicie odmienił. Pieniądze, praca, drogie samochody, wystawne imprezy – wszystko to proch!

Oto tak, dzięki Bogu i Mikołajowi zmieniłem swój światopogląd! Oni są mi teraz przyjaciółmi, braćmi i ojcami!

Jurij A.


wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk