Cuda Świętego Mikołaja


Nieoczekiwany przystanek

Ten wypadek wydarzył się w maju, na Nikołę wiosennego. Moja mama wracała z cerkwi do domu. Stała na dużej drodze w oczekiwaniu okazyjnego transportu. Ale samochody przejeżdżały obok – nikt nie chciał podwieźć starszego człowieka. Od długiego oczekiwania i głodu u mamy uginały się nogi. I dlatego, zobaczywszy na horyzoncie kolejne auto, ona ze łzami w oczach zaczęła modlić się do swiatitiela Mikołaja z prośbą, aby pomógł jej dostać się do domu. Auto przemknęło obok, a potem niespodziewanie zatrzymało się ze sto metrów od mamy. Wysiadła z niego kobieta i machnęła ręką, zapraszając do samochodu.

Uradowana mama szybko podbiegła do samochodu i, zajrzawszy do niego, zobaczyła przestraszone twarze pasażerów. Wolnego miejsca nie było.

- Babuleńka, nie przeklinałaś nas przypadkiem? – Zapytała kobieta. – Powiedz nam uczciwie: o czym myślałaś, kiedy stałaś na drodze?

- Nie, nie przeklinałam. Tylko zwróciłam się z modlitwą do Mikołaja Cudotwórcy, żeby on pomógł mi zatrzymać wasz samochód. Dziękuję wam, że pożałowaliście mnie, zatrzymaliście się.

Wtedy jeden z pasażerów przesunął zasłonkę na prawym kącie przedniej szyby, za którą wisiała mała ikonka swiatitiela Mikołaja. Wszyscy siedzący z drżeniem popatrzyli na nią i jednogłośnie powiedzieli:

- Oto, on zatrzymał.

Kiedy samochód przemknął obok ciebie – kontynuowała kobieta – w rogu, gdzie wisi ikonka Mikołaja Cudotwórcy, rozległ się silny trzask. Samochód w pędzie zgasł i gwałtownie się zatrzymał.

Tak w ciasnocie ale bez atmosfery żalu, moja mama dotarła do domu.

W. G. Sawieljewa, Samara

 

Nadzieja nie zhańbi

Wieczorem razem z moim synem do naszego domu przyszło trzech rosłych chłopaków – wyraźnie bandytów. Zaczęli żądać od niego ogromnej sumy pieniędzy albo mieszkania. Termin – doba. „Będziesz skarżyć się na milicji – otrzymasz po głowie” – zagrozili oni i natychmiast bezczelnie odcięli telefon, obiecawszy przyjść jutro o tej samej porze po pozytywną odpowiedź.

Rodzina w szoku. Z mieszkania nie wyjść – mogą obserwować; dzieci do szkoły puścić nie można – jeśli wezmą na zakładników? Pieniędzy takich nie ma, pożyczyć nie ma u kogo – akurat i kto teraz da? Położenie beznadziejne. Rozpacz i świadomość swojej bezsilności: syna nie winny, bandyci biorą człowieka „na przestrach”, żeby wymusić ogromne pieniądze.

Noc była straszna. Siedzieliśmy, jak w więziennej celi, oczekując na wyrok. Rozpacz – nie do opisania! Jestem człowiekiem wierzącym, wiem, że w takiej sytuacji „pomoc moja od Pan, który stworzył niebo i ziemię”. Zaczęliśmy się modlić, kto jak umie: do Zbawiciela, Carycy Niebiańskiej i, oczywiście że, do swiatitiela Mikołaja, wielkiego w biedach obrońcy. Całą rodziną od serca prosiliśmy o pomoc. Mija doba, już po północy; oto już i poranek nastąpił, oto już i drugi dzień upływa. Wieczorem wyszłam do sklepu – nikogo nie ma, spokój. Minął i trzeci dzień. Zrozumieliśmy wszyscy siłę modlitwy, nadziei na pomoc Bożą. Łotrzy przepadli bez śladu, a my z Bożą pomocą odzyskaliśmy spokój.

M. P. Petersburg

 

Prosiliśmy z całego serca

Mój mąż Mikołaj elektryczną piłą mocno zranił kciuk na nodze, zaczepiając i krusząc kość. Prawie miesiąc codziennie chodził do szpitala na zmianę opatrunku; założono mu gips. A palec ciągle krwawił, podnosiła się temperatura, chory miał dreszcze. Bardzo przeżywałam z powodu męża. Oboje z nim jesteśmy wierzący, chodzimy do cerkwi. I przyszła mi do głowy myśl: pójść do cerkwi i poprosić św. Mikołaja Cudotwórcy, żeby on pomógł zaleczyć ranę. Poszłam do cerkwi i prosiłam z całego serca. I za trzy dni mąż wyzdrowiał: zdjęto wszystkie opatrunki, on był w stanie włożyć skarpetki i przestał kuleć. Oto, jaki cudowny pomocnik nasz ukochany arcybiskup Mikołaj!

K. N., Zielenogorsk

 

Pokój swiatitiela Mikołaja

Były pracownik NKWD Dmitrij Jefimow opowiedział taki przypadek. Latem 1938 roku skierowano go na służbę do obwodu Nowodieriewieńskiego. Zaczęto poszukiwać mu odpowiedniego zakwaterowania. Okazało się to skomplikowanym zadaniem, ponieważ skierowano go tu nie jednego, i ci którzy wcześniej przybyli zajęli już dobre miejsca. Pracownicy miejscowej administracji postanowili wynająć pokój u samotnej kobiety, wdowy. Ale ona powiedziała, że nie może udostępnić pokoju, ponieważ zajmuje go swiatitiel Mikołaj.

Wtedy nakazali jej otworzyć pokój i, wszedłszy, zobaczyli tam wielką, od podłogi prawie do sufitu, ikonę św. Mikołaja. Nie zważając na wszystkie prośby biednej wdowy, ikonę przeniesiono na strych szopy. W końcu samotna kobieta powiedziała, że to daremny trud: wszystko jedno św. Mikołaj nikomu nie odda tego pokoju. Wszyscy obecni przy tym tylko się roześmiali. Dmitrij Leontjewicz wniósł do pokoju rzeczy, zamknął go na klucz i wyszedł do pracy.

Był bezchmurny czerwcowy dzień. I nagle rozległ się grzmot, rozbłysła błyskawica. W oknie Dmitrij zobaczył pożar w kierunku tego domu, gdzie on wynajął pokój. Przybiegłszy na miejsce zdarzenia, stwierdził, że pali się dom nieszczęśliwej wdowy. Sąsiedzi i sama gospodyni opowiedzieli, jak na niebie ukazał się nieduży, „jak pięść”, obłoczek, gruchnął grzmot i błyskawica uderzyła bezpośrednio w ten pokój, który zajął pracownik NKWD.

Dom spłonął. W taki sposób, św. Mikołaj nie dopuścił nikogo na to miejsce, gdzie stała jego ikona, która, nawiasem mówiąc, zachowała się na strychu. Sama gospodyni otrzymała odszkodowanie, wybudowała nową niewielką chatę i dziękowała św. Mikołajowi za jego łaskę i pocieszenie.

„Błahowiest’”, Riazań

 

Po stokroć

Kupiliśmy z mężem samochód – stareńki, ale niezły. Swego batiuszkę, o. Igora Filina, poprosiłam poświęcić samochód. Po poświęceniu otrzymałam w prezencie od duchowej siostry Jeleny ikonkę św. Mikołaja Cudotwórcy. I tak z nią jeździliśmy.

Pewnego razu, zostawiwszy samochód koło rynku i kupiwszy co nieco, za pozostałe 10 rubli kupiłam gazetę. Sprzedawca wydaje mi resztę z moich 10 rubli – 90 rubli z kopiejkami, jakby ze 100 rubli. Od razu nie zwróciłam uwagi, ale, zbliżywszy się do samochodu, uświadomiłam sobie, że sprzedawca pomylił się na swoją szkodę: ja miałam 100 rubli przed zakupami.

Wsiadam do samochodu. Zastanawiam się: zwrócić czy nie zwrócić? Postanowiłam nie oddawać: przecież ja nie sama zabrałam, dali mi, jeśli nawet przez pomyłkę. Zaczęłam uruchamiać samochód – nie uruchamia się. Ja i tak i siak. Mogłam się opamiętać: św. Mikołajek poucza mnie, nie pozwala wpaść w grzech. Ale wysiadłam i poprosiłam innego kierowcę aby mi pomógł. On mój samochód od razu uruchomił, i dziwił się, dlaczego ja sama nie mogłam tego zrobić.

Odjechałam, nie naprawiwszy swego grzechu.

Minęło całkiem niewiele czasu, i jedna awaria za drugą w końcu opustoszyły nasze portfele w po stokroć większym wymiarze. I wtedy już ja – biegiem do spowiedzi, do ikony, z modlitwą do św. Mikołaja Cudotwórcy.

Tatiana Smirnowa, Sankt-Petersburg

 

Strata

Ten wypadek wydarzył się w naszej rodzinie. Pewnego razu mąż przyszedł z pracy bardzo roztrzęsiony:

- U mnie gdzieś wyciągnęli portfel. Pieniędzy tam prawie nie było, tylko paszport i potrzebne dokumenty.

- Wiesz, ty nie przejmuj się – powiedziałam. – Być może, wszystko będzie dobrze. Spróbuję poprosić świętego Mikołaja.

Mąż tylko ręką machnął: że niby, nie czas teraz na głupoty. Wtedy zaczęłam razem z córkami-nastolatkami czytać akafist do swiatitiela Mikołaja przed jego ikoną – prosiłam, żeby znalazł się paszport. Prosiłam nawet nie tyle z powodu życiowej potrzeby, ile dlatego żeby mąż odzyskał wiarę. Tak minęły dwa dni.

Przychodzę z pracy, a starsza córeczka mi opowiada, że przychodziły jakieś dwie kobiety i przyniosły taty paszport, który poniewierał się w naszej bramie. Oczom nie uwierzyłam: oto on, paszport – nieco zadeptany, ale jednak cały i nieuszkodzony. Z całego serca podziękowałam arcybiskupowi i pobiegłam do telefonu – dzwonić do męża do pracy. On zaś, wbrew memu oczekiwaniu, nie wykazał żadnego zdziwienia i już tym bardziej wdzięczności, znalazłszy wszystkiemu najbardziej przyziemne wytłumaczenie.

- A innych dokumentów nie przyniosły? – zapytał.

- No, wiesz – westchnęłam z żalu – prosiłam tylko o paszport.

- Więc poproś teraz o dokumenty.

Czuję, że już się naśmiewa, i przerywam rozmowę. O tej historii zaczęliśmy już zapominać, gdy nieoczekiwanie pewnego razu znalazłam w skrzynce pocztowej kopertę na imię męża. Ponieważ wtedy nie było go w mieście, położyłam kopertę na biurku. Ale to była jakaś dziwna koperta: bez stempla pocztowego, lekko naderwana, i w otworze widoczny drukowany tekst. Przyszła myśl, że trzeba otworzyć: może, coś pilnego.

Rozrywam otwór, a z niego wysypują się jakieś kwity, paragony, kupony. Osłupiała patrzę na całą tę stertę dokumentów, nie rozumiejąc co wspólnego mają one z moim mężem. I nagle jak błyskawica przemknęła myśl, w którą trudno uwierzyć. Zaczynam studiować je jeden po drugim. Widać, że papierki wyjęte z kałuży i następnie przez kogoś troskliwie wyprasowane.

Maria Sławina, Sankt-Petersburg

 

„Święty Mikołaj, pomagaj!”

Historia ta wydarzyła się z moim stryjem, człowiekiem bardzo nieprostego losu. Kiedy wiara jego tylko co się rodziła, podczas jednego z rzadkich przyjazdów stryja do Petersburga, u nas mieliśmy rozmowę, podczas której mu powiedziałam: „Jeśli z tobą cokolwiek się stanie, przypomnij sobie swiatitiela Mikołaja i proś go o pomoc”. Po pół roku albo roku, podczas następnego swego przyjazdu, on opowiedział następujące.

Przyjechał on na urodziny do swego ciotecznego brata, mieszkającego w Kingiseppie, i oni coś się tam posprzeczali. Stryjek mój, obraziwszy się, nie został nocować, a wybrał się do siebie, do Ust-Ługi. Liczył na to, że noce jasne, a i okazja, może, podwiezie. Jednak minęło już kilka godzin, a na szosie nie było żadnego samochodu. Tu on przypomniał sobie moje słowa i wyrzekł coś w rodzaju: „Dawaj, Mikołaj, pomagaj, jeśli możesz”, na nic poważnie nie licząc.

O tym co wydarzyło się później, opowiadał z radosnym śmiechem: „Wyobrażasz, minęło kila minut, i na absolutnie pustej dotychczas szosie pokazał się samochód. Kawaler zahamował, dowiedziawszy się, dokąd ja idę, aż zagwizdał: "Przecież ty już dawno inną drogą idziesz, rozstaje przespałeś. Siadaj, podrzucę". Pożałował on mnie i aż do samej mojej wsi dowiózł, pieniędzy nie wziął. Oto jak mnie twój święty Mikołaj wyratował, chociaż ja to z własnej głupoty wpadłem”.

Maria Sławina, Sankt-Petersburg

 

Dziadek z ikony

Było to w miejscowości Samarskoje Rostowskiego obwodu (stacja Kajała) wkrótce po wojnie. Pewnego razu zimą moja ciocia Niusia poszła po wodę. Śnieg, mróz, ale iść trzeba. Doszła do przerębli, zaczęła nabierać wodę, i nagle – czy to się poślizgnęła, czy to lód pod nią się załamał – wpadła do lodowatej wody. Na jakiś czas straciła przytomność. Ocknęła się – leży na śniegu na brzegu przerębli, a obok – niewysoki staruszek. Pomimo przeżytego strachu, ciocia Niusia zdumiała się i tylko chciała zapytać: „Dziadku, skąd tu wzięliście się i jak potrafiliście mnie wyciągnąć?” – jak dziadek ten znikł, stał się niewidoczny. Przyszła moja ciocia do domu, spojrzała na ikonę – i oto on, dziadek: swiatitiel Mikołaj Cudotwórca.

 

Mikołajowe oczka

Mama opowiedziała, jak moja babcia Barbara Nikołajewna leczyła syna Mikołajka: mocno chorowały u niego oczka. Długo leczono go u okulistów, ale wyleczenie nie następowało. Dziecko mocno cierpiało z bólu. Do oczu wkraplano tak silne krople, że jedwab na ramieniu babcinej sukni na którym płakał Kola, rozpływał się. Babcia zwróciła się do profesora. Ten zbadał chłopca i powiedział: „U niego jedno oko wypłynęło, wkrótce przepadnie i drugie. Ja nie jestem Bogiem – oczu nie wstawię”.

I wtedy Barbara Nikołajewa zamówiła molebien w intencji uzdrowienia chorego dziecka Mikołaja. I święty wybrańca Boży Mikołaj zlitował się nad biednym dzieckiem. Chłopiec wyzdrowiał całkowicie, żadnych śladów choroby nie zostało. Mama mówiła, że Kola miał piękne wielkie oczy.

Warwara Siemionowi

 

Ślepa przyszła do domu

(opowiadanie na podstawie słów córki)

Moja mama – stara ślepa kobieta. Ale w obrębie swego podwórka poruszała się nieźle. Wyobraźcie sobie: okolice Moskwy, wioska. Ona wyszła za opłotki wyrzucić śmieci i zabłądziła. W żaden sposób nie mogła znaleźć drogi z powrotem. Chodziła-chodziła, ale ani drogi nie znalazła, ani swego płotu. Było już późno, nie było kogo zawołać. Mama zaczęła modlić się do świętego Mikołaja. I wtem ktoś wziął ją za rękę i poprowadził. Ona nie sprzeciwiała się, od razu pojąwszy, kto to był. On przyprowadził ją pod dom: mama zatrzymała się, kiedy dotknęła swojej bramy, rozpoznała ją i dalej już poszła sama. Odprowadzający znikł.

Władimir Hubanow, na podstawie opowiadanie Andreja Grigorjewicza

 

Mój święty opiekun

Wiele razy swiatitiel Mikołaj pomagał mi, grzesznemu. Chociaż w młodości byłem ateistą, ale w duszy czułem, że istnieje coś wyższego, co ważniejsze jest od śmierci. Wyprosiłem u pewnej staruszki ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy.

Uczyłem się w szkole medycznej i marzyłem dostać się na studia. Do cerkwi nie chodziłem, modlitw nie znałem, ale stawałem przed ikoną i mówiłem: „Mikołaju Cudotwórco, uczyń cud: zrób tak, żebym ja dostał się na studia”. Po jakimś czasie z wyróżnieniem skończyłem szkołę, cudem uniknąłem wojska i otrzymałem skierowanie na studia. Na korepetytorów pieniędzy nie było, przygotowywałem się samodzielnie, ale się dostałem. Z biegiem czasu, dzięki modlitwom swiatitiela, ucerkowiłem się (zacząłem żyć życiem Cerkwi).

Pojechałem popracować ku chwale Bożej do Zielenieckiego monasteru. Pracownikiem naszej hotelowej kuchni był starszy, ale bardzo rześki sługa Boży Mikołaj. Miał on książeczkę o cudach swiatitiela Mikołaja, którą z radością dawał czytać każdemu, kto miał życzenie. Z niej dowiedziałem się o wielu przypadkach pomocy Cudotwórcy. Zwłaszcza zapamiętałem, jak swiatitiel Mikołaj i sprawiedliwy Symeon Bohopriimiec pomogli prepodobnemu Piotrowi Atoskiemu.

Pewnego razu, wykonawszy swoje codzienne zadanie, poczułem osłabienie. Z wielkim trudem wystałem na całonocnym czuwaniu, wyspowiadałem się i, wróciwszy do hotelu, bez sił zwaliłem się na łóżko. Nad ranem poczułem się tak źle, że nie mogłem się poruszyć. O tym, żeby iść na nabożeństwo, przystąpić do Eucharystii, nawet mowy nie było. I zacząłem modlić się do św. MikołajaCudotwórcy i św. Symeona Bohopriimca* o uzdrowienie. Po jakimś czasie mogłem się już poruszać. Osłabienie znikło, robiło się mi coraz lepiej i lepiej. Troszkę później wstałem, mniej czy bardziej pewnym krokiem poszedłem do cerkwi, przyjąłem Eucharystię i poczułem się całkiem zdrowo.

Pewnego razu późnym listopadowym wieczorem wraz z rodziną jechałem jako kierowca swoim samochodem obok miasta Nikolskoje. Pierwszy śnieg i mróz zamienili drogę w ślizgawkę. Na jednym z zakrętów samochód ostro zarzuciło i znaleźliśmy się w rowie. Miejsce było opuszczone, a pora późna – trudno było liczyć na pomoc. W ciągu dwóch godzin przejechało obok kila osobówek, które nie mogły nas wyciągnąć. Potrzebna była ciężarówka, ale gdzie ją wziąć? Ochładzało się. Groziła nam noc pod odkrytym niebem. Samo z siebie wyszło jakoś, że z czystego serca powiedziałem, że pomóc nam może tylko św. Mikołaj Cudotwórca. I zacząłem prosić swiatitiela o pomoc. I zaraz w nocy ciszę naruszył dźwięk zbliżającej się ciężarówki. Wyciągnięto nas z rowu, i pomyślnie dotarliśmy do domu. Godne uwagi jest to, że kiedy ciężarówka odjechała i my po minucie ruszyliśmy za nią, zwiększywszy prędkość, nie znaleźliśmy jej na swojej drodze, chociaż, na logikę, powinniśmy ją dogonić…

Sługa Boży Igor, Petersburg

*Bohopriimiec – który dostąpił zaszczytu przyjęcia na swoje ręce Boga – Chrystusa Zbawiciela

 

Obronił i nakarmił

Moja babcia Zinaida żyła sama z trójką dzieci: jej męża zabili bandyci. Pewnego razu zimą, w czasie II wojny światowej wracała ona do domu z Kurska. Iść trzeba było daleko. Nagle całkiem blisko zawyły wilki, i babcia zrozumiała, że może zginąć. Zaczęła modlić się do Pana i swiatitiela Mikołaja. Nieoczekiwanie podjechał samochód, i babcia, wsiadłszy do niego, tylko zatrzasnęła drzwiczki, jak do samochodu podbiegły wilki.

Drugi raz swiatitiel Mikołaj pomógł babci już po wojnie. Żyć jej z dziećmi było trudno: nie było drewna, nie było jedzenia. Babcia pożyczyła pieniądze i pojechała do Orzechowa-Zujewa kupić pończochy, żeby je potem sprzedać. Wtedy nazywało się to spekulacją i było przestępstwem. Do domu wróciła późno i tylko zaczęła się przygotowywać do snu, jak zastukano do drzwi: „Milicja!” Z modlitwą do swiatitiela, babcia otworzyła drzwi. Weszli milicjanci, mówią: „Oskarżają panią o spekulację, proszę pokazać kufer”. Obok kufra stał worek z pończochami. Babcia otworzyła kufer, zaczęła wszystko wyjmować, i na worek układać. Zobaczyli milicjanci, że w domu chłodno i głodno, polecili babci ubrać się, wziąć saneczki i iść z nimi. Wróciła babcia z workiem węgla, drwami i dwoma bochenkami chleba.

I. Kirina, Nowgorod

 

„Wróg nie przeszedł”

W lata blokady Leningradu metropolicie Aleksijowi I, przyszłemu Patriarsze, swiatitiel Mikołaj odkrył: „Do mnie uciekać się jest dobrze, ale bardziej doskonałą drogą jest – nigdy nie zapominać Matki Bożej”.

I wybrawszy ustronne miejsce, w katedralnym Nikolskim soborze razem z wielką ascetką schimniszką* Marią on modlił się, pokładając nadzieje na to, że Matka Boża Skoroposłusznica (Szybko spełniająca prośby) i św. Mikołaj (w soborze były ich cudotwórcze ikony) nie dadzą wrogom zbezcześcić miasta.

Wróg nie mógł przeniknąć do Leningradu. Jeszcze więcej: on nie mógł przeniknąć dalej do naszej Ojczyzny. Oto jaki cud dokonał się według modlitw Bożej Matki i swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy!

Na podstawie opowiadania schiihumena Sawwy

*Schimnich, schimnica – mnich, mniszka wyższego stopnia, prowadzący anielski tryb życia

 

Odpłata

Rosłem w pobożnej rodzinie. Mój dziadek, Wasilij Jefimowicz Taraskin, i jego żona Anna Iwanowna byli pobożnymi ludźmi, bardzo czcili ziemskiego Cara Mikołaja II. Kiedy urodziła się u nich pierwsza córka – moja mama – dali jej imię ku czci carskiej córki – Olga. Ona skończyła trzy klasy cerkiewno-parafialnej szkoły, gdzie ulubionym jej przedmiotem był Zakon Boży (religia). Dobrze nauczyła się czytać Psałterz, tak, że zapraszano ją czytać po zmarłych nie tylko w naszej wsi, ale i w okolicy.

W pięknym (świętym) kącie izby, nad stołem do spożywania posiłków, na półce z ikonami znajdowały się obrazy: święte oblicza Zbawiciela, Przenajświętszej Bogarodzicy, Mikołaja Cudotwórcy. Pod święto babcia Aniuta zapalała łampadkę, której światło przynosiło niewytłumaczalny błogi spokój. Bywało, w nocy zbudzisz się, zmrużysz oczęta: ciągną się od łampady złote nicie do twoich oczu. Kiedy wpatrywałem się w Boskie oblicza, to myślałem, że one są żywe. Bo tak to i jest. Byłem tak szczęśliwy, kiedy pewnego razu w paschalne dni dla mnie z innymi chłopcami udało się być na trzeciej kondygnacji dzwonnicy naszej Nikolskiej cerkwi podczas paschalnego dzwonienia.

Niestety, widziałem też zburzenie tej dzwonnicy. Pod kierunkiem komunisty Żitkowa dzwony zrzucono, i one rozpadły się na kawałki. Pomagał mu pewien pijak – Wania Bragin. Za swoją pracę dostał pieniądze i tak się napił, że, wracając nocą do domu, wpadł do opuszczonej studni i utonął, choć wody tam było wróblowi do kolan. Cerkiew zamknięto, chciano urządzić w niej klub, ale mieszkańcy odmówili do niego chodzić, i wtedy przekształcono ją na magazyn.

Do fundamentów cerkiew zburzono już po wojnie, znów pod kierunkiem Żitkowa. Tym razem on nie uniknął odpłaty. Zachorował na gruźlicę, kaszlał krwią i umarł. Dopadła bieda i jednego chłopca – pioniera. On nabierał do kieszeni kamieni i rzucał nimi, celując w święte oblicza. Potem przeziębił nogi i na całe życie został inwalidą. Spotkałem go niedawno w mieście. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Nikolskiej cerkwi, on wyrzekł: „Durnie byliśmy” – i odszedł ode mnie, opierając się na kulach.

Ja sam przez długie lata byłem małowiernym. Mama często przypominała mi o czytaniu Świętych ksiąg, ale ja ciągle protestowałem. Kiedy w czterdziestym drugim odchodziłem na front, mama dała mi pas „Żywy w pomocy…” (słowa psalmu 90 (91)) Prawdopodobnie to uratowało mnie: przecież z wojny wróciłem nieuszkodzony. Nie inaczej, jak dzięki matczynej modlitwie znów przyszedłem do Cerkwi, i teraz już nie zachwieje mną żadna szatańska siła.

N. A. Kuliniczin, Riazań

 

Nauczka (opamiętanie się)

Kiedy w Kaliningradzie otwarta została nowa cerkiew Chrystusa Zbawiciela, poszłam na pierwszą w tej cerkwi służbę. W sklepiku ze świecami przyciągnęła moją uwagę niewielka niedroga ikona swiatitiela Mikołaja. Kiedy szłam do domu, całą drogę ogrzewało mnie uczucie czci do nowej ikony. Ale kiedy weszłam do mieszkania, córka, zobaczywszy obraz swiatitiela, wzięła go do rąk i następnie odrzuciła niedbale ze słowami: „Po co jeszcze ikonę kupiłaś? Ich i tak u ciebie dużo. A mówisz, pieniędzy nie ma nawet na chleb!” Z bólem w sercu odpowiedziałam: „Ja przecież nie zmuszam ciebie na siłę wierzyć. Ale o Bogu i ikonach proszę nigdy źle nie mówić. Nie sądź o tym, czego nie znasz”.

Kilka godzin później samochód, w którym jechała córka miał wypadek. Z pasażerów, znajdujących się w dwóch samochodach, które się zderzyły, ucierpiała tylko ona; pozostali obeszli się lekkim strachem. A u córki – złamana kość miednicy, silny wstrząs mózgu, rany szarpane głowy, twarzy, rąk i nóg. Powiedziałam córce, że dostała lekcję za niedbałe odnoszenie się do ikon i wiary. Błagałam swiatitiela Mikołaja o wybaczenie i prosiłam o uzdrowienie. Teraz moja córka jest zdrowa. Niestety, nie ma twardej wiary, chociaż i wątpliwości już nie pozostały.

Lubow Nikitina, Kaliningrad

 

Za rzeką Użeń

W głuchej zaniedbanej wsi Zaużeńje, położonej w otoczeniu głuchych lasów Twerskiego rejonu za rzeką Użeń, jest półrozwalona kaplica ku czci swiatitiela Mikołaja. Znajdowała się w niej czczona w tych stronach wielka cerkiewna ikona świętego. Kaplica była wybudowana w XIX wieku. W te lata kiedy była ona czynna, przychodzili tam się pomodlić jak miejscowi mieszkańcy, tak i chłopi innych wsi. Święta św. Mikołaja Cudotwórcy zawsze uważane były za największe święta we wsi. W te dni urządzano wielkie uroczystości i imprezy. I prawie wszyscy mężczyźni we wsi mieli na imię Mikołaj.

W lata masowych prześladowań Cerkwi chłopi wsi Zaużeńje postanowili nie dopuścić do zbezczeszczenia święcie czczonej kaplicy. Wiele ikon z niej przeniesiono do domów, gdzie zostały ukryte przed profanacją. Główną ikonę kaplicy św. Mikołaja z żywotem – wziął do swojej chaty gorliwie modlący się, chłop Mikołaj. Kaplicę oficjalnie zamknięto, ale każdy zaużeński chłop dalej modlił się i czcił św. Mikołaja w swoim domu.

Znane jest wydarzenie, po którym główną ikonę kaplicy zaczęto uważać za cudotwórczą. W latach powojennych w gospodarstwie bydlęcym wybuch pożar. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko i gotów już był przerzucić się na domy, przylegające do gospodarstwa, i dalej – na całą wieś. Ludzie byli w panice. Samochodów strażackich we wsi nie było, a poradzić z ogniem swoimi siłami chłopi nie mogli. Wtedy dziadek Mikołaj wziął ikonę swego niebiańskiego opiekuna i z modlitwą skierował się w stronę pożaru. Po jakimś czasie płomień zaczął przygasać. Wieś została uratowana poprzez pomoc i orędownictwo Mikołaja Cudotwórcy.

W następnych latach poprzez ikonę do swiatitiela Mikołaja zwracali się ludzie, obarczeni chorobą czy życiowymi trudnościami, i za każdym razem otrzymywali uzdrowienie i pocieszenie w zmartwieniach. Wybierając się w drogę, każdy, przeżegnawszy się, odmawiał krótką, znaną wszystkim mieszkańcom Zaużeńja, modlitwę: „Mikołaju Święty, pomagaj mi w drodze”.

Po śmierci dziadka i babci ikona w spadku dostała się mi. Na początku 90-tych lat przewiozłem ją do Sankt-Petersburga, i teraz jest ona w moim mieszkaniu.

Igor Kuźmin, Sankt-Petersburg

 

Nikoła chlebowy

Jak wejdziesz do cerkwi, po prawej stronie na ścianie – obraz św. Mikołaja Cudotwórcy. Oblicza prawie nie widać – farby zapieczone burowato-brązowym cieniem. Ale oczy patrzą jasno, żywo i z wielka dobrocią. I mnie od razu pociągnęło do tego obrazu. Coś prostego, pewnego i niezbędnego było w nim – jak w kawałku chleba.

- Bo To i jest Nikoła Chlebowy – wyjaśniły mi mniszki.

- Nikoła Chlebowy? – zdziwiłem się. – Pierwszy raz słyszę taką nazwę ikony.

- I my nie słyszałyśmy, póki ikony nie przyniesiono – powiedziała siostra i wyciągnęła wbudowaną w ramę-gablotę ikony szufladkę na świece.

- Proszę popatrzeć.

W szufladce leżały wąskie paski papieru. Dziwnie… cała moja rodzina długie, nieskończenie długie lata żyła na chlebowe kartki. Tyle rozmów, tyle przekazów słyszałem, ale samych karteczek nie widziałem ani razu. W strychowych rupieciach czasem trafiały się niewykorzystane bilety do kina, talon na tekstylia, nawet wycofane z obiegu drobne banknoty, ale kartki na chleb – nigdy. Widziałem je pierwszy raz w życiu.

Jedna kartka była wypisana na imię Jelizawiety Jefimowny Chmielowej – miała otrzymywać w listopadzie 1941 roku po czterysta gramów chleba. Druga na imię Marii Pietrowny Pawłowoj, która otrzymała w listopadzie 1941 pełną normę – osiemset gramów. Z listopadowych karteczek nie sądzone było skorzystać ani Jelizawiecie, ani Marii. 16 października niemieckie wojska zaczęły natarcie w kierunku Gruzino, Budogoszcz, Tichwin i 8 listopada opanowały miasto, próbując zamknąć drugi pierścień blokady wokół Leningradu.

Na ścianie wisiał ciemny obraz swiatitiela Mikołaja.

- Jak on tu trafił? – zapytałem.

- Nie wiem – pokręciła głową mniszka w odpowiedzi na moje słowa. – Kobiety, które obraz ten ofiarowały cerkwi, opowiadały taka historię…

- Jakąż?

- One same słyszały ją w dzieciństwie od dorosłych. Wszystko tak też było: i Niemcy nacierali, i kobiety do których należały karteczki trafiły pod okupację. A jeść nie było co. Przecież tych karteczek Niemcy nie realizowali. Choć z głodu umieraj. Popłakała Jelizawieta (do niej właśnie należał obraz), wsunęła swoją chlebową karteczkę do szufladki na świece, pomodliła się do świętego Mikołaja Cudotwórcy i położyła się spać. A rano patrzy: na stole chleb. Kawałek czterysta gramów.

Tu akurat sąsiadka przychodzi, Maria. „To ty, Masza, chleba przyniosłaś?” – pyta Jelizawieta. „Nie – mówi ta. – Skąd? Sama bez chleba siedzę”. Opowiedziała jej Jelizawieta o cudzie, i Maria uprosiła położyć i jej kartkę chlebową do szufladki na świece.

- Oto tak przeżyły kobiety okupację – kończąc opowiadanie, rzekła mniszka. – jak to się stało – nie wiadomo, a tylko każdego ranka w domu po kawałku chleba znajdowały. Swiatitiel Nikoła Chlebowy karmił je. Niedługo, prawda, były one pod okupacją – miesiąc tylko. Już w grudniu nasze wojska wyzwoliły Tichwin.

Mniszka przeżegnała się, wzięła pasek papieru z moich rąk, troskliwie włożyła do szufladki.

- „Prawidło wiary i wzór pokory – zaśpiewała ona – wstrzemięźliwości nauczyciela objawił ciebie stadu twemu Ten, Który jest wszystkich rzeczy Prawdą (Istotą). Dlatego zdobyłeś pokorą wysokie, ubóstwem bogate. Ojcze hierarcho duchownych Mikołaju, módl się do Chrystusa Boga o zbawienie dusz naszych.*

- Swiatitielu Mikołaju, módl się do Boga za mnie, grzesznego – wyszeptałem, ocieniając siebie znakiem krzyża i patrząc w świecące dobrocią i mądrością z ciemno-brązowej, chlebowej dobroci oblicza oczy swiatitiela.

Mikołaj Koniajew, Sankt-Petersburg

*Moje tłumaczenie poparte zdaniem duchownych z którymi konsultowałem oraz stroną http://petrovskoe.ortox.ru/tropari-i-kondaki-svt-nikolayu/.
Dostępne są w Internecie inne wersje tłumaczenia modlitwy: - „Prawidło wiary i wzór pokory, wstrzemięźliwości nauczyciela objawiły ciebie stadu twemu, dzieła (życie) twoje. Dlatego zdobyłeś pokorą wysokość, ubóstwem - bogactwo. Ojcze hierarcho duchownych Mikołaju, módl się do Chrystusa Boga o zbawienie dusz naszych. Na przykład https://azbyka.ru/days/p-pravilo-very-i-obraz-krotosti oraz na http://www.bydgoszcz.cerkiew.pl/sw-mikolaj

Opiewając twoje cuda

Mój bliski znajomy pewnego razu przebywał w wielkim smutku. Było to w latach powojennych. Sprawa opierała się o sąd. Ale mój znajomy był niewinny i usilnie modlił się do swiatitiela Mikołaja, żeby ten okazał mu pomoc. Zmęczywszy się, położył się i tylko się zdrzemnął, jak widzi: na niebie – wielkie mnóstwo świętych ludzi, i pośród nich swiatitiel Mikołaj bardziej niż inni promienieje łaską i światłem. I oto mój znajomy myśli: „Jak wielkie pocieszenie, że jest u nas taki święty, tak wielki pomocnik i obrońca!” Przebudziwszy się, on ocienił siebie znakiem krzyża i powiedział: „Chwała Bogu! Pan zmiłuje się nade mną”. I rzeczywiście, Pan obronił i zmiłował się nad nim.

I jeszcze jeden przypadek niebiańskiego wstawiennictwa swiatitiela Mikołaja. Bardzo dawno pewna pobożna staruszka opiekowała się dzieckiem. Kiedy jego rodzice wychodzili do pracy, ona otwierała niewielką walizeczkę, na pokrywie której była ikona swiatitiela Mikołaja, i modliła się. A dziecko, bawiąc się, wszystko to widziało. Pomodli się staruszka – walizeczkę chowa.

Pewnego razu rodzice po pracy zajmowali się jakimiś sprawami gospodarczymi. Okna na balkonie były otwarte. Dzieciątko wyszło i patrzy z balkonu w dół – na plac zabaw, gdzie spacerują, bawią się, śmieją dzieci. I zechciało być tam. Ono podstawiło stołek, wdrapało się – a miało tylko cztery latka – i skoczyło wprost z czwartego piętra.

Zbiegli się ludzie. Krzyczą: „Dziecko spadło!” Rodzice patrzą: nie ma dziecka na balkonie. Rzucili się na dół po schodach, a chłopczyk stoi na dole żywy, i ani jednego zadrapania na nim nie ma. Matka schwyciła go na ręce i mówi:

- Syneczku, jakże ty żywym zostałeś?

A on w odpowiedzi:

- Mnie dziadek złapał!

- Jaki dziadek?

- A który u babci w walizeczce.

Przyszli do domu:

- Babcia, pokazuj walizeczkę!

Ona w tajemnicy strzegła swojej wiary, ale musiała się ujawnić. Dziecko mówi, wskazując na ikonkę w walizeczce:

- Oto ten dziadek mnie złapał.

Archimandryta Amwrosij (Jurasow)

 

Nikolska cerkiew

Pracuję jako ekspert od spraw społecznych na obszarach wiejskich. Według opatrzności Bożej pod moją opieką znalazł się zabytek architektoniczny – cały zespół. Nikolska cerkiew, składająca się z dwóch cerkwi, zimowej i letniej. Z powodu wielkich trudności finansowych Nikolska świątynia znajdowała się w opłakanym stanie. Oto już cztery lata musiałem rozwiązywać problemy organizacyjne w tej sprawie. Co-nieco udało się już zrobić, ale pracy – nie ma końca. Świątynia ma pięć ołtarzy: swiatitiela Mikołaja, obecnie czynny; wielkomęczennika Dimitrija z Tesalonik – cerkiew zimowa, stale czynna; Zmartwychwstania Chrystusa; męczenników Flora i Ławra; prepodobnego Siergija z Radoneża. W skład zespołu wchodzą jeszcze Abrahamowe wrota, służące jako przejście na cmentarz, i budynek szkoły niedzielnej.

Cerkiew budowana była z ofiar ludzi. Początek budowy datowany jest na 1776 rok, ale priestoł (ołtarz) ku czci swiatitiela Mikołaja wyświęcono w 1786 roku. Tylko jego jednego nie dosięgły bezlitosne ręce burzycieli. Priestoł, poświęcony ku czci św. Mikołaja, pozostał kompletny w pierwotnym stanie, tj. wszystkie święte przedmioty zostały nietknięte. I to jest cud.

Były takie czasy, kiedy właśnie ta cerkiew jedna była czynna w całym Soligalickim rejonie. A przed rewolucją było tu ponad pięćdziesiąt cerkwi. Oczywiście i naszą cerkiew zamykano. Były to lata 1939-1944. Kapłanem w tym czasie był Aleksandr Iwanowicz Kastorskij. Cerkiew zamknięto, a batiuszkę – człowieka już starszego – wypędzono z domu. On kupił około 2 kilometry od cerkwi niewielki dom, a później był w stanie kupić malutki domek obok swojej cerkwi. Ludzie opowiadali, że w tym czasie nabożeństwa służono w domku kapłana.

Oczywiście, wszyscy nie mogli zmieścić się w tym domku; dlatego wielu stało na zewnątrz. Chociaż o. Aleksandr według dokumentów zaliczany był w miejscowości Wierchowije jako zesłaniec i nałożono na niego zakazy, on mimo wszystko służył po domach molebny. Miał chore nogi, i dlatego nie mógł wchodzić po schodach do każdego domu. Wtedy ludzie zaczęli dekorować swoje podwórka dla służenia molebnów z poświęceniem wody.

Przed wojną o. Aleksandra zamknięto w więzieniu za działalność cerkiewną. Do niego zewsząd szli ludzie i nieśli produkty spożywcze. Mówili, że całe więzienie w tym czasie jadło do syta. Następnie batiuszkę wypuszczono z więzienia ze względu na starość. Ojciec Aleksandr przesłużył w Nikolskiej cerkwi aż do swojej śmierci. Zmarł batiuszka w wieku osiemdziesięciu pięciu lat.

Galina Gromowa, Burdukowo Kostromski rejon

 

Cudowne zdjęcie

W Samarze proboszcz cerkwi Wiery, Nadieżdy, Lubwi i ich matki Sofii o. Witalij Kałasznikow koronował (udzielał ślubu) Siergijowi i Oldze. Następnego dnia nowożeniec przyszedł do cerkwi i pokazał kapłanowi fotografię, zrobioną dzień wcześniej na ślubie zwykłym „Polaroidem”. W lewym rogu fotografii pojawiły się jasne kontury ludzkiej postaci, bardzo podobnej, według słów o. Witalija, do swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy: nimb, broda, fałdy szaty… Porażony kapłan rzucił się ku jednej ze ścian cerkwi, do fresku św. Mikołaja – kopia zjawiska! Jedyna różnica: jeśli się przypatrzeć, to na fotografii nożna dostrzec w prawej ręce świętego Czaszę do Św. Eucharystii, a w lewej – Ewangelię. A w prawosławnej tradycji ikonograficznej z Czaszą w ręce przedstawiany jest tylko św. Jan z Kronsztadu.

Na fotografii kontur swiatitiela jak gdyby unosi się w powietrzu naprzeciwko ściany, gdzie wcześniej, z przedrewolucyjnych jeszcze czasów, stała piec. Kiedy budowniczowie odnawiali budynek po dziesięcioleciach zaniedbania, oni gładko zatynkowali ścianę i żadnych rysunków na niej nie było. Zainteresowani duchowni cerkwi zdecydowali sprawdzić: czy nie jest to przypadek? Sami zaczęli fotografować miejsce, w którym miało miejsce zdarzenie, i niezmiennie na otrzymanych fotografiach ukazywał się obraz świętego. Ciekawy fakt: cerkiew była wyświęcona w 1898 roku jako Nikoło-Sofijska.

Po zdarzeniu z fotografią parafianie zwrócili się do władz diecezjalnych z prośbą o przywrócenie cerkwi wcześniejszej nazwy. „A kiedy kopułę podnoszono, też był cud – opowiada ojciec Witalij. – prosto nad kopułą na niebie pojawił się ślad, jak od samolotu odrzutowego – w postaci prawidłowego ośmioramiennego krzyża, skierowanego na wschód”.

Andrej Połynskij

 

Sen

Pewnego razu, kiedy pracowałem jako dyrektor domu kultury, zaproponowano mi przeprowadzić wieczór noworoczny w restauracji. Trwał Bożonarodzeniowy post, ale skusiłem się na zaproponowane mi pieniądze i wyraziłem zgodę. Przeddzień nocą widzę sen: w naszej parafialnej cerkwi stoją święte relikwie Mikołaja Cudotwórcy. Wszyscy po kolei podchodzą i przykładają się do nich. Doszła kolejka i do mnie. Ale tylko chciałem pochylić się do świętych relikwii, jak swiatitiel Mikołaj podniósł się, gniewnie odepchnął mnie i zaczął karcić na całą cerkiew, groźnie piętnując.

Od okropnego wstydu i strachu zbudziłem się i długo nie mogłem zasnąć. Modliłem się i płakałem, ale opamiętanie przyszło potem. Nie zmieniłem swojej decyzji: szkoda było przepuścić możliwość zarobienia przez jeden wieczór połowy swojej pensji. Uczucie strachu i wstydu długo mnie nie opuszczało. Dzięki niemu uniknąłem bardziej obrzydliwych grzechów w ten noworoczny wieczór. Ale nie można pozostać czystym, nurkując w brudnej kałuży.

Zarobione przeze mnie pieniądze poszły na lekarstwo dla córki, która nagle zachorowała, a ja wpadłem w przygnębienie, uświadamiając sobie swoją nienaprawialną marność. Ale swiatitiel Mikołaj pożałował mnie i nieco później pocieszył. Dobrzy ludzie podarowali mi jego święty obraz z żywotem. Ikonka z rzadkim wizerunkiem, ale oblicze świętego – takie, jak widziałem we śnie. Każdego dnia proszę o wybaczenie u swiatitiela za to, że niegodnie noszę jego imię; proszę o pomoc i opiekę. I wiem: chociaż i grzesznym jestem człowiekiem, ale Boży święty nie opuszcza mnie, ginącego.

Mikołaj Wanienko, Wilejka Miński rejon

 

W tę okrutną godzinę

Wojna. Późna jesień 1942 roku. Okupacja. Szkoły na Łotwie nie pracują. Można dostać się do pracy na Białorusi, ale tam nie dotrzeć. W jednej z takich chwil beznadziejności podeszłam do obrazów i zaczynała prosić swiatitiela Mikołaja: „Ojcze Mikołaju, wszystkim pomagasz, a ja nigdy do ciebie się nie zwracałam. Pomóż i mi. Sama ja jestem ze starą matką, nie mam ani ojca, ani brata, ani męża. Bądź mi ojcem, pomóż mi! Przecież nikomu nie odmawiasz, tak nie odmów też i mi!” Tego samego dnia mogłam wyjechać na Białoruś. Dostałam się do pracy jako kierowniczka w wiejskiej szkole.

Mieszkałyśmy i żywiłyśmy się u pewnego rolnika. Za to oddawałam mu swoje „nauczycielskie” drwa, a dostać ich w tej miejscowości było trudno. W środku zimy we wsi zaczęli przebąkiwać, że drewna nie będzie. Zaczęłam się niepokoić, zaczęłam znów prosić św. Mikołaja: „Ojczulku mój! Ratuj mnie, pomóż z drzewem! Przecież inaczej nie rozliczę się z gospodarzem. On przecież nas karmi!” Po jakimś czasie poinformowano, że wyznaczono na drewno inną działkę, ale tam partyzanci, jechać nie można. A ja ciągle proszę swiatitiela: „Pomóż mi, nic sama ni mogę zrobić…” Żyjemy bez drewna, w pokoju nocami zamarza woda.

Pewnego ranka gospodarz pojechał dokądś szukać drzewa. Nagle widzę przez okno, że przez pole w stronę naszego domu jedzie fura z drzewem. Okazało się, to drzewo dla mnie. Woźnica opowiedział: „Wczoraj woziliśmy drzewo do gminy. Załadowałem wóz, pojechaliśmy. Nagle mój koń stanął, ani z miejsca. Kładzie się na ziemię, i tyle; nic z nim nie poradzisz. Walczyłem z nim, walczyłem, jakoś dotarłem do waszej wsi. Już zmierzchało, przenocowałem u ludzi. Rano postanowiłem jechać do domu, a stamtąd – do gminy. Dojechałem do drogi, a koń znów się kładzie. Idzie naprzeciw pracownik waszej szkoły. Ja opowiadam mu o swoich kłopotach. On poradził odwieźć drzewo do pani: „i tak ona ma otrzymać, a w twoich papierach ja odznaczę, że dostarczyłeś”.

Nakarmiłam mężczyznę, pokazałam drogę, on odjechał. Doszłam do siebie, upadłam przed obrazami i zapłakałam. Chciało się wejść w głąb ziemi i dziękować, dziękować temu, kogo prosiłam aby był mi ojcem w tę straszną godzinę… To zdarzenie ja szczególnie lubię wspominać. Ono zawsze ogrzewa mi duszę. I teraz płaczę, kiedy piszę te słowa.

Ze wspomnień Pawły Iwanowny Krukowskiej (1995), T. S. Kuźmicz, Psków

 

Burzyciele cerkwi

Do końca lat 50-tych istniała u nas i była czynna cerkiew św. Swiatitiela Mikołaja. Jeszcze zanim ją zburzono, niejaki Jastriebow strzelał z fuzji do krzyży na kopułach cerkwi. Po jakimś czasie on wpadł pod wóz, przygniotło mu nogi. On krzyczał, wielu widziało to, ale nikt do niego nie podchodził. Jakaś niewidzialna siła nie dopuszczała do niego, nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet jego żona nie przedsięwzięła nic, aby go ratować. Długo przeleżał on pod wozem, potem go mimo wszystko wyciągnięto. Ale nogi tak i pozostały bezwładne do końca jego ziemskiego życia. A i przeżył on niedługo. Wielu mieszkańców do tej pory pamięta to zdarzenie. Zginęli nieswoją śmiercią wszyscy aktywni burzyciele tej cerkwi.

Wiaczesław, Iwanowski rejon

 

Na rzece Biełaja

Ten wypadek wydarzył się w naszym mieście w czasach radzieckich. Pewna rodzina mieszkała w prywatnym domu na brzegu rzeki Biełaja. Chłopiec-podrostek znalazł ikonę swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy, przyniósł ją do domu i oddał matce. Ten obraz matka powiesiła w głównym kąciku. Ojciec, przyszedłszy z pracy i zobaczywszy ikonę swiatitiela Mikołaja, wyrzucił ją na śmietnik. Po jakimś czasie mąż i żona płynęli łodzią na drugi brzeg rzeki – na łąki, paść krowę. Krowa przechyliła łódź na bok akurat na środku rzeki, i oni wywrócili się. Żona i krowa wypłynęły na brzeg, a mąż utonął.

R. F. Usiewa, Ufa

 

Widzenie

Kobieta męczyła się z chorym synem. Syn miał dziewięć lat, ale nie chodził: nogi jakby odjęte. Matka ze łzami modliła się do św. Mikołaja Cudotwórcy. Pewnego razu wróciła wieczorem z pracy, a syn z kimś rozmawia. Matka zapytała go o to. Chłopiec powiedział, że był tu dziadek – taki jak na półce z ikonami – bawił się z nim. Po widzeniu syn zaczął chodzić.

W. W. Suchorosłowa, Perm

 

Dziadek z białą bródką

Miałem pięć lat, kiedy we śnie przestraszyłam się i zachorowałam. Później zaczęły się u mnie częste ataki i bóle głowy. Pewnego razu, podczas wojny, kiedy dochodziłam do siebie po kolejnym ataku, ukazał się mi staruszek z białą bródką.

- Co, laleczko, chorujesz?

- Dziadku, ty kim jesteś? – zapytałam.

- Ja jestem Mikołajem Cudotwórcą. Ty powinnaś modlić się do Boga, i nie będziesz chorować.

Potem staruszek znikł. Wtedy zawołałam mamę i wszystko jej opowiedziałam. Ona wzięła ode mnie słowo, że ja pojadę do cerkwi, żeby wyzdrowieć. Ale wtedy trwała wojna, byliśmy pod okupacją niemiecką. Po wojnie wyszłam za mąż, ale dzieci nie było. Kiedy wyzwolono Pietrozawodsk, pojechałam do cerkwi i zamówiłam moleben o zdrowie do św. Mikołaja Cudotwórcy, postawiłam świecę i położyłam ręcznik na ikonę tego świętego wybrańcy Bożego.

Przyszedłszy z cerkwi, w domu znajomej położyłam się odpocząć, i znów ukazał mi się staruszek z białą bródką.

- No, laleczko, teraz będziesz zdrowa. Rób wszystko tak, jak robiłaś dziś. A kto skrzywdzi ciebie, będzie cierpiał całe życie. Ty nikogo nie rugaj, powiedz tylko: „Zbaw, Panie, nienawidzących i krzywdzących mnie”. Więcej go nie widziałam. Po tym stałam się całkiem zdrowa. Mam pięcioro dzieci: czterech synów i córkę.

N. G. Paikaczewa

 

Łaską swiatitiela Mikołaja

Pierwszy raz poznałam swiatitiela Mikołaja w dzieciństwie. My, dzieci, bawiąc się w starym domu prababci, znalazłyśmy ikonę swiatitiela i powiesiłyśmy ją w kącie naszego pokoju. Minęło wiele lat, i po ciężkiej chorobie i operacji święty ojciec nasz Mikołaj, według miłosierdzia Bożego, uratował mnie swoim wstawiennictwem.

Było to w 1995 roku. Po operacji poczułam ból w płucach. Skierowano mnie na rentgen i stwierdzono naciek. I jak zwykle, nie poznawszy się, skierowano do kliniki gruźlicy. Pobywszy w nieludzkich warunkach szpitala, w sali dla chorych z otwartą formą gruźlicy, już chciałam uciekać. W tej sali leżała kobieta, prawosławna chrześcijanka. Ona dała mi swój modlitewnik i poradziła modlić się do swiatitiela Mikołaja.

I po kilku dniach byłam już w domu, żywa i zdrowa. Dzięki Bożemu miłosierdziu i modlitwom swiatitiela Mikołaja. A na płucu została blizna. Pomyślcie tylko: po sepsie, kilka dni po operacji, słaba, ledwie chodząca, z uszkodzonym płucem chora trafiła do ogniska gruźlicy i wyszła stamtąd!

Służebnica Boża Irina, m. Sierafimowicz Wołgogradzki rejon

 

Stukanie do okna

Było to przed wojną w podmoskiewskim mieście Bałaszycha. W rodzinie Sołowiowych było czworo dzieci. Pewnego razu zimą matka ciężko zachorowała i była bliska śmierci. A jej dziesięcioletnia córka o imieniu Paraskiewa, siedząc przy oknie, gorzko płakała, że mama umiera. Nagle do okna ktoś zastukał. Paraskiewa przetarła zamarznięte szyby i zobaczyła staruszka z wstążką przez ramię. On powiedział:

- Dziewczynko, nie płacz. Twoja mama będzie żyć, nie umrze.

Ona uspokoiła się, przestała płakać i poszła opowiedzieć o wszystkim sąsiadkom.

- Moja mama nie umrze – mówiła. – Dziadek mi to powiedział.

- Jaki dziadek?

- Który zastukał do okna, ze wstążką na ramieniu. On powiedział, że moja mama nie umrze.

Wtedy pokazali jej ikony, i ona poznała na jednej z nich świętego Bożego Mikołaja, którego jako arcybiskupa przedstawia się z omoforionem przez ramię i z Ewangelią w ręce.

A. Winogradowa.

 

„Kto wzywał mnie na pomoc?”

Wydarzyło się to już w czasach radzieckich. Niedaleko od brzegu morza mieszkało młode małżeństwo. Pewnego razu postanowili świętować urodziny jednego z małżonków na tratwie. Przyszli przyjaciele, wraz z nimi małżeństwo zbudowało tratwę. Wesołość, alkohol, poczęstunek. Kiedy niebo pociemniało, zawisła ciemna chmura, zagrzmiało i zaczął padać ulewny deszcz, przyjaciele małżonków pośpieszyli wydostać się na brzeg, a ci z jakiegoś powodu pozostali na tratwie sami. Potężna fala poniosła tratwę w otwarte morze. Nastała ciemność, zrobiło się strasznie: pomocy nie było można z nikąd się spodziewać.

I przypomniał sobie mąż, że w trudnych chwilach ludzie wzywają świętego Mikołaja. Małżonkowie nie wierzyli w Boga, nie znali modlitw, ale tu zwrócili się do swiatitiela swoimi słowami. Modlili się jak umieli i po jakimś czasie usłyszeli szum niewielkiej motorówki. Rozległ się głos: „Kto mnie wzywał, co się stało?” Młodzi ludzie ze łzami opowiedzieli o swoich kłopotach, prosząc o pomoc. Staruszek podał im linę, oni przywiązali tratwę i popłynęli.

Ile minęło czasu – nie wiadomo, ale dało się słyszeć szczekanie psów, przybliżała się ziemia. Wyszedłszy na brzeg, małżonkowie z wdzięcznością zaczęli zapraszać starca w gości. On odpowiedział, że nie może zostać, dlatego że jego pomocy oczekują inni. Oni zapytali, gdzie można go znaleźć, żeby odwdzięczyć się. Staruszek podał adres. Było to w innym mieście.

Po jakimś czasie mąż i żona wybrali się do wskazanego miasta. Dotarli, znaleźli ulicę, dom – okazała się to cerkiew. Zaczęli pytać trudzących się tam o staruszka. Nikt nie znał takiego. Kiedy chodzili po cerkwi, żona zobaczyła tego, kto im pomógł – na ikonie. Oczywiście, był to swiatitiel Mikołaj. Małżonkowie zostawili swoje dary, podziękowawszy Panu i Jego wybrańcy.

G. Bułanowa, Wołgogradzki obwód

 

Niezamknięty dom

Pewna kobieta poszła na Wielikorecką procesję, i dopiero pod koniec pierwszego dnia spostrzegła się, że zostawiła niezamknięty dom. Dom jest na peryferiach Kirowa, jednorodzinny i nikt więcej w nim nie mieszka. Co robić? Radzili jej wrócić, ale ona powiedziała: „Nie i już, pójdę. Jak Bóg da”. I poszła. I przeszła całą procesję. Po tygodniu wróciła do domu – drzwi na oścież. Od razu wyczuła – w domu ktoś jest. Stanęła na ganku, boi się wejść. Nagle ze środka wychodzi młody nieogolony mężczyzna, pada przed nią na kolana i krzyczy:

- Wypuść mnie, wypuść mnie, na Boga! Ja wszystko ci zwrócę, ja ci wszystko odpracuję, wypuść!

- Drzwi przecież otwarte – odpowiada gospodyni – wychodź.

- Nie mogę, nie mogę! Staruszek nie wypuszcza.

- Jaki staruszek?

- Niewysoki taki, siwiutki. Ja wlazłem do ciebie do domu, lodówkę oczyściłem, jeszcze coś złapałem – oto ono, całe – i do drzwi poszedłem. A w drzwiach – ten staruszek. I nic nie mówi. Ja tak się boję! W nocy próbowałem wyjść – on znów w drzwiach. Albo choć na milicję mnie oddaj!

- Jaka milicja! Idź. Nie podpaliłeś – więc dziękuję, nic więcej nie chcę!

- Staruszka się boję.

Kobieta odmówiła modlitwę i wypuściła złodzieja do domu.

„Prawosławny Suzdal”

 

Staruszek

Pamiętam, w dzieciństwie opowiadała mi mama taką historię. Poszła ona do lasu po grzyby zabłądziła. Siadła na pieńku i zapłakała. Nagle podchodzi do niej staruszek z białą bródką, twarz bardzo znajoma, i pyta: „Co ty, matulu, płaczesz?” A mama odpowiada: „Zabłądziłam, nie wiem dokąd iść, a już ściemnia się”. A on mówi: „A oto właśnie po tej ścieżynce idź prosto. Idź, nie skręcaj – i w swojej wsi będziesz”. I mama rzeczywiście zobaczyła nagle ścieżynkę i ucieszyła się. A staruszek znikł, jakby go i nie było. Mama szybko i bez wysiłku doszła do wsi. A ojciec powiedział: Ja jakbym czuł, że ty zabłądziłaś, i do świętego Mikołaja Cudotwórcy zacząłem się modlić!”

Jekatierina Pielipienko, Jarosław

 

Sierioża

To było w naszej wsi 22 maja 1956 roku. Pewna kobieta, Antonina, wziąwszy ze sobą trzyletniego syna Sieriożę, zabrała się grodzić ogród. Wierząca babcia ostrzegła ją, że jest święto świętego Mikołaja Cudotwórcy, a Antonina odpowiedziała, że świąt dużo, a grodzić trzeba. I zajęła się pracą. Po piętnastu-dwudziestu minutach spostrzegła się: gdzież jest Sierioża? A jego nigdzie nie ma. Szukała, szukała – i wszczęła alarm. I sąsiedzi, i my, uczniowie, wybraliśmy się na poszukiwania chłopczyka do lasu. Ale wszystko bez skutku.

A trzeciego dnia sprzedawczyni pojechała konno do innej wsi po towar i jedenaście kilometrów od wioski zobaczyła Sieriożę. Ze łzami rzuciła się do niego. Sierioża siedział niedaleko od drogi na mrowisku. Chłopczyk powiedział, że na to mrowisko posadził go dziadek. On nakarmił Sieriożę i pobawił się z nim, a potem powiedział: „Siedź na tej kupce, tu ludzie ciebie znajdą”. A mrówki, co dziwne, nie zaczepiały chłopczyka, choć ten był w lekkiej koszuli. Wszyscy potem pomyśleli, że dziadkiem był św. Mikołaj Cudotwórca.

Służebnica Boża Galina, Kiemierowski obwód

 

Niebiański patron

Straciłem pracę, produkcja w fabryce, w której przepracowałem szesnaście lat, prawie ustała. Zacząłem pracować dorywczo, jak mogłem, gdzie się dało. Znaleźć pracę na nowym miejscu według specjalizacji nie było nadziei – tym bardziej, że mam prawie pięćdziesiąt lat. Sytuacja w rodzinie stała się straszna. Parafialny duchowny, dowiedziawszy się o moich sprawach, poradził zwrócić się do św. Mikołaja i codziennie czytać do niego akafist. Zacząłem modlić się do swiatitiela.

Wkrótce zawiadomiono mnie o przyjęciu do pracy zgodnie ze specjalnością, na posadę wyższą od poprzedniej. Godne uwagi jest, że w przedsiębiorstwie, gdzie zacząłem pracować, obowiązuje polecenie nie przyjmować do pracy osób „z ulicy”. Dyrektor, który podpisał moje podanie, dopytywał się, kimże jest mój patron. Taki cud uczynił mi, niegodnemu, swiatitiel Mikołaj.

Aleksie Popow, Wołgograd

 

Wilki

Moja mama całe swoje długie życie – a żyła ona prawie osiemdziesiąt lat – wierzyła w pomoc swiatitiela Mikołaja, często modliła się do niego. Kiedy z powodu starości i choroby nie mogła już chodzić do cerkwi, śpiewała akafisty w domu. Wiele opowiadała o pomocy, jaką otrzymała według modlitwy do swiatitiela. Jedno opowiadanie zapamiętałam dobrze.

Wydarzyło się to w końcu 1941 roku w Jarosławskim obwodzie, gdzie mama była ewakuowana ze mną i bratem. Późną jesienią przyszło zawiadomienie, że ojciec zginął bez wieści. Trzeba było jechać do centrum rejonu. Transportu nie było. W kołchozie dali konia, zaprzężonego w sanie. Wracając po ciemku leśną drogą, mama zauważyła stado wilków, otaczających ją ze wszystkich stron. Oczekiwać pomocy od ludzi nie było można, i mama zaczęła modlić się do swititiela Mikołaja. Puściła lejce i zakryła oczy. Kiedy je odkryła, koń pędził z całych sił, wilków nie było widać. W oddali ukazała się wieś, gdzie czekały na nią dzieci.

Pod koniec życia mama ciężko zachorowała. Najbardziej ona bała się obciążyć swoich bliskich. Dużo modliła się. Zwłaszcza w ostatnim dniu ziemskiego jej życia, 22 maja, na Nikołę wiosennego, i rano spokojnie zmarła.

Służebnica Boża Galina, Sankt-Petersburg

 

Raport

Duchownemu Prieobrażenskiej cerkwi w Penzie Harasimowi Jakowlewiczowi Dubasowskiemu od kolegialnego (tytularnego) asesora Suboczewa.

W 1818 roku na goleni mojej prawej nogi, pod samym kolanem, odkryła się obszerna rana z powodu której cierpiałem tak bardzo, że, opierając się na kiju, ledwie mogłem chodzić; ból był nie do zniesienia. Dzięki trosce ówczesnych moich przełożonych zaproszono lekarzy.

Chcąc uratować mi życie i obawiając się gangreny, oni postanowili amputować mi chorą nogę i natychmiast przystąpili do wykonania swego zamiaru. W ich rękach pojawiły się już instrumenty i opium (narkoza). Ale według natchnienia Bożego, ja sprzeciwiłem się temu, zgadzając się raczej umrzeć, niż stracić nogę. Po tym, wszystkie podejmowane środki leczenia były bezskuteczne, i cierpiałem ponad rok.

Pewnego razu w zimową noc wracałem z pracy do swego mieszkania (mieszkam w pobliżu Prieobrażenskiej kaplicy). I kiedy przechodziłem obok ogrodu seminarium, gdy miałem pod górkę, dogonił mnie, mocno kulejącego, staruszek w bardzo podeszłym wieku, w prostym odzieniu. Ponieważ noc była księżycowa, to doskonale mogłem widzieć jego twarz. Idąc razem ze mną, on wypytywał mnie o chorobę i leczenie mojej chorej nogi. Opowiedziałem mu wszystko, co było. Kiedy zrównaliśmy się z Prieobrażenską kaplicą, staruszek powiedział: „Jeśli tobie nie pomogli lekarze, to pomoże ta oto kaplica. Bierz z niej wodę i ziemię. Pierwszą przemywaj, a drugą zasypuj ranę”.

Po tym, jakbym stracił czucie (przytomność). A kiedy doszedłem do siebie i obejrzałem się dookoła, to wybawca mój był już niewidoczny. I dokąd on nagle się skrył, ja i do dziś nie mogę pojąć. Z przodu i z tyłu nie było. Z prawej – stroma góra, z lewej – takież urwisko, przejścia tam w ogóle nie było. Od tego byłem tak bardzo przestraszony, że zauważyli to moi sąsiedzi, kiedy dotarłem do domu. Na pytania o moje przerażenie opowiedziałem o wszystkim co mi się przydarzyło.

Gospodyni mego mieszkania natychmiast wybrała się do kaplicy, wzięła tam garść ziemi i niewielkie naczynie wody. Wysuszywszy wilgotną ziemię na papierze w duchówce, ona tejże nocy przemyła moją ranę ogrzaną wodą z kaplicy i zasypała ziemią, a następnie zawinęła skrawkami płótna. Resztę nocy spałem bardzo spokojnie, czego wcześniej nie bywało. Następnego dnia rano i wieczorem zrobiono mi taki sam opatrunek, więcej już nie trzeba było, ponieważ rana na mojej nodze zupełnie się wyleczyła. Do tej pory została jedynie blizny, przypominające o dawnej chorobie.

Kilka tygodni potem zdarzyło się mi być w kaplicy, gdzie jest obraz swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Byłem przerażony tym, że staruszek, który mnie dogonił był idealnie podobny do przedstawionego na tej ikonie swiatitiela i Cudotwórcy Mikołaja. Prawdziwość opisanego przeze mnie zdarzenia gotów jestem potwierdzić pod przysięgą.

1849 r. „Pienzienskij wriemennik”

 

Życie

Kiedy pobraliśmy się, to nie mieliśmy swego kąta i mieszkaliśmy u teściowej. Życie nasze nie układało się. Przemęczywszy się trzy lata, ja twardo postanowiłam niezwłocznie wziąć rozwód z mężem. Syn nasz miał w tym czasie dwa lata. Wtedy mi ni to we śnie, ni to na jawie ukazał się św. Mikołaj w szarej szacie z krzyżami i wręcz nakazał: „Nie porzucaj go!” Ja, oczywiście nie odważyłam się nie posłuchać – tym bardziej, że choć niewiele, ale byłam wierzącą: mnie jeszcze w dzieciństwie moja ukochana babcia, dońska Kozaczka wprowadziła do wiary.

Mieszkaliśmy wtedy całkiem blisko przy cerkwi Dwunastu Apostołów w mieście Tule. Babcia często brała mnie z sobą. Ja bardzo lubiłam patrzeć, jak się koronuje (udziela ślubu cerkiewnego). A kiedy męczyłam się stać w cerkwi, szeptałam do ucha babci” „Babciu, nogi bolą”. A babcia odpowiadała: „Stań na kolanka – i przestaną boleć”.

I wkrótce wyjechaliśmy z mężem najpierw do portu Wanino, później jeszcze bardziej na północ – do Obwodu Magadańskiego. I przeżyliśmy razem prawie trzydzieści dwa lata, póki on nie umarł w dniu św. Mikołaja – 19 grudnia.

Ł. I. Kostiuchina, Kaliningradzki obwód.

 

Błaganie z otchłani morskiej

Na Morzu Egejskim, zaledwie około pięciu kilometrów od Paros, zatonął statek. Z pięciuset pasażerów zginęło ponad osiemdziesięciu. W ciemności statek trafił na wielką skałę. Pojawił się ogromny otwór, do którego wdarła się woda. Kapitan rozkazał natychmiast opuścić statek. Wielu pasażerów spało w swoich kajutach. Światła pogasły. Zaczęła się straszna panika. Niektórzy zdążyli rzucić się w buszujące fale.

Wśród nich była pewna kobieta około pięćdziesięcioletnia. Nie umiejąc pływać, oczywiście, zaczęła tonąć. Ale kobieta nie chciał umierać, i zaczęła głośno wzywać: „Panie, jeśli jest na to Twoja święta wola, zbaw mnie! Swiatitielu Mikołaju, pomóż mi, ja nie chcę umierać!” Nagle do tonącej kobiety podpłynęła łódź. Było w niej pięciu ludzi, którzy z trudem wyciągnęli ją z wody.

O tym wszystkim ona poinformowała w telewizji. W taki sposób, telewidzowie stali się świadkami żywej wiary tej kobiety, której modlitwa dotarła do nieba i która otrzymała skorą pomoc Bożą i swiatitiela Mikołaja.

Jewangelija Łagopułu, Grecja

 

Uchronił od grzechu

To zdarzenie wydarzyło się z moją znajomą w 1988 roku. Będąc mało wierzącym człowiekiem, ona, zamężna kobieta, wybrała się do innego miasta na spotkanie z byłym swoim kochanym mężczyzną, też żonatym. Trzeba było lecieć samolotem. Wiedząc o trudnościach nabycia biletu lotniczego w tym czasie, moja znajoma, wziąwszy z sobą ikonkę swiatitiela Mikołaja, pojechała na lotnisko.

Biletów ani na ten dzień, ani na następny w kasie, oczywiście, nie było. Wtedy kobieta, wziąwszy do rąk ikonkę, zwróciła się do swiatitiela ze słowami: „Mikołaju Cudotwórco, ty przecież wszystko możesz! Uczyń cud: pomóż mi dostać bilet!” I wkrótce słyszy w poczekalni lotniska ogłoszenie o tym, że jest jedno wolne miejsce na jutrzejszy rejs – ten, który jej potrzebny. Pobiegłszy do kasy, moja znajoma nabyła potrzebny jej bilet. Jej radości i zdziwieniu nie było końca.

Jednak najciekawsze wydarzyło się następnego dnia. Przybywszy na lotnisko o określonej porze, moja znajoma zaczęła oczekiwać na ogłoszenie o rejestracji na swój rejs. I oto już nadszedł czas odlotu, a rejestracji nie ma. Denerwując się, kobieta zwróciła się do punktu informacyjnego. I wtedy to okazało się, że tego dnia samolot na danej trasie lotu nie odbywa.

Pracownicy lotniska bardzo się dziwili: kto mógł nadać ogłoszenie i sprzedać taki bilet? Oni zapewniali, że to po prostu nie mogło się wydarzyć. Jednak przekonawszy się o oryginalności biletu i potwierdziwszy w komputerze fakt jego sprzedaży, oni przeprosili i zwrócili kobiecie pieniądze nie mając biletów na inne rejsy.

W taki sposób, swiatitiel Mikołaj uczynił cud i jednocześnie nauczył rozumu moją znajomą: przecież wyjazd, na który ona się wybrała, był grzeszny, i on nie dopuścił do tego. Uchronił od grzechu!

Tatiana Stiepanowa, Sankt-Petersburg

 

Garbarz

Zebrał garbarz we wsi skórki i pojechał je zdać, zrobiło się późno. Zima. Postanowił zanocować w pierwszej napotkanej wioseczce. Tu spotkał człowieka, który pokazał mu, w którym domu mogą go przyjąć. Ten wjechał na podwórko, wyprzągł konia, wszedł do domu, i na piecu się ułożył, na ciepłym. Zmorzyło, zasypiać już zaczął. Nagle słyszy, drzwi skrzypnęły, ktoś wszedł i pyta szeptem:

- Zasnął, czy nie?

Gospodarze odpowiadają:

- Zasnął.

- Gdzie topór? Ja go zaraz…

Zrozumiał garbarz, że trafił do niedobrych ludzi. Chciał się modlić, ale modlitw na pamięć nie umie. Przypomniał sobie imię swiatitiela Mikołaja i szepcze bezdźwięcznie zdrętwiałymi ustami: „Mikołaju Cudotwórco, uratuj mnie od nieuniknionej okrutnej śmierci! Będę czcić twoje święta do końca moich dni”. A gospodarze już przygotowali się pozbawić go życia.

Nagle za oknem rozległ się krzyk:

- Ej! Zaprzęgaj! Czemu śpisz! My na ciebie czekamy!

Gospodarze szepczą:

- Czy on nie był sam?

A grabarz przeżegnał się, zeskoczył z pieca i koziołkując za drzwi. Krzyczy z całych sił:

- Poczekajcie! Poczekajcie na mnie!

Wybiegł na drogę – dookoła nikogo nie ma. Konie z podwórka wyprowadził i całą pozostałą noc jechał przez mroźną zamieć. Płakał, świętemu Mikołajowi dziękował. Dopiero nad ranem do domu dojechał. Opowiedział wszystkim, co mu się przydarzyło, i słowa swego dotrzymał: w dni swiatitiela Mikołaja z całej wsi dzieci zbierał i słodyczami częstował do końca swego życia. Pamiętają o tym wszyscy mieszkańcy ze wsi garbarza, a jego żona żyje do tej pory.

Służebnica Boża Wasilija, Pochwistniewo Samarski obwód

 

Babcia Jekatierina

Za oknem kwitł majowy bez, a w ciasnej chacie, za zasłoną cicho umierała babcia Jekatierina. Przeżyła ona ciężkie życie i była miłosierną wobec ludzi, łagodną i spokojną pracowitą kobietą, starającą się wszystkim pomóc. A sama nie chciała być nikomu ciężarem i, jak tylko ciężko zachorowała, zaczęła cicho się modlić: „Swiatitielu ojcze Mikołaju, miłosierny, weź mnie do siebie”. Płakała córka, ucichło czworo wnucząt.

Krótko przed dniem pamięci swiatitiela Mikołaja babcia poprosiła swoją córkę: „Wala, powiedzieli mi, że powinnam wyspowiadać się przed śmiercią”. Chciało się powiedzieć: „Mamo, nikogo y nas nie było! Kto mógł tak powiedzieć?” Ale nie zaczęła córka sprzeciwiać się kochanej mamie i ze łzami wyszła na drogę, żeby spełnić przedśmiertelną prośbę. Ale kogo zapytać?

W mieście cerkwi nie było, a czasy były takie, że kontakt z batiuszką nie był bezpieczny. Żeby choć jakkolwiek usprawiedliwić się przed własnym sumieniem, zapytała pierwszej napotkanej na ulicy kobiety: „Pani nie wie, do kogo tu batiuszka przyjechał?” „A pani on, po co?” Opowiedziała o swojej biedzie. I kobieta zaprowadziła ją do domu, dokąd przyjechał duchowny, żeby według próśb chrześcijan dokonać różnych posług. Tak babcia Jekatierina wyspowiadała się, przyjęła Eucharystię i po trzech dniach, w dniu pamięci swiatitiela Mikołaja, wczesnym rankiem, spokojnie odeszła do Pana.

Służebnica Boża Nadieżda, Krasnodarski kraj

 

Dwa cuda

Opowiadania o cudach swiatitiela Mikołaja opowiedziała mi służebnica Boża Galina z m. Bogotoł Krasnodarskiego kraju. Było to 31 grudnia 1945 roku w pewnej miejscowości na Uralu. Żyła tam pobożna kobieta z dwiema córkami. U jednej mąż klął i nadużywał alkoholu. Kiedy zbliżył się wdowie czas odejść z tego świata, w miejscowości z mężczyzn pozostali głównie starcy i inwalidzi wojenni. Mogiły kopać nie było komu, oprócz jej zięcia, który przeklinając, wybrał się na cmentarz. Nie zdążył zacząć kopać – kilof upadł mu na rękę i złamał kciuka. On przeklinając poszedł do domu, i musiała iść kopać córka wdowy.

Mróz był mocny. Córka wdowy dobrnęła po śniegu do miejsca mogiły, z trudem podniosła kilof, uderzyła o ziemię, ale on odskoczył. Zrozumiała córka, że nie wykopie grobu. Siadła na powalonej brzozie, i gorzko zapłakała. Nagle poczuła, że ktoś z tyłu położył jej na prawe ramię rękę i zapytał:

- Młoda, dlaczego tak gorzko płaczesz?

Obróciła się – stoi przed nią staruszek: bez nakrycia głowy, w brezentowym odzieniu, z sakwą na ramieniu; oblicze jego różowe. Obok staruszka – chłopczyk około dwunastoletni. Kobieta powiedziała, że zmarła jej matka, a mogiły wykopać nie ma kto. Staruszek odpowiedział, że oni z chłopcem wykopią. Zdjęli sakwy, powiesili na brzozie. Staruszek wziął kilof, łatwo odłupał kawałek ziemi zaczął kopać. Chłopic zaś brał grudy ziemi i odrzucał je na bok. Po około dwudziestu minutach mogiła była gotowa, i staruszek powiedział córce wdowy:

- Oto, wykopaliśmy na półtora metra, a więcej nie trzeba. Chowaj swoją matkę.

Kobieta zapytała:

- Czymże ja z wami się rozliczę?

- Nic nam nie trzeba – padła odpowiedź.

Wtedy ona zaprosiła ich na pominkowy obiad.

- Jeśli będzie czas – przyjdziemy – powiedział starzec.

Poszli oni w głąb cmentarza, a w śnieg nie zapadają się, idą, jak po asfalcie. I rozpłynęli się. Kiedy po pogrzebie zebrano się na pominkowym obiedzie, nikt do stołu nie siadał – oczekiwano staruszka. Córka wdowy wyszła do sieni, żeby zobaczyć czy on nie idzie, i tu dał się słyszeć głos:

- Nie czekaj, nie przyjdziemy.

Po jakimś czasie ona pojechała do swojej ciotki – wierzącej. Ta była na podwórku i zaprosiła siostrzenicę do domu, przepuszczając ją przodem. Otworzywszy drzwi, córka wdowy mimowolnie skierowała spojrzenie do głównego kąta – i zobaczyła… ikonę tego, kto kopał mogiłę – św. Mikołaja Cudotwórcy. Nie mogła przekroczyć progu, dlatego że od ikony zaczął wychodzić blask. Po tym kobieta uwierzyła w Boga i zaczęła czcić swiatitiela Mikołaja.

A oto drugi cud. W pewnej wsi poszło dwóch na ryby, i w żaden sposób nic nie mogli złowić. Wtedy jeden rybak mówi drugiemu: „Dawaj postawimy Cudotwórcy Mikołajowi świec za dziesięć rubli”. Ten się zgodził. Minęło niewiele czasu. Widzą rybacy, że ich sieć pociągnęło do wody. Schwycili sieć – i z trudem ją utrzymali. Wyciągnęli jesiotra – długiego na półtora metra; potem rozrąbywali go siekierą.

Po pewnym czasie dwóm innym rybakom też nie udawało się nic złowić. Jednak przypomnieli sobie tych rybaków, którym tak się poszczęściło. Oto i mówi jeden drugiemu: „Dawaj i my postawimy świece Cudotwórcy Mikołajowi”. A drugi był wypity i zaczął brzydko się wyrażać. I w tym momencie łódź wywróciła się, i oni znaleźli się w wodzie. Nie mogli odwrócić łodzi i z wielkim trudem dobrali się do brzegu.

Hieromnich Nifunt, Itat Tiarzinski rejon


wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk