Bywają w życiu takie momenty, kiedy przez długi czas nie możesz znaleźć odpowiedzi na pojawiające się pytania. Depczesz wokół, i wydaje się, że oto ona, pewna (słuszna) decyzja, a potem – załamanie, wszystko mija i wymyka się z rąk. Każdy z nas zderza się z takimi sytuacjami niezależnie od charakteru ich pojawienia się: czy to nierozłączna miłość, strata bliskiego człowieka, niedobór środków pieniężnych czy coś innego. Całe życie walczymy i szukamy rozwiązania swoich spraw, ale najważniejsze i najbardziej oczywiste w tym całym rozgardiaszu – nie utracić siebie. Trzeba przestać walczyć i nie zaprzestawać cieszyć się życiem, ono jest przepiękne. Moja wiara w cuda i wielką siłę św. Nikołaja Cudotwórcy nie jest przypadkowa. Od tej pory, jak byłam w Mirze (Turcja) w cerkwi swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy, jeszcze mocniej i częściej odczuwam jego pomoc i wsparcie. On chroni mnie i moją rodzinę, mój dom. Przyzwyczailiśmy się sądzić o czynach według skali spełniających się zdarzeń, ale czyż nie jest wskaźnikiem cudu – spokój i harmonia twojego serca i duszy?!
Bardzo przeżywałam rozstanie ze swoim ukochanym człowiekiem. Tak złożyły się okoliczności, że nie byliśmy w stanie mieszkać razem i wielka odległość stała się sprawdzeniem naszych uczuć, którego nie wytrzymaliśmy. Dwa lata stały się egzaminem dla mojej duszy, która rwała się i miotała, chwytała się za końce zerwanej nici i nie mogła uspokoić się (ten, kto przeżył analogiczną sytuację, może zrozumieć, o czym mówię). Winiłam siebie i wszystkich wokół, nie zdając sobie sprawy, że, być może, to była najlepsza decyzja losu dla nas obojga, a potem zaczęłam modlić się do św. Mikołaja Cudotwórcy i po prostu prosić o ukojenie i spotkanie z innym człowiekiem, który mógłby zostać moją drugą połową. Wszystko ułożyło się w ciągu miesiąca, znów się odnalazłam i choć na razie nie spotkałam kochanego mężczyzny, ale święcie wierzę, że to obowiązkowo nastąpi. No, a jeśli trzeba coś konkretniej, to opowiem historię, jak św. Mikołaj Cudotwórca pomógł mi odnaleźć drogą i ulubioną rzecz.
Podarowano mi parę kolczyków z brylantami, bardzo pięknych, które natychmiast pokochałam. I oto pewnego razu wieczorem, podszedłszy do lustra, stwierdziłam, że nie błyszczy brylancik na prawym uszku. Panice nie uległam, zaczęłam szukać, mieszkanie mam nieduże, więc, przetrząsnąwszy całe tego samego wieczoru, zrozumiałam, że kolczyk rzeczywiście zgubiłam. Natychmiast przeczytałam modlitwę do św. Mikołaja, żeby spokojnie zasnąć. Zdecydowałam rano poszukać w podwórzu. Ale poszukiwania na podwórku też nie zakończyły się sukcesem. Następnego dnia jeszcze raz zostały przetrząśnięte wszystkie rzeczy, w których byłam, samochód, którym jechałam i nawet parking. Przyszedł czas na nerwy i łzy, ponieważ było oczywiste, że rzecz moja zaginęła bez śladu i na zawsze. Na waszej stronie czytałam zadziwiające historie, jak zaginione rzeczy znajdowały swoich właścicieli. Postanowiłam uspokoić się i nie tracąc nadziei, usiadłam na tapczaniku i, popatrzywszy na ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy, powiedziałam:
Proszę, pomóż, święty Batiuszka (Ojczulku), pomóż mi, ta rzecz jest bardzo mi droga i ulubiona, wierzę w twoje cuda, i jeśli wydarzy się cud ze mną, to napiszę o twojej mocy i opowiem wszystkim, komu będę mogła, żeby ludzie nie tracili wiary swojej i częściej zwracali się do Boga i świętych Bożych. Siedzę, z emocji zamek błyskawiczny na bluzce szarpię rękami i nagle coś obcego w podszewce czuję, namacałam... a to kolczyk mój! Jak on tam się dostał? Bluzkę tę nie raz oglądałam, cud jednym słowem! Była tam mała dziureczka w podszewce, mniejsza od kolczyka ze dwa razy. Potem nawet eksperyment robiłam, próbowałam, jak on tam mógł się dostać, nie udawało się. Akurat i po co wyjaśniać? Upragnioną rzecz otrzymałam z powrotem, jeszcze raz przekonawszy się o sile św. Mikołaja Cudotwórcy, orędownika ludzi rosyjskich. Nie traćcie wiary swojej, nawet kiedy wydaje się, że rozwiązania nie ma i świat jest pomalowany szarymi kolorami, wierzcie w cud! Życie jest nam dane dla radości, więc radujmy się i czcijmy pamięć tych, kto nas ochrania.
Sziriajewa Olga
Dzień dobry, szanowni stwórcy strony! Dziękuję wam ogromnie za waszą pracę! Ze wzruszeniem czytałam o cudach swiatitiela Mikołaja! Chcę opisać wypadek, który wydarzył się z nami niedawno. Z mężem i dziećmi latem mieszkamy na daczy. Pewnego razu teść z teściową kupili nowy samochód i po jego wyświęceniu postanowili zajechać do nas, pokazać nabytek. Ale oto pech: Teściowi jakoś udało się zatrzasnąć auto, a klucze zostały w środku. Zaczęliśmy się modlić do Mikołaja Cudotwórcy. Bardzo przeżywałam, że mąż będzie musiał jechać z teściem do miasta po drugi komplet kluczy, a wracać musieliby długo, ponieważ wszystko działo się w niedzielę wieczorem, i w miastach były korki. Wróciłby bardzo późno. Prawda, potem okazało się, że drugi komplet kluczy był w schowku samochodu, i żeby wydobyć stamtąd, trzeba by było rozbić szybę w nowym aucie, a potem ciągać się z Casco, itd.… Kiedy modliłam się, obiecałam, że jeśli oni otworzą samochód, to opiszę to zdarzenie i wyślę do was. Tu mój mąż zauważył, że drzwi zamknęły się nie bardzo szczelnie, i jest niewielka szczelinka. Wtedy przyszło mu na myśl, aby wsadzić przez nią długą linijkę i z jej pomocą nacisnąć przycisk do opuszczania szyby. Nie inaczej, jak swiatitiel Mikołaj mu to podpowiedział! Chwała mu!!!
Jeszcze jedno zdarzenie. Pewnego razu oczekiwała mnie rozmowa z pewnym człowiekiem na bardzo delikatny temat. Wcześniej próbowałam już rozmawiać z nim o tym, ale doznałam pełnej porażki. Wtedy postanowiłam pomodlić się do swiatitiela Mikołaja i później spróbować jeszcze raz. Trzeba powiedzieć, że dialog był przez Internet. Kiedy pisałam, to potrzebne słowa same skądś się pojawiały… Odpowiedź otrzymałam nawet znacznie lepszą, niż mogłam sobie wyobrazić! Dziękuję Mikołajku!!!
O cudzie, uczynionym przez Swiatitiela Mikołaja świadczy również mnich Glińskiej pustelni archimandryta Illiodor (Gołowanickij), który w 1850 roku pielgrzymował do Ziemi Świętej.
Statek z pielgrzymami przepływał obok miasta Miry Licyjskie, gdzie znajduje się grób swiatitiela Cudotwórcy Mikołaja. Kapitan statku, żeby nie tracić czasu, postanowił nie zatrzymywać się w tym świętym dla chrześcijan miejscu, ponieważ pogoda i wiatr były sprzyjające, a o Mirlicei nikt z pielgrzymów nie wiedział. Ale jak tylko statek zrównał się z miastem, powiał silny wiatr od morza i statek poniosło do brzegu. Podjęte przeciwdziałania nie dały rezultatu i statek zagnało do zalewu. Kapitan pragnąc dopiąć swego, zawrócił statek i znów wypłynął w morze. Ale wiatr powiał z taką siłą, że ledwie zdążono rzucić kotwicę, żeby statek nie rozbił się o skały. Wtedy kapitan, wskazując na brzeg, w zapale krzyknął do pielgrzymów: „Idźcie do niego (znaczy Swiatitiela Mikołaja!); to on narobił! On was, ruskich, lubi”. Powiedziawszy te słowa, kapitan oddalił się do kajuty. Pielgrzymi nie rozumieli, w czym rzecz, póki marynarze nie wytłumaczyli im, że tu znajduje się grób Swiatitiela Mikołaja. Wysiadłszy na brzeg, oni pośpieszyli do grobu Cudotwórcy. Archimandryta Ioannikij, przepełniony głęboką radością, wylewał dziękczynne, serdeczne uczucia do swego orędownika, Swiatitiela Mikołaja za to, że on tak cudownie dał mu możliwość pokłonić się miejscu jego pochówku. Przyszedłszy do cerkwi i stanąwszy przed grobem Swiatitiela, Archimandryta Ioannikij założył na siebie epitrachelion i zaczął molebien. Śpiewacy spośród pielgrzymów zaśpiewali: „Cariu Niebiesnyj” i tak dalej, a on z uwielbieniem położył pokłon do ziemi. W tym czasie łampada, wisząca na dużej wysokości, wylała się na niego, i znów stanęła w swojej normalnej pozycji, wcale się nie chwiejąc. To wydarzenie doprowadziło wszystkich do zdziwienia; wszyscy jednogłośnie mówili: „Łaskę Swiatitiel wylewa na Archimandrytę”. Po molebniu Archimandryta Ioannikij zapragnął upewnić się, czy nie zaczepił jakoś niechcący łampady. Popróbował sięgnąć do łampady, ale nie mógł nawet blisko do niej ręki dociągnąć.
Kontynuując podróż, pielgrzymi mieli wkrótce okazję doświadczyć na sobie łaski i opieki Swiatitiela Mikołaja. Według opowiadań samego starca i towarzyszącego mu mnicha Grigorija, „tylko statek opuścił brzeg Mirlicyjski i wypłynął w morze, my, przebywając na pokładzie, zobaczyliśmy z prawej strony, w poprzek drogi naszego statku (kolizyjnie), płynący okręt, który zbliżył się do nas na małą odległość; w tym czasie kapitan naszego statku zdenerwował się i wydał rozkaz; ustawić statek bokiem, przyjmując pozycję odporu. Okręt też się zatrzymał i to bardzo blisko, ale nie było widać na nim żadnych ludzi. Kierujący sterem i żaglami byli w pomieszczeniach. Pielgrzymi, będący na statku, nieświadomi niebezpieczeństwa, z ciekawością tłoczyli się przy burcie, oglądając okręt morskich piratów. Zaś kapitan statku, świadomy całego zagrożenia wtargnięcia morskich rozbójników, był bardzo zdenerwowany i wydawał odpowiednie dyspozycje do odparcia ataku. W tym momencie z ładowni okrętu ukazał się człowiek w czerwonym ubraniu (prawdopodobnie, był to wódz piratów), popatrzył na statek i coś krzyknął; okręt obrócił się i zaczął się oddalać. Kiedy on zniknął, wtedy marynarze opowiedzieli pielgrzymom, jaka zagłada oczekiwała statek i wszystkich przebywających na nim. W takich przypadkach okręt rozbójników szybko zbliża się do statku. Piraci, zarzucają haki na burty, uzbrojeni szybko przedostają się na statek i wyrzynają wszystkich znajdujących się na nim. Ograbiwszy wszystko, statek przewiercają i zatapiają. Ale tu coś zabroniło im popełnić zbrodnię. Wtedy wszyscy będący świadkami tej sytuacji dostrzegli łaskawe wstawiennictwo Swiatitiela Cudotwórcy Mikołaja, który cudownie wylał olej z łampady na miłującego go, na znak tej łaski, którą objawił tu podczas grożącego niebezpieczeństwa. Wszyscy będący na statku, wspólnie z Archimandrytą Ioannikijem, oddali dziękczynienie swemu wybawcy Arcypasterzowi Chrystusowemu Mikołajowi”.
Gliński rękopis uzupełnia to opowiadanie tak. „Minęło kilka godzin pływania; w oddali ukazał się jakiś czarny punkt. Kapitan wybrał się tam łodzią i wrócił bardzo smutny. Archimandryta Ioannikij zapytał go, co tam zobaczył? Kapitan odpowiedział: „czyimiś modlitwami Pan nas uratował! Z nami byłoby to, co z tamtym statkiem. Wszystkich na nim wyrżnęli, wszystko rozgrabili, statek przedziurawili, on teraz pogrąża się w morzu”.
Chcę opowiedzieć historię o pomocy niebiańskiego obrońcy Świętego Mikołaja naszej rodzinie!
Po wojnie mój dziadek, Mikołaj, mocno zachorował na serce, a miał troje dzieci. Robiło mu się coraz gorzej i gorzej. Moja babcia, Maria, była wierzącym człowiekiem i postanowiła poprosić o pomoc Świętego Mikołaja. Całą noc ze łzami modliła się o uzdrowienie swego męża przed ikoną świętego. Nad ranem zasnęła i przyśnił się jej sen: przychodzi do niej Święty Mikołaj i mówi (cytuję dosłownie jego słowa): „Co ty tak się zamartwiasz, służebnico Boża Mario?! Wyhoduje on tobie twoje dzieci! Wyhoduje!” Tylko on to powiedział, jak babcia się przebudziła. Od tej pory dziadkowi zaczęło się po trochę poprawiać. Robiło się mu lepiej i praktycznie wyzdrowiał! Minęło prawie 30 lat od tego snu, i moja babcia już całkiem o nim zapomniała. I oto ostatnia jej córka miała wyjść za mąż. Ona dała ogłoszenie w USC o godzinie 3 po południu, a o godz. 4 po południu… zmarł na atak serca mój dziadek Mikołaj. Oto tak spełniły się słowa Świętego Bożego – kropka w kropkę!!! Wyhodował on dzieci. Wyhodował.
Módlcie się do niego, dobrzy ludzie, on rzeczywiście pomaga.
Chroń was Panie!
Siergiej
W wieku sześciu lat poszedłem na rzekę się kąpać. Pływać było łatwo i przyjemnie, ale nagle zacząłem tonąć. I to tak, że całe moje króciutkie życie zaczęło kolorowymi obrazkami „przepływać” przede mną omal nie od samych narodzin. A mi, trzeba powiedzieć, zawsze bardzo podobał się święty Mikołaj Cudotwórca. Oto i zacząłem, widocznie, dlatego krzyczeć: „Batiuszka Mikołaju, pomóż!”. I tu jakaś siła wypchnęła mnie na wierzch. Widzę: już plecami do mnie obraca się staruszek i odchodzi. Dobrałem się do brzegu i postanowiłem biec za nim. Ale on jakby rozpłynął się w powietrzu.
Myślę, że to był święty Mikołaj, który uratował mnie przed śmiercią.
Jurij Władimirowicz
Wczesną wiosną 1989 roku pojechałam do wsi Złatogorowo. Wysiadłam z pociągu na 57-ym kilometrze, poszłam, ale mały strumyk na drodze rozlał się tak, że nie mogłam przejść. Co robić – nie wiem. Zamyśliłam się. Wokół ani żywej duszy. Ale nagle widzę obok siebie człowieka średniego wzrostu.
„Co, przejść trzeba? – mówi – buty masz popękane. Ja ci pomogę”. I prawda, położył na środku strumyka coś twardego, jakby, krę. Po niej przedostałam się na drugi brzeg.
Obejrzałam się, a tam nikogo nie ma. Wokół pole na kilka kilometrów, nie schowasz się. Był człowiek – i nie ma go.
Długo stałam, dziwiąc się z tego, dopóki nie przypomniałam sobie, gdzież to ja go widziałam: na ikonie. Na wielkiej drewnianej starej ikonie. Teraz przychodząc do cerkwi, w pierwszej kolejności całuję Jego ikonę. Może wyda się wam nieprawdopodobnym, ale ja osobiście spotkałam się z żywym batiuszką Mikołajem Cudotwórcą.
Mówić o tym krępowałam się do tej pory, póki nie zobaczyłam w telewizji artystki Luby Sokołowej, opowiadającej o podobnym przypadku.
Anna Grigorjewna
Chcę napisać o cudzie, który wydarzył się według modlitw do Świętego Bożego Mikołaja Cudotwórcy.
Mamy znajoma Wiera – starsza kobieta; otrzymując minimalną emeryturę, zmuszona była zbierać jałmużnę, żeby wykarmić swego sparaliżowanego małżonka, córkę, czworo wnuków i odbywającego odsiadkę syna. Nieucerkowiona, prawie nic nie wiedząca o Bogu, Wiera jedyna niepijąca z dorosłych w rodzinie. I małżonek, i córka, i nawet starsi (niepełnoletni) wnuczka i wnuk pili wszystko, włącznie z denaturatem, i wyśmiewali się z babci. Córka, zdarzało się, biła swoją rodzoną matkę. O wszystkim tym mówię nie dla osądzenia, ale żeby pokazać, do jakiego stopnia upadku doszło życie w tej rodzinie. Młodsze wnuczęta rosły słabe i chudziutkie, ponad siedmioletnia Agata miała wrodzoną wadę serca, a najmłodszą Sofię, kiedy ona się urodziła, matka zamiast mlekiem z piersi często poiła piwem, żeby ta nie krzyczała i nie prosiła jeść…
Wiera zaczęła przychodzić do nas wypić herbatę i porozmawiać o życiu. Ona narzekała, że zmęczyła się od takiego wegetowania, że sprzykrzyło się jej życie. My z mamą opowiadałyśmy jej o tym, że są święci Boży, którzy według naszych modlitw pomagają nam, bezsilnym, w trudnych sytuacjach i cierpieniach. Zaproponowałyśmy poczytać akafist do Mikołaja Cudotwórcy, a kiedy pijana córka zacznie krzyczeć i wymachiwać, to trzeba ją przeżegnać. Przeczytałyśmy akafist, córka choć i awanturowała się, przestała bić – nie puszczał krzyż. Jeszcze dwa razy przeczytałyśmy akafist – i nastąpiły zadziwiające zmiany!
Marinę córkę Wiery – moją imienniczkę) pozbawiono praw rodzicielskich, dzieci, oprócz najstarszej (miała już piętnaście lat), zabrano do szkoły z internatem, i wkrótce Zosię i Agatę wzięto do pewnej dobrej rodziny, na wieś. Od dobrego wyżywienia i świeżego powietrza one szybko się poprawiły, i pilna operacja serca Agaty nie była potrzebna, ponieważ dziureczka w sercu zamknęła się! Chwała Bogu, wrodzonej wady serca jakby u niej nie było. Teraz dziewczynki uczą się w młodszych klasach „celująco”, piszą listy – najpierw do babci, a teraz i do mamy. Wnuk Sierioża był wielkim chuliganem, kradł, uciekał z internatu, ale teraz bardzo się zmienił. Dobrze skończył szkołę, dostał się na studia, mieszka w domu. Chłopiec ma złote ręce – i rysuje, i majsterkuje… najstarsza wnuczka Lenka też pomyślnie skończyła szkołę, pracuje. A najważniejsze – to, co stało się z Mariną. Pan nauczył ją zbawiennymi cierpieniami.
Najpierw ona nawet ucieszyła się z tego, że przepiła wszystko – nawet własne dzieci („Bez nich nawet lepiej!”). Kolejny raz znikając z domu, Marina wpadła pod samochód, i przywieziono ją do szpitala ze złamaniem kości biodrowej i mnóstwem obrażeń. Marinie zrobiono operację, w miejsce zgruchotanych kości tymczasowo wstawiono żelazne sworznie. W ciężkim stanie wypisano ją do domu – umierać… Żeby przywieźć ją ze szpitala do domu samochodem, nie było pieniędzy, ludzie pomogli dowlec do autobusu, a od autobusu do domu ciągnęli po drodze na narzucie! Miejscowa lekarka, przeczytawszy wypis ze szpitala, powiedziała, że więcej niż miesiąc Marina nie przeżyje, ponieważ ma marskość wątroby i jest w bardzo złym stanie.
Ale ku zdziwieniu lekarzy, Marina żyje już trzeci rok – i umierać nie ma zamiaru. I wydarzyło się to tylko według łaski Bożej! Najpierw ona zagłuszała ból wódką, denaturatem i wszystkim co się pali – pieniądze przynosili jej pijący razem z matką. Ale pewnego razu, kiedy córka podała jej kolejny kieliszek, Marina odmówiła. Ona zobaczyła mnóstwo biesów wokół siebie, a następnie usłyszała głos – wyraźny, głośny, przekonywujący. Głos mówił jej do prawego ucha: „Nie pij!” Powtórzył kilka razy. A potem zobaczyła przed sobą cudownego starca i wspaniałą Kobietę – nigdy wcześniej ich nie widziała, i jedynie później poznała na ikonach Mikołaja Cudotwórcę i Przeczystą Bogarodzicę. W tym samym czasie Lena próbowała na siłę wlać jej do ust wódkę i kłóciła się, że ta nie chce pić. A Marina bała się powiedzieć o cudownym zjawisku, obawiając się, że uznają ją za wariatkę. Dopiero później mimo wszystko opowiedziała o tym. Było z nią wtedy całkiem źle. Zaprosiliśmy kapłana z cerkwi Cyryla i Metodego, żeby przed śmiercią podał jej Święte Dary: Marina leżała cała żółta, chuda, z wysoką temperaturą, ledwie mogła mówić. Przyszedł ijerej (kapłan) Siergij Żicharow, on i teraz często pyta o Marinę, pamięta o niej. Wyspowiadawszy i udzieliwszy Świętych Darów, poświęciwszy mieszkanie, udzieliwszy błogosławieństwa i pożegnalnego słowa, batiuszka wyszedł. Po tym jeszcze raz zjawił się jej Święty Mikołaj z surowym zakazem picia. On powiedział, że Marina umrze, jeśli będzie pić. I Marina kilka dni, leżąc w gorączce, nie mogła patrzeć nawet na jedzenie – wydawało się jej, że wszystko pachnie denaturatem i że chcą ją otruć…
Zaczęło się zdrowienie, ale biesy tak po prostu nie odpuszczają. One kusiły jej starsze dzieci – i te rozzłościły się na matkę z powodu tego, że porzuciła pijaństwo, z przekleństwami i biciem starały się zmusić ją pić. Ale z Bożą pomocą skończyły się również te pokusy. Już trzeci rok Marina nie pije. Marskość wątroby odeszła wraz z biesami. Długo jeszcze śniły się jej koszmary, ale i one minęły. Najważniejsze zaś, że nastąpiło przejrzenie: co ja narobiłam? Jak ja żyłam?..
Marina zaczęła chodzić – najpierw z kijkiem, teraz bez niego. Koście się zrosły, potrzebna operacja, koniecznie trzeba usunąć sworznie, – ale ona nie ma dokumentów, i Marina zaczęła je odtwarzać. Sworznie zaczynają wyłazić wraz z mięsem, ale ona cierpi i ciągle chodzi. A tu otrzymali rekompensatę za Lenę – za to, że ona po pozbawieniu matki praw rodzicielskich została w rodzinie – i za te pieniądze mogli wyremontować od dawna zaniedbane mieszkanie. Wiera już nie zbiera jałmużny, pomaga Pan Bóg. I nawet starsze dzieci, Lena i Sierioża, teraz rzadko wypijają z dziadkiem. Już się wstydzą swego zachowania, słuchają się matki, pomagają robić remont. Syna Wiery wypuszczono z więzienia, objęła go amnestia, a pozostawało jeszcze kilka lat odsiadki. On znalazł pracę…
Trudności mają jeszcze niemało, sama ta rodzina przypomina ciężko chorego, od którego odstąpili już, uważając za beznadziejnego, lekarze, ale on, wbrew wszystkiemu, zaczął zdrowieć, powoli staje na nogi, nabiera sił… Daj Boże, żeby duchowe zdrowie przyszło do tej rodziny.
s. B. Marina
Chcę napisać o cudzie, który wydarzył się z moimi rodzicami, kiedy byli jeszcze młodzi. Było to w latach 30-ych. Ojciec mój, Iwan Michajłowicz Kursakow, był brygadzistą brygady traktorów w sowchozie (teraz nazywa się ten sowchoz Czystopolskij).
Wtedy traktory były najpierwsze – żelazne koła z wielkimi kolcami, kabin nie było. Jeśli padał deszcz albo śnieg – świece w silniku nawilgacały się, i traktor gasł.
Cztery traktory pojechały do miasta Pugaczow po towar dla wiejskiego sklepu. Ojciec mój – brygadzista, cała odpowiedzialność na nim. Do każdego traktora były przyczepione wielkie sanie na ładunek. Załadowali w Pugaczowie czworo sani towarem, materiałami i innymi artykułami i pojechali z powrotem. W tych latach nie było ani asfaltowych dróg, ani nawet równiarek, pługów śnieżnych czy słupów z przewodami. A jechać trzeba było 50 kilometrów.
Zaczęła się zamieć, nic nie widać, a oni w stepie. Świece zamokły i traktory stanęły. Trzech traktorzystów poszło szukać wsi, żeby przenocować, a ojciec, jako odpowiedzialny, został. Siedział na siedzeniu traktora, pod odkrytym niebem, przecież żadnego dachu nie było.
Matka moja, Aleksandra, była w sowchozie. Wtedy oddzielnych mieszkań nie było, nasi rodzice mieszkali w sowchozowym mieszkaniu w tylnym pokoju (na zapleczu), a w przednim pokoju mieszkała rodzina mechanika. I oto na drugą dobę zamieci przychodzi do nas staruszek w kufajeczce, podpasany kolorowym pasem. Pomodlił się do Boga i mówi:
„Dajcie ofiarę w imię Chrystusa”. Matka podeszła do stołu i ze łzami prosząc Swiatitiela Mikołaja, żeby on dał ten kawałek ojcu, podała staruszkowi kawałek chleba.
Rodzina mechanika też była w domu. Gospodarz zapytał starca: „Daleko idziesz w taką zamieć?” Starzec odpowiedział: „Na Sąd”. Matka moja wyszła w ślad za starcem, żeby popatrzeć, dokąd on pójdzie. A on wyszedł za próg na podwórko – i znikł.
Kiedy minęły cztery doby, zamieć ucichła, pojawiła się ładna pogoda. Przyszło trzech traktorzystów ze wsi, uruchomili traktory i pojechali dalej. Przywieźli towar do sowchozu, zdali wszystko do magazynu i przyszli do nas na obiad.
W czasie obiadu ojciec mówi: „Chwała Bogu, że dziadek mnie rozbudził, dał kawałek chleba i powiedział: „Nie śpij, bo zamarzniesz. Weź, pokrzep się”. Tu wszyscy domownicy spojrzeli po sobie: zrozumieli, co za staruszek do nich przychodził.
Nina Paszczienko
Dawno zbierałem się opowiedzieć o cudownej pomocy dla mnie od Mikołaja Cudotwórcy, ale zdecydowałem się dopiero teraz, po czterech latach. Sumienie mnie męczy, kajam się przed Swiatitielem Mikołajem.
Wcześniej traktowałem Swiatitiela Mikołaja tak samo, jak i innych świętych, posiadających łaskę pomagania w różnych potrzebach, i zawsze myślałem: dlaczegoż to nazywają go skorym pomocnikiem – czyż inni święci nie „skorzy pomocnicy”? Dlaczego go tak szczególnie wyróżniają?
Za życia starca Archimandryty Ippolita, który niedawno zmarł, przełożonego Swiato-Nikolskiego monasteru w Rylsku, często do niego jeździłem, i on darował mi na znak błogosławieństwa różne ikonki. A pewnego razu podarował ikonkę Swiatitiela Mikołaja ze słowami: „Oto do niego się módl”.
Po jakimś czasie latem pojechaliśmy z żoną na urlop do moich rodziców na Zabajkale. W drodze powrotnej zajechaliśmy w gości do znajomego duchownego Anatolia i zatrzymaliśmy się u niego na trzy dni. Wspaniała przyroda – święte jezioro Bajkał, wysokie góry, tajga – oczarowała nas. Tu też w miejscu zwanym, Krestowaja Pad’, stoi cerkiew pod wezwaniem Swiatitiela Mikołaja. Historia tej świątyni taka: kiedyś jeziorem na małej łodzi płynął kupiec, i zaczął się sztorm – a wiatry na Bajkale są bardzo groźne, zatopiły niemało statków i łodzi. Łódeczkę zaczęło zalewać, ot-ot wywróci. Kupiec zaczął modlić się do Swiatitiela Mikołaja o ratunek – i zobaczył, że do niego z pomocą idzie sam Mikołaj Cudotwórca! We wdzięczności za ratunek kupiec wzniósł ku chwale Swiatitiela tę cudowną cerkiew. Oto i sławne morze Bajkał, jak często je nazywają, zachowuje pamięć o cudach Swiatitiela Mikołaja.
Z żoną zwiedziliśmy mnóstwo miejscowych atrakcji, byliśmy w muzeum, kupowaliśmy pamiątki. Pieniędzy zostało tylko na drogę powrotną, wracać do domu trzeba było jeszcze cztery doby, a żonę zaczarowały te bajkalskie pamiątki! Poprosiła mnie o jeszcze dwieście rubli na ich zakupy, ja na początku jej odmówiłem, powołując się na długą podróż i brak pieniędzy, potem mimo wszystko ustąpiłem, ale z tego powodu wyszła między nami sprzeczka. Wspiąłem się na wysokie wzgórze wprost naprzeciwko cerkwi. Wspinałem się bardzo długo na sam szczyt góry, obłoki przepływały tu całkiem obok, i miałem takie odczucie, że tu – granica nieba i ziemi. Martwiąc się z powodu sprzeczki z żoną, zacząłem wzywać na pomoc Swiatitiela Mikołaja. Dość długo pomodliwszy się, nabrałem dla żony rosnących tu kwiatów i zszedłem z myślą o pogodzeniu się. Przyszedłszy do żony, podarowałem jej kwiaty, i poszliśmy na brzeg jeziora, które tak uspakaja swoimi falami. Już zmierzchało, i żona poszła do domu, a ja zostałem jeszcze trochę posiedzieć nad wodą. I nagle zobaczyłem, że tuż przy wodzie leży sturublowy banknot, jakby wyrzuciła go fala, był lekko mokry. Wziąwszy go, pokazałem żonie: ona w tym czasie do cerkwi nie chodziła i była mało wierzącą – powiedziała, że nie ma w tym nic dziwnego, ktoś zgubił pieniądze… Być może, logiczne dla niewierzącego człowieka.
Następnego dnia poszedłem nad jezioro bardzo wcześnie, umyłem się i jak zwykle poszedłem po brzegu zbierać ciekawe kamyczki. Nachylając się po jeden bardzo ciekawy kamień (od tej pory przechowuję go na pamiątkę tego cudu), zobaczyłem, że spod niego widać brzeg jakiegoś papieru. Wyciągnąłem go – to okazał się jeszcze jeden sturublowy banknot! Moje zdziwienie nie miało granic, zrozumiałem, że Swiatitiel Mikołaj, jak i w dni swego ziemskiego życia, tajemnie podrzucił nam akurat tę sumę, z powodu której pokłóciliśmy się. A sens cudu odkrył się mi taki: miejcie pokój w miłości miedzy sobą, a Ojciec Niebieski jest w mocy podać wszystko potrzebne nawet z Niebios Swoją szczodrą ręką. „Szukajcie przede wszystkim Carstwa Niebieskiego, a wszystko pozostałe zostanie wam dodane”.
Kiedy przyniosłem żonie te sto rubli i niezwykły kamień, ona uwierzyła w cud. Cudowny Bóg w świętych Swoich! Ja przekonałem się, że Swiatitiel Mikołaj rzeczywiście jest skorym pomocnikiem. Od tej pory zawsze przybiegałem do jego pomocy, i on zawsze mi pomagał.
Wydarzyło się to w latach 80-ych, kiedy młodzież rzadko chodziła do cerkwi, najczęściej na służbie stały sami staruszkowie. Ale babcia opowiedziała mi zdumiewające wydarzenie, związane z młodą dziewczyną, która później zaczęła gorliwie chodzić do cerkwi. Pewnego razu ta dziewczyna, wracając z pracy, spóźniła się na ostatni autobus i musiała wsiąść do okazyjnego samochodu, którym jechało dwóch mężczyzn, obiecujących, że dowiozą ją całą i nienaruszoną. Jednak, po drodze oni nieoczekiwanie skręcili w bok, a na jej pytania i płacz tylko żartowali. Tu biedna dziewczyna przypomniała sobie mamine słowa: „Będzie trudno – proś Swiatitiela Mikołaja, on zawsze pomoże” i zaczęła modlić się do Swiatitiela o pomoc. Nagle samochód gwałtownie zahamował i kierowca, przeklinając, wylazł na zewnątrz, dlatego, że pośrodku drogi, rozstawiwszy ręce, stał staruszek. Jednak ile obaj sprawcy nie borykali się, ale ruszyć starca z miejsca nie byli w stanie, a dziewczyna tymczasem wysiadła z samochodu i ukryła się w lesie. Po tym zdarzeniu przyszła ona do cerkwi.
Anna Sawina
Pewnego razu mój mąż Mikołaj, będąc w wojskowej delegacji w Moskwie, jechał pociągiem do wyznaczonego miejsca. Z tej stron, z której miał przyjechać pociąg, stała budka zasłaniająca widok. Mąż chciał zeskoczyć na tory, żeby popatrzeć, czy nie zbliża się pociąg, już podszedł do krawędzi peronu, ale niespodziewanie ktoś zawołał go. Odwróciwszy się, on troszeczkę odszedł od samej krawędzi peronu, i w tym momencie z drugiej strony przemknął skład, jadący z przeciwnej strony. Na peronie było tylko kilka osób, każdy z nich zajmował się swoimi sprawami, nikt nie zwracał uwagi na męża. Wtedy on zrozumiał, że pomógł mu święty opiekun.
Była pomoc Swiatitiela i dla mnie, w lata moich studiów, kiedy mieszkałam oddzielnie od rodziców. Wyszło tak, że nie miałam ani grosika pieniędzy, ani kawałka chleba, i nie wiedziałam co robić. Idę ulicą, nagle widzę, że pod moje nogi toczą się po rublu jeden za drugim trzy ruble. Obejrzałam się dookoła, myślałam, że ktoś upuścił, ale na ulicy nie było ani jednego człowieka. Tak pomógł mi Swiatitiel Mikołaj Cudotwórca, skory pomocnik wszystkim cierpiącym i potrzebującym.
A.G.
W naszej cerkwi kupiłam srebrny pierścionek z wygrawerowanym: „Hospodi, spasi i sochrani” (Panie, zbaw i zachowaj), który bardzo ceniłam, nigdy nie zdejmując. Latem, po praniu bielizny w sadzie, odkryłam, że pierścionek znikł. Wszyscy domownicy przyłączyli się do poszukiwań, zlustrowali każdy krzaczek, każdą jameczkę, ale wszystko na próżno. Codziennie sprawdzaliśmy sad, ale wszystko było na darmo. Minął rok, stopniowo pogodziłam się ze stratą. Pewnego razu trafiła mi w ręce książka „Nowe cuda Swiatitiela Mikołaja”, przeczytałam opowiadanka o swoim ukochanym świętym z gorącym zainteresowaniem. Nagle przyszła mi dobra myśl: „Poproszę no i ja Świętego, aby wskazał, gdzie jest mój pierścionek, przecież powinien on gdzieś być”. Stanęłam, przeczytałam Akafist do Swiatitiela Mikołaja i wyszłam do sadu do męża. Nagle mąż nieoczekiwanie, nie mówiąc ani słowa, bierze łopatę i ścina wierzchnią warstwę gleby. Oburzyłam się, po co on psuje ścieżkę w sadzie, ale nagle widzę, że on, uśmiechając się, podaje mi coś błyszczącego i mówi: „Oto twój pierścionek, Swiatitiel ciebie usłyszał”. Czy trzeba mówić jak byliśmy radzi! Zamówiliśmy dziękczynny molebien do Swiatitiela, wszyscy parafianie cieszyli się wraz ze mną.
Nadzieżda Sysojewa
Sprawa była na rynku. Wiał silny wiatr i z dachu jednego z pawilonów zerwało czterometrowy arkusz blachy. Pobladli z przerażenia sprzedawcy, obserwowali lecącą prosto na mnie żelazną machinę, a ja modliłam się do Świętego Mikołaja w jakiejś sprawie, tak byłam pochłonięta „rozmową” ze świętym, że nie od razu zorientowałam się, co się dzieje. I nagle ten ogromny arkusz zwija się w rurkę, ledwie dotknąwszy mego ramienia, i staje słupem, jak wkopany. Poświadczający cud sprzedawca Mikołaj, (który urodził się 19 grudnia i został nazwany ściśle według kalendarza cerkiewnego!), cicho mnie pozdrowił: „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Pani omal nie zginęła, my to widzieliśmy… Tak, więc z okazji nowych urodzin panią…”.
I nie opowiedzieć o tum byłoby niewdzięcznością.
Nadzieja, Magadan
W 1996 roku, w święto św. Mikołaja Cudotwórcy (według starego stylu – ta uwaga jest ważna dla kraju, gdzie skutki reformy kalendarzowej przejawiają się wyjątkowo ostro), w maleńkiej parafialnej cerkwi św. wielkomęczennika Gieorgija Zwycięzcy w mieście Michigan City, st. Indiana, naklejona na deskę papierowa ikona św. Mikołaja zaczęła wydzielać miro. Od tej pory mirotoczenije trwa bez przerwy, wzmacniając wiarę wszystkich, kto miał okazję zobaczyć ten cud.
Przez ten czas wydzielająca miro ikona św. Mikołaja ze swym opiekunem kapłanem Eliasem (Eliaszem) Uornke odwiedziła ponad setkę świątyń w różnych krajach świata. Fotografie ikony i pudełeczka z nasączoną mirem watką na prośbę niezliczonych wierzących rozeszły się po całej powierzchni ziemi.
Informują o wielu uzdrowieniach, darowanych według orędownictwa św. Mikołaja przez jego świętą, wydzielającą miro ikonę. Położnica (kobieta przed porodem) otrzymała błogosławieństwo ikoną, i dziecko, o którym lekarze uznali, ze umrze przy porodzie, urodziło się zdrowe. Niewidoma kobieta w Rosji przejrzała, pomazawszy oczy otrzymanym drogą pocztową mirem od ikony. Dziewczynka, która wpadła pod autobus w Buenos Aires i nie mająca nadziei wstać z fotela inwalidzkiego, po tym, jak do niej do szpitala przyniesiono ikonę, wstała i zaczęła chodzić.
Arcybiskupowi Mikołajowi Cudotwórcy, jak mało komu ze świętych wszystkich czasów i narodów, dana jest od Boga zadziwiająca moc. On znany jest jako głosiciel Prawdy i za życia, będąc archijerejem, przewodził walce z herezją. Dziś, kiedy Prawosławna Cerkiew przeżywa wyjątkowo trudny okres, nam objawiła się jego cudotwórcza ikona dla naszego trwania w prawdzie i pokajania w naszych grzechach. Miłosierdzie Pana niewyczerpalne i cud wydzielania mira od ikony św. Mikołaja – widzialne przypomnienie o Jego współczuciu (współcierpieniu) i miłości.
† † †
Proboszcz Ioanno-Priedtieczeńskiego soboru w Waszyngtonie protojerej Wiktor Potapow opowiada o wydarzeniach, których był świadkiem.
W czerwcu 1997 roku u naszej parafianki o imieniu Tatiana stwierdzono raka systemu limfatycznego. Choroba szybko się rozwijała i lekarze zostawili jej półtora roku życia. Tatiana nie miała jeszcze sześćdziesiątki, ale wyglądała na głęboką staruszkę; jej waga spadła do 82 funtów (37 kg).
W styczniu 1999 r. do Waszyngtonu na trzy dni przyjechał o. Elias Uornke ze świętą wydzielającą miro ikoną św. Mikołaja. Ja chciałem przywieźć ikonę do Tani do domu i odsłużyć przed nią molebien, ale Tania kategorycznie odmówiła, upierając się przy tym, że sama przyjedzie do cerkwi. Serce pękało na sam jej widok, kiedy ona, dosłownie cień albo żywy szkielet, pojawiła się w cerkwi i zaczęła z napięciem modlić się przed cudotwórczym obrazem.
Dwa dni później, kiedy odwieziono ją do lekarza, okazało się, że nowotworowe guzy w jej węzłach chłonnych znikły. Nie znajdując na to wyjaśnienia, lekarz przypisał Tani miesięczny domowy odpoczynek przed kontynuacją kuracji medycznej spowalniającej rozwój choroby.
Po miesiącu wyznaczono jej kliniczne badanie krwi, tomografię i inne badania. Wszystkie one dały negatywny wynik (nie stwierdzono choroby). Lekarz był w pełnym zdumieniu: medycyna czegoś takiego po prostu nie dopuszczała. On poinformował Tanię, że jej choroba kompletnie nie daje objawów.
Irina Dasz, Ameryka Północna
Oto już kila lat, jak my (ja, moi dwaj synowie i moja matka-emerytka) żyjemy w Ameryce Północnej. Chcę opowiedzieć przypadek, jaki zdarzył się tu ze mną wkrótce po moim chrzcie. Kiedy zostałam prawosławną chrześcijanką, otrzymałam w prezencie od batiuszki dużo duchowych książek, wśród których był też Żywot Swiatitiela Mikołaja, o którym, ku swemu wielkiemu wstydowi, wtedy całkiem nic nie wiedziałam.
W tym czasie bezskutecznie starałam się znaleźć pracę. Cała nasza rodzina żyła z jednego maleńkiego zasiłku i dosłownie klepała biedę. Moja matka stale żądała, żebym znalazła chociaż jakąkolwiek pracę. Zaczęłam skrycie czytać Akafist do Swiatitiela Mikołaja, prosząc go, by pomógł mi znaleźć dobrą pracę. Pewnego razu w sporze z matką nie powstrzymałam się i opowiedziałam jej o swoich skrytych modlitwach.
- Czekaj – odpowiedziała ona, – oczywiście, odwali on tobie worek złota, jak w jego bajce!
Byłam przerażona takimi słowami, trzasnęłam drzwiami i wyszłam. Następnego dnia, wziąwszy swego młodszego syna, wybrałam się do centrum bezrobocia. Już podchodziliśmy do budynku centrum, kiedy mój synek nagle nachylił się i podniósł z ziemi... niezwykłych rozmiarów złoty łańcuch! Chociaż i była na nim próba, ale zwątpiłam, że on rzeczywiście jest złoty i poszłam do komisu, żeby poznać prawdziwą jego wartość. Łańcuch wyceniono na czterysta dolarów! A wkrótce potem otrzymałam dobrą pracę. Dziękuję Świętemu Wybrańcy Bożemu Cudotwórcy Mikołajowi!
I jeszcze jedno zdarzenie. Rok temu w telewizji zobaczyłam reportaż, w którym opowiadano o zaginięciu nowonarodzonego dziecka wprost z porodówki. Do łez żałowałam jego matki, i od razu zaczęłam modlić się do Mikołaja Cudotwórcy. Po kilku dniach dziecko odnalazło się całe i zdrowe. Chwała Panu Bogu i Jego Świętym Wybrańcom!
Irina Dasz, Ameryka Północna
Wydarzyło się to ze maną w 1987 roku, w tym czasie byłem w miejscu pozbawienia wolności. Zanim tam trafiłem – kradłem, piłem, poddawałem się rozpuście, w ogóle, jak teraz sądzę, prowadziłem takie życie, które kończy się wieczną śmiercią. W obozie złośliwie łamałem zasady pobytu, za co stale trafiałem do izolatek, do komór, i administracja w ogóle starała się izolować mnie od innych.
W skutek tego wszystkiego zachorowałem na gruźlicę. Ale bieda ta mnie nie nauczyła i dalej prowadziłem dawne życie, zbudowane według złodziejskich praw. A choroba tymczasem szybko postępowała i w płucach utworzyła się ogromna jama rozmiaru 7x9 cm. Z gardła zaczęła tryskać krew. Lekarze, którzy leczyli mnie w izbie chorych, powiedzieli, że sprawa wygląda całkiem źle i trzeba powiadomić rodzinę. W najlepszym wypadku, mówili, można odwlec koniec, włączając pewne leki, ale niewiele to pomoże. Temperatura 40 stopni utrzymywała się u mnie przez tydzień, cały ten czas nic nie jadłem i prawie nie wstawałem z łóżka.
Muszę powiedzieć, że zawsze byłem daleki od wiary, spędzając czas w objęciach szatana. A teraz, całkiem wyczerpany i pozbawiony sił, leżałem na łóżku, wewnętrznie przygotowany na koniec. Prawdopodobnie, od śmierci oddzielały mnie już nie dni, a pojedyncze godziny.
I tu nagle mi się wyrwało: „Panie, wybacz mi, weź duszę moją! Boże, wybacz!”
Nawet nie wiem, dlaczego nagle przypomniałem sobie o Bogu, do Którego nie zwracałem się ani razu w życiu…
I w tym momencie mnie jakby zabrało. Nastała ciemność, trafiłem do jakiegoś mrocznego szarego miejsca, gdzie stały szare drzewa bez liści, i wszystko przeniknięte było niewypowiedzianym przerażeniem. Martwa cisza skuwała wszystko dookoła. Nagle… w oddali zaczynają migotać ogniki, robi się ich coraz więcej i więcej, one stopniowo zbliżają się i ja, zadrżawszy ze strachu, widzę straszne istoty, trochę podobne do ludzi, o rozczochranych i powyrywanych włosach, sterczących na wszystkie strony zębach i płonących oczach. Jest ich bardzo dużo. Biegają obok, ciągle jeszcze jakby mnie nie zauważając, ale stopniowo zaciskając swój pierścień. „Gdzie on, gdzie on?!” – wyją. Straszne, czarne gęby. I opowiedzieć nie można, jak bardzo są odrażający i straszni. I oto ten tłum coraz ciaśniej otacza mnie. Trzęsę się ze strachu, jak osikowy liść, coraz wyraźniej odczuwając uśmiercający chłód.
I nagle widzę w oddali światło, które stopniowo się zbliża. Wkrótce pojawia się przede mną cudowny siwobrody Starzec w mitrze. Obleczony jest w błękitne archijerejskie (biskupie) szaty, wyszywane złotymi krzyżami. Na piersiach też wisi złoty krzyż. Spod szerokich rękawów wierzchniej szaty widać rękawy czarnej mniszej sutanny, obszyte złotem. On bierze mnie za rękę i prowadzi ze sobą. Tu cały przerażający tłum w końcu dostrzega mnie. Ale jakaś siła odrzuca ich wstecz, i oni nic nie mogą ze mną uczynić. Prowadzony przez Starca, drżę ze strachu i coraz mocniej przytulam się do swego wybawcy. I stopniowo strach gdzieś znika. A za naszymi plecami ciągłe wycie, krzyki i jęki. Droga zwęża się, i przed sobą widzę na łańcuchu ogromne psy, podobne do ludzi, z ludzkimi głowami, ale na czterech łapach. Ze zniekształconą ze wściekłości mordą pierwszy pies rzuca się na mnie, ale Starzec tylko odwraca do niego głowę, i ten znika w ścianie. Rzuca się drugi, ale z nim dzieje się to samo. I tu z tyłu zaczynają rozlegać się straszne krzyki tysięcy istot, rozlegające się wszędzie głośnym echem: „Odchodzi! Odchodzi!”
A my ze Starcem tymczasem wchodzimy do wieży i idziemy do góry ścieżką, wijącą się spiralą do nieba. Mnie ogarnia nowy, jakiś niewytłumaczalny strach. Stopniowo dookoła rozjaśnia się. Kiedy osiągamy środek wieży, wszystko nagle dokądś cofa się i z góry rozlega się podobny do gromu głos:
- PATRZ!
I widzę Pana naszego Jezusa Chrystusa. Wiem, że to On, takim widziałem Go na ikonach mojej babci. Z taką miłością, z taką czułością patrzą na mnie Jego oczy, że nie można wyrazić tego żadnymi słowami! Ja cały drżę.
On stoi na obłoku, lśniąc oślepiającą bielą Swoich szat. Przez Jego ramię przerzucona błękitna miłot’ (narzuta, wierzchnie okrycie z owczej skóry). Jakież to szczęście patrzeć na Jego miłujące oblicze! Takim widziałem Go w Kursku, w Siergijewo-Kazanskim soborze, nad Carskimi Wrotami.
Czuję nieopisane szczęście i błogość. I za co mi to wszystko, ostatniemu ze wszystkich grzeszników? I znów mnie ogarnia strach, ale to już całkiem inny strach, nie taki, jak wcześniej. Sądzę, że to właśnie jest prawdziwy strach, jakim on powinien być.
Z prawej i lewej strony Pana stoją, modlitewnie skłoniwszy głowy, pierwowierchownyje (przewodzący innym) Apostołowie Piotr i Paweł, których dopiero potem poznałem na ikonach.
- Co ty chcesz ode Mnie, sługo niegodny? – jak tysiące gromów ze wszystkich stron, grzmią słowa Pana. A oczy Jego patrzą na mnie z taką miłością, że i opisać nie można.
- Panie, weź mnie! – wyrywa się z mego serca.
- Nie nadszedł jeszcze ten dzień i godzina, kiedy trzeba Mi będzie wezwać ciebie! Popatrz w dół, skąd ty przyszedłeś tu!
Patrzę w dół i stękam. A tam snują się tam i z powrotem tysiące strasznych stworzeń i krzyczą: „Uciekł! Uciekł!”
- Boże, strach mnie ogarnia, boję się!
- Tu się nie bój. Wieża ta – droga do prawości, ty będziesz w stanie osiągnąć ją, jeśli przestaniesz czynić bezprawia. Przestrzegaj przykazań Moich, i będziesz w stanie osiągnąć szczyt tej wieży.
I tu widzę w lewej ręce Pana otwartą księgę, na której stronicach napisane jest lśniącymi złotymi literami: „Przykazanie nowe daję wam: abyście kochali się nawzajem”.
Apostoł Piotr, stojący po prawej stronie Jezusa Chrystusa, błaga Go:
- Panie, pobłogosław go!
- Pobłogosław go, Panie! – wtóruje mu Apostoł Paweł.
Pan, jak mi się wydaje, trochę zwleka, i potem znów jakby tysiące gromów rozlega się dookoła:
- Pamiętaj! Czasu zostało mało. Śpiesz się czynić dobro!
I ocienia mnie znakiem krzyża.
I taki blask, taki blask rozlewa się wszędzie, że ja jakby na jakiś czas ślepnę.
Potem nagle widzę: trawa zielona wokół, kwiaty nieopisanego piękna, wszystko takie niezwykłe i cudowne. I błękitne-błękitne jezioro, zlewające się na horyzoncie z niebem takiego samego koloru.
I nagle na tle tego błękitu znów widzę blask. To idzie do mnie, płynąc w powietrzu, sama Caryca Niebios z Boskim Dzieciątkiem na rękach. Kropka w kropkę jak na ikonie Włodzimierskiej Bożej Matki, ale tylko w pełni wzrostu, w purpurowych szatach z ośmiorożnymi gwiazdami, i na Jej rękach – maleńki Chrystus w lśniących złotem szatach.
Znów ogarnęło mnie drżenie i łzy zasnuwają oczy. I znów oślepiający blask, i odczuwam siebie leżącego na łóżku.
Wstaję, nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, co się ze mną wydarzyło, i nagle postanawiam wyjść na podwórko. Tam odkrztuszam skrzepy starej zapieczonej krwi i stopniowo zaczynam uświadamiać sobie, że czuję się jakoś inaczej…
A pod wieczór pojawił się u mnie apetyt i temperatura wróciła do normy – 36,7. Przynieśli mi trochę jedzenia i herbaty, i ja wszystko zjadłem i wypiłem. Potem zacząłem umyślnie pokasływać, sprawdzając swoje odczuwanie. Ale nic strasznego się nie działo, a przeciwnie – starych oznak jakby nie było.
Wkrótce nabrałem pewności siebie i całkiem odmówiłem tabletek. Czasem wychodziły jeszcze ze mnie resztki zapieczonej krwi, ale i one wkrótce się skończyły. Zacząłem więcej jeść i wyraźnie nabrałem sił.
Lekarze byli zdumieni. „Przecież my już dawno powiadomiliśmy twoich, że trzeba ciebie zabierać, a ty ot co wyrabiasz! No dobrze, na wszelki wypadek nie podnoś nic ciężkiego!”
Do końca skazania zostawało mi półtora roku. Dziura w płucach została i z nią trzeba było coś robić, ale ona mogła poczekać, przecież główne niebezpieczeństwo minęło, i zdrowie moje stabilizowało się. O tym, co się ze mną wydarzyło nikomu nie opowiadałem, i wszyscy pozostawali w niewiedzy o prawdziwej przyczynie mego wyzdrowienia.
Ja okrzepłem nie tylko fizycznie, całkowicie zmieniłem się wewnętrznie. Gdzie zniknęli moi starzy kumple, gdzie teraz było moje poprzednie życie z jego złodziejskimi zasadami? Wszystko dokądś odeszło, wszystko stało się obce i dalekie. Pamiętam, jak rozkoszowałem się tym wszystkim, jak kochałem grzech we wszelkich jego formach… I brzydkie słowa stały się mi całkiem obce, jakbym nigdy nie przeklinał. I czy to ja byłem wcześniej?
Dawni kumple zdecydowali, że ja po tych wszystkich izolatkach i chorobach trochę „upadłem na głowę”, i zostawili mnie w spokoju. A ja tylko tego potrzebowałem. Ja i tak dążyłem do samotności.
Ale zły nie zapominał o mnie i zaczął podszeptywać myśl o tym, że z moim przecież obecnym stanem mogę przynieść dużo korzyści innym: podpowiedzieć i pomóc odpowiednim ludziom, jak wywinąć się z tej albo innej sytuacji, szepnąć słowo w administracji obozu za „swoich”, pomóc uniknąć nożownika, załatwić wszystko „uczciwie”, i tak dalej. W ogóle, wydawało się, tak wiele dobrych uczynków można byłoby dokonać teraz!
I tu zdałem sobie sprawę: jakie dobre uczynki?! Uczyć innych kraść i pobłażać złodziejstwu?! I sama moja dusza powstała przeciwko temu. Odrodzonej, wszystko to stało się obce.
Upłynęło pozostałe do wolności półtora roku. Znalazłszy się w Nowgorodzie, od razu zapytałem o drogę do najbliższej cerkwi. Wszedłszy zaś do niej, popatrzyłem na pierwszą ikonę i zdrętwiałem ze strachu. Nogi pode mną się ugięły. Z ikony patrzył na mnie mój wybawca – Starzec – Mikołaj Cudotwórca. Jakbym znów się spotkał z nim twarzą w twarz i on badawczo patrzył mi prosto w oczy.
Wstrząśnięty, nie szybko doszedłem do siebie. Potem nakupowałem w cerkwi książek i ikon – dobrze, że miałem pieniądze – i udałem się do rodziny do Kurska.
Tam zrobiono mi operację, która, pomimo całej złożoności, poszła bardzo pomyślnie, i ostatecznie odzyskałem zdrowie. Zacząłem czytać dużo duchowej literatury, chodzić do cerkwi, i stopniowo życie świeckie mi zbrzydło. Dusza domagała się samotności.
Wkrótce taka możliwość się nadarzyła i jako leśniczy odjechałem do pewnego okręgu w regionie. Tam pojawił się u mnie swój domek, gdzie można było bez przeszkód, w otoczeniu ptaków i zwierząt, oddawać się modlitwie, czytaniu pożytecznych dla duszy książek i postowi. Prawda, wszystko to robiłem bez czyjegokolwiek błogosławieństwa, na własne ryzyko i odpowiedzialność, i dlatego, prawdopodobnie, samotność moja urwała się. Po ośmiu miesiącach mego dobrowolnego odosobnienia zły zaczął dokuczać mi pomysłami o tym, że znów podupadłem na zdrowiu i trzeba pilnie pokazać się lekarzom. Uległszy tym podszeptom, wybrałem się do miasta i przyszedłem na badania do szpitala. Okazało się, że moje zdrowie jest w porządku, i nawet lepiej niż było przedtem, przecież cały ten czas żyłem w czystym powietrzu w lesie. Ale na wszelki wypadek lekarze poradzili mi jednak pojechać do sanatorium i trochę się podleczyć, co też uczyniłem.
I stało się tak, że życie moje dokonało nowego zakrętu, i postanowiłem spróbować szczęścia w życiu światowym. Ale nic dobrego z tego nie wyszło i oczekiwało mnie rozczarowanie.
Ale niezbadane są drogi Pańskie. Jakoś raz w sanatorium pewien człowiek, daleki od Cerkwi, poradził mi pojechać do Rylska, jego rodzinnego miasta, gdzie znajduje się nowo otwarty męski monaster. Jedź tam, powiedział on, i pomożesz go remontować, tym bardziej, że roboty tam dużo i wierzący ludzie są potrzebni. Jak nazywał się monaster, on nie wiedział.
Nie namyślając się długo, porzuciłem sanatorium, chociaż powinienem tam być jeszcze miesiąc, i wybrałem się do Rylska. Kiedy przyjechałem tam i dowiedziałem się, że wzniesiony on ku czci Bożego Świętego Mikołaja, Arcybiskupa Mir Licyjskich, to znów uradowałem się z powodu mądrości Bożej i wychwaliłem Pana, tak troskliwie prowadzącego nas po drodze Zbawienia.
I oto już drugi rok wypełniam posłuszeństwo w monasterze Swiatitiela Mikołaja pod Opieką Carycy Niebiańskiej. Miłosierny Panie, dziękuję Tobie za wszystkie Twoje dobrodziejstwa dla mnie, wielkiego grzesznika.
Jewgienij Murawlow, Kursk 07.01.2003
W tym czasie wszyscy biskupi Licji zebrali się w Mirze, aby wybrać arcybiskupa – głowę Cerkwi Licyjskiej. Poprzez gorliwą modlitwę i post przygotowywali się do przyjęcia szczególnej wskazówki z góry w tak ważnej sprawie. I Pan odkrył Swoją wolę.
- Kto jako pierwszy rano wejdzie do cerkwi, kierowany przez Ducha Świętego, i będzie zwany Mikołajem, ten właśnie jest wybrańcem Bożym. Jego powołajcie na arcybiskupa. – obwieścił mąż, promieniejący niewypowiedzianym światłem.
Zaszczycony tym Boskim widzeniem najstarszy z biskupów pośpieszył zakomunikować o nim wszystkim pozostałym. Sam zaś z nastaniem nocy stanął na straży w wyznaczonym miejscu.
Tymczasem święty Mikołaj, przyszedłszy do Miry, mieszkał dyskretnie, nie będąc nikomu znany. W nocy, ustalonej przez Boskie widzenie, on, według obyczaju swego, stanął o północy na modlitwę. Przeczytawszy modlitewną regułę, pośpieszył do cerkwi przed wszystkimi wiernymi.
Starzec oczekujący w przedsionku cerkwi, zatrzymał go:
- Jak masz na imię, nieznajomy?
- Nazywam się ja Mikołaj, sługa świątyni twojej, Władyko – cicho i pokornie odpowiedział Wybrańca Boży.
Kiedy starzec-biskup usłyszał wybrane przez Boga imię i zobaczył łagodność i pokorę cudownego przybysza, on natychmiast wziął go za rękę i przyprowadził na sobór. Wszyscy biskupi Licji, ujrzawszy świętego Mikołaja, jednogłośnie uznali w nim głowę swojej Cerkwi. Oni wyszli do ludzi, cierpliwie oczekujących ogłoszenia arcybiskupa, i ogłosili o zaiste niebiańskim wyborze:
- Przyjmijcie pasterza, którego wybrał Duch Święty. Jemu nie człowiecze ustalenie, ale głos Boży powierzył opiekę nad duszami naszymi!
Szybkie i niespodziewane wyniesienie na tak wysoką godność przestraszyło pokorę nowo wybranego arcybiskupa. Ale święty Mikołaj nie ośmielił się sprzeciwiać się jawnej woli Bożej.
Graf Michaił Tołstoj
O cudach, objawionych przez Swiatitiela Mikołaja, opowiada proboszcz cerkwi Przenajświętszej Bogarodzicy wsi Rożdiestwieno Leningradzkiego obwodu, protojerej Władimir Nozdraczew:
W naszej świątyni trzy ołtarze: główny – w imię Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy, południowy – w imię św. błahowiernoho (wyznającego prawdziwą wiarę) Wielkiego Kniazia Aleksandra Newskiego, północny – w imię Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Jest też starodawna namodlona ikona Swiatitiela Mikołaja, przed którą często służone są molebny do wielkiego świętego Bożego. Ja w ciągu długich lat służby duszpasterskiej byłem świadkiem mnóstwa przypadków cudownej pomocy Swiatitiela Mikołaja według gorliwych modlitw prawosławnych ludzi. A i za mnie, niegodnego, on nie raz wstawiał się przed Panem Bogiem.
W czasach chruszczowskich, jako młody kapłan służyłem w Nikoło-Bohojawlenskim soborze. Wtedy było silne prześladowanie Prawosławnej Cerkwi, duchowieństwa. Bezbożnicy, stojący u władzy, chcieli zamknąć wszystkie cerkwie, i było tajne pismo okólne, żeby najpierw redukować etaty. Ta redukcja ukierunkowana była przede wszystkim na młodych, najaktywniejszych kapłanów. Mnie ze wszystkich duchownych soboru zredukowano jako pierwszego, pozbawiono rejestracji. A co robić kapłanowi, który nie służy? Zacząłem błagać Swiatitiela Mikołaja. Cały miesiąc jeździłem z Kołpina do Nikoło-Bohojawlenskiego soboru i na kolanach błagałem Świętego Mikołaja, pokładając nadzieje na cud, na łaskę Bożą. I oto pewnego razu nocą, w półjawie-półśnie, było mi widzenie: niby stoję w soborze na kolanach przed Swiatitielem, ale nie tam, gdzie zwykle, a na pierwszym piętrze; tam jest na kolumnie duży obraz Jezusa Chrystusa i niby to w tym obrazie siedzi Swiatitiel Mikołaj i sygnalizuje mi: „Idź, ty dziś będziesz służyć!” Wstaję ciut świt i pierwszym pociągiem jadę do Sankt Petersburga, do Nikolskiego soboru; proboszcz otwiera grafik służb i mówi: „Ty dziś służysz”. Następnego dnia wzywają do KGB, do „Wielkiego domu” (nieoficjalna nazwa budynku administracji w Sankt Petersburgu – przyp. EM). Pytają: „Kto pozwolił tobie służyć? Jaką „kosmatą” rękę (wysokiego przywódcę okazującego protekcję – przyp. EM) masz na górze?” Odpowiadam: „Swiatitiel Mikołaj mi pozwolił, i wy teraz nie jesteście w stanie nic ze mną zrobić!” Oni patrzą a mnie zdumieni, nie wierzą, a jednak po długiej rozmowie musieli odpuścić. Jednak w spokoju nie zostawili. Śledzili każdy mój krok. I oczywiście, nakłaniali pracować dla KGB, być donosicielem. Bóg jest miłosierny, skłonić nie byli w stanie. Ale z soboru zabrali, wysłali służyć 121 kilometrów, do biednej parafii wsi Jabłoniewica. Tu przebywałem z rodziną w sumie osiem i pół roku. Bardzo klepaliśmy biedę, ale, według Bożej łaski, według wstawiennictwa Carycy Niebieskiej i Swiatitiela Mikołaja, przeżyliśmy, wytrwaliśmy, postawiliśmy na nogi synów…
Mój młodszy syn, Aleksander, służy jako kapłan w Kołpinie, w małej kaplicy Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Otrzymał trudne zadanie – w miarę możliwości prowadzić przygotowania do budowy nowej świątyni na miejscu zlikwidowanej prze radziecką władzę cerkwi Świętej Trójcy. Jedną z głównych świętości tej cerkwi był cudotwórczy obraz Swiatitiela Mikołaja, obecnie znajdujący w Swiato-Troickiej cerkwi „Kulicz i Pascha”. Jak on tam się znalazł? Jak wiadomo w 1937 roku kołpińska cerkiew Świętej Trójcy została zamknięta, ale cudotwórcza ikona była ukryta przed zbezczeszczeniem i zniszczeniem przez pobożnych parafian. Gdzie się znajduje, nikt nie wiedział. A w Kołpinie były dwie siostry, Pelagia i Paraskiewa, znane ze swego prawego życia. I w czasie II wojny światowej, kiedy Petersburg został okrążony przez Niemców, do jednej z sióstr we śnie przyszedł Swiatitiel Mikołaj i polecił jej pójść do Sablina i wziąć jego ikonę, znajdującą się w kaplicy na cmentarzu, w bluźnierczym stanie. A ona usiadła na łóżku i mówi: Swiatitielu Mikołaju, dokądże ja pójdę? Ja z głodu opuchłam i po pokoju ledwie chodzę, gdzież mi tyle kilometrów przejść?!” A następnej nocy Swiatitiel znów jej się zjawił: „Paraskiewo, ja tobie mówię: wstawaj i idź!” Nie było wyjścia, wstała, próbowała się rozchodzić, zrobiło się jakby lżej. Trzeciego dnia ubrała się, obuła, przeżegnała się, upadła na kolana przed ikonami, popłakała – poszła… „Wyobraźcie sobie – opowiadała później – przechodzę naszą linię frontu, przełażę przez okopy – nikt mnie nie widzi i nie słyszy. A dalej niemiecka linia – tam też to samo. Jak szłam – sama nie rozumiem. Ale doszłam do tej kaplicy w Sablino. A kaplica zapaskudzona, zamieniona na ubikację. I tam na podłodze znalazłam ikonę Swiatitiela Mikołaja. Podniosłam, wymyłam śniegiem i poniosłam do domu. I znów tak samo niewidzialna i niesłyszalna przeszłam obie linie frontu. Potem Paraskiewa przekazała ten obraz do cerkwi „Kulicz i Pascha”… Żyły siostry w ubóstwie, więc kapłan o. Fiodor Cibulkin wyznaczył im pomoc pieniężną od cerkwi na wyżywienie. Doradził mu to Święty Mikołaj. I później Swiatitiel tym siostrom był prawie jak niania. Żyły one w strasznych warunkach, w drewnianym domku w typie baraku. Cały dom zgnity, pochylony, i ciepło już się nie trzymało. Siostry zaczęły się modlić: „Mikołaju Święty, poślij nam mieszkanie!” I taka była u nich wiara, że po pół roku przynoszą im przydział na mieszkanie. A one w modlitwach prosiły, żeby było pierwsze piętro, i z balkonikiem – takie warunki stawiały Mikołajowi Cudotwórcy. I wyobraźcie sobie, jakie mieszkanie chciały, takie otrzymały. A ja opiekowałem się nimi jako duchowny, i one wszystko mi opowiadały, jak Swiatitiel Mikołaj pomaga im. Na przykład, siedzą siostry bez chleba, a słabe całkiem, nawet do sklepu nie mają sił pójść. Zaczną się modlić: Swiatitielu ojcze Nikoła, kto by nam chleba kupił? I tu sąsiadka do nich puka: „Do sklepu idę, nic wam kupić nie trzeba?” Albo: „Swiatitielu Nikoła, my już dawno chodników nie trzepałyśmy, poślij jakiegoś człowieka!” I znów sąsiadka: „Ja porządki robię, może i wam coś trzeba?” Tak oto Swiatitiel niańczył się z nimi. A wszystko dlatego, że były one tak czyste, i miały taką wiarę, że Pan przez Swego Świętego spełniał wszystkie ich prośby…
I u nas w Rożdiestwieno jest stara, namodlona ikona Swiatitiela Mikołaja, i my przed nią służymy molebny. Pewnego razu, kiedy służba już się skończyła, pewien człowiek wpada do cerkwi, taki cały roztrzęsiony, nawet nieopanowany. Uspokoiłem go, jak mogłem, i on opowiedział, że jest z bandy. A banda mieszana była: głównie Kaukazczycy, a on Rosjanin. Coś się z nimi nie dogadał, i oni odebrali mu samochód i kazali zabić w Ługu jakiegoś dyrektora. I ten kawaler mówi mi: „Batiuszka, co mam robić? Nie mogę zabić człowieka! Że samochód zabrali – Bóg z nim, ale oni przecież grozili i mnie jutro zabić, jeśli nie wykonam ich rozkazu!” A ja mu: „Ty uspokój się. Wyspowiadać się musisz. Przyjąć Święte Dary tobie jeszcze za wcześnie, a wyspowiadać się powinieneś”. – „Batiuszka, rób, co chcesz, ja nic z tego nie rozumiem. Bóg mnie przyprowadził do cerkwi, i tylko On może mnie uratować!” Ten młody człowiek wykonał wszystko, co należało. Odsłużyliśmy molebien do Swiatitiela Mikołaja. Potem mu mówię: „Nie waż się do tej bandy wracać! Módl się, proś Świętego Bożego, żeby on ciebie chronił, zajmij się dobrą pracą, błogosławioną. I żebyś nikogo niczym w przyszłości nie skrzywdził!” On ze strachem wrócił do domu, jeszcze nie wierząc, że Swiatitiel może go uratować.
Ale wyobraźcie sobie, następnego dnia ci bandyci wybili się nawzajem, a o nim zapomnieli. Tak więc uratował Święty Mikołaj.
Jeszcze przypadek był. Przyjeżdża kawaler samochodem, rozstrojony, wprost płacze: „Batiuszka, pomóżcie!” Okazuje się, on potrącił na Newskim kobietę, i ta zmarła. Mama dowiedziała się o tym, a ona sprzedawała w cerkwi świece, i serce nie wytrzymało. Prowadzący dochodzenie powiedział kierowcy, że grozi mu kara od trzech do pięciu lat pozbawienia wolności. Jeśli zapłaci – trzy, nie zapłaci – pięć. Co robić? „Dawaj modlić się do Swiatitiela Mikołaja – mówię. – Zdaj się na wolę Bożą. I dowiedz się, jaka rodzina została u tych, którzy z twego powodu zginęli. Powinieneś pomagać tej rodzinie, i nie jednorazowo, a cały czas, jeśli chcesz, żeby Pan tobie wybaczył, uratował przed więzieniem!” – „Będę pomagać, batiuszka!” I młodzieniec dotrzymał słowa. I wyobraźcie sobie, Swiatitiel Mikołaj tak objawił swoją wolę na nim, że nie tylko wypuszczono go na wolność, a nawet nie zabrano prawa jazdy.
Jeszcze przypadek. W pewnej rodzinie porwano dziewczynkę. Jej stryj, zamożny człowiek, wynajął profesjonalistów, którzy poszukiwali jej cały miesiąc, ale bezskutecznie. Chociaż on sam był w istocie niewierzącym, ale jeden z moich parafian, generał, zaproponował mu, aby przyjechał do mnie do Rożdiestwieno. Przyjechał, opowiedział o swoim nieszczęściu. Mówię: „A jak wam batiuszka pomoże? Batiuszka bez Boga nic nie może! Powinien pan kolana ugiąć przed Swiatitielem Mikołajem, poprosić, chociaż jest pan stryjem, ale jak za swoje dziecko, żeby dziewczynka się odnalazła”. Zebrałem wszystkich swoich współsłużących, odsłużyliśmy molebien. Stryj nie zdążył jeszcze dojechać do domu, jak do mamy dziewczynki telefon: „Jutro przywieziemy waszą córkę”. Dowiedziawszy się o tym, on dzwoni do mnie: „Batiuszka, jak to rozumieć? Co to, zbieg okoliczności, czy…” „Właśnie tak to trzeba rozumieć – odpowiadam. – Molebien do Swiatitiela Mikołaja służyliśmy, błagaliśmy o pomoc? Więc on pomógł!” Oto takich cudów Swiatitiel Mikołaj dokonuje!
Trzeba tylko całą duszą wierzyć, z czystego serca się modlić, całkowicie ufać w miłosierdzie Boże.
Otcze swiaszczennonaczalnicze Nikołaje, moli Christa Boha spastisia duszam naszym!
(Ojcze naczelny arcybiskupie Mikołaju, módl się do Chrystusa Boga o zbawienie dusz naszych!)
Dyrygentka cerkwi Świętej Barbary w naszym mieście opowiadała, że miała dobrą koleżankę według wiary, też dyrygentkę. Nazywała się Kławdia Nikołajewna. Pewnego razu ona mocno zachorowała i córka zaprosiła lekarzy. Ci, dowiedziawszy się, że Kławdia pości, całą przyczynę choroby zrzucili na post i nakazali dobrze się odżywiać, jeśli chora chce jeszcze pożyć. Ona zagubiła się i w duszy postanowiła jeść bez postu. I przyśnił się jej sen, że ona idzie drogą, po bokach drzewa, z lewej na drzewie obraz prepodobnego Sierafima Sarowskiego, a z prawej – Swiatitiela Mikołaja. Tylko chce podejść do nich – a oni się oddalają. „Dlaczego to ja nie mogę ucałować ikon?” – zapytała ona. I usłyszała odpowiedź: „A po co tobie nasza pomoc? Przecież teraz sama sobie będziesz poprawiać zdrowie”.
O. Jankowskaja, Pińsk
To było pięćdziesiąt lat temu, w 1952 roku, kiedy byłam młodą kobietą. Miałam troje dzieci, a męża wsadzono do więzienia za defraudację (roztrwonienie). Zasądzono na siedem lat. Tak więc jadę z ostatniego widzenia z nim z plecakiem za plecami i niemowlęciem na rękach. W pociągu mnóstwo ludzi, ledwie wlazłam. Ale ludzie wtedy byli dobrzy, pomogli mi przecisnąć się do siedzeń. Widzę, wstał staruszek, żeby ustąpić mi miejsce siedzące. Zdjął ze mnie plecak, pyta: „Skąd ty, córko moja?” – „Oj – mówię – dziadku, woziłam córkę na widzenie do męża do więzienia”. On powiedział:
„Niech modli się do Boga, prosi Mikołaja Cudotwórcę o uwolnienie z więzienia”. „Dziadulku – mówię – to wykluczone, on komunista, a w dzieciństwie, kiedy burzyli we wsi cerkiew, on z chłopcami łaził do podziemnych składów pod cerkwią, wyciągał naczynia i książki. Mama pobłogosławiła mnie ikoną Przenajświętszej Bogarodzicy, więc on rozbił szkło, została tylko tektura”. Staruszek mówi: „Ty – żona, powinnaś przekonać męża, daj przykład. Ze względu na troje dzieci popłacz, niech się kaja. A sama, kiedy przyjdziesz do domu, ułóż dzieci i kiedy wszystko wokół ucichnie, pomódl się. Modlitwy znasz?”
- „Tak” – mówię i wymieniłam modlitwy, jakie znałam. „Otóż to, odmów. A potem proś Boga, błagaj Mikołaja Cudotwórcę o przebaczenie grzechów znanych i nieznanych. A już potem proś świętego Nikołę o urządzenie tobie widzenia z mężem. To trudne, przecież po sądzie nie ma widzeń. Popłacz, kiedy Mikołaja Cudotwórcę proszą z całego serca, on szybko pomaga”.
Dziadek ten okazał się duchownym. Kiedy opowiadał o sobie wszyscy dookoła ucichli. W czasie wojny on odmówił brania do rąk broni. Trybunał wojskowy wydał postanowienie o rozstrzelaniu. Duchowny wiedział jak się modlić i modlił się dniami i nocami, kajał się w grzechach. Dobrze, że był w jednoosobowej celi. I oto przyprowadzili go pod konwojem na sąd. Zaczęli odczytywać wyrok. On żegnał się z e światem Bożym i prosił Boga, aby przyjął jego skruszoną duszę. Odczytali wyrok: taki to artykuł zamienia się, taki to anuluje się, a on jest wolny. Stał jak wryty i powtarzał w myślach swoje. Sędzia zobaczył, że jest rozstrojony (nie rozumie, o co chodzi) i swoimi słowami wytłumaczył mu, że jest wolny. Wtedy duchowny padł na kolana, dziękował Bogu, Carycy Niebiańskiej, Mikołajowi Cudotwórcy i wszystkim świętym…
„A kiedy Pan dopuści ciebie do męża, to powiedz mu, kiedy w celi wszyscy zasną, nich ze łzami prosi Boga najpierw o wybaczenie grzechów, a dopiero potem o wyzwolenie z niewoli”. Dziadek odprowadził mnie, podał mi dziecko z pociągu i pobłogosławił.
Wszystko co powiedział mi dziadek-batiuszka, wykonałam. Córka moja ostatnia zmarła i starałam się o widzenie już dla samej siebie. Oczywiście, bez trudów i łez nie obeszło się. Nikt nie chciał sobie nieprzyjemności z mego powodu. Ale i w milicji są miłosierni ludzie. Pewien milicjant zgodził się mi pomóc. Powiedział: „Kiedy wyjdzie ostatni śledczy, ja wyjdę na ganek, wtedy śmiało przychodź”. On dał mi cały pęk kluczy od wszystkich cel. Powiedział:
„Rozmawiaj cicho, żeby inny więzień nie słyszał”.
Dla mego męża był to prawdziwy cud. Przecież ja – bardzo cicha, spokojna z charakteru, on porywczy, sprytny, zawsze żartował ze mnie. I nagle ja otwieram drzwi celi… Była już noc, ale on nie spał. Podniósł się na łokciach i tak wytrzeszczył oczy, że musiałam szerzej otworzyć drzwi, aby zrozumiał, że to naprawdę ja. Macham ręką, żeby nie zbudził sąsiada. Czy trzeba mówić, że łzy lunęły strumieniem z moich oczu?.. Mąż pyta: „Kto skrzywdził?” Wyliczył swoją rodzinę, ja tylko głową kręcę – że nie. Potem zaczęłam rozmowę o Bogu. Zaczęłam od swego ojca, którego portret z krzyżem św. Jerzego (rosyjskie odznaczenie państwowe) przechowuję do tej pory. Jego matka, moja babcia, błogosławiła go na wojnę, dała mu ikonkę Swiatitiela Mikołaja i pas ochronny „Żywyj w pomoszczi…„ (ze słowami psalmu 90). Ojcu polecono przez linię frontu dostarczyć paczkę do władz wojskowych. On został cały i nieuszkodzony, a szynel okazał się podziurawiony kulami jak sito. Jego przedstawiono wtedy do najwyższej nagrody – Gieorgijewskiego krzyża. Korzystając z milczenia męża, mówiłam jeszcze i jeszcze. Prosiłam: „Chociaż ze względu na dzieci uwierz”. Postarałam się przekazać mu wszystkie rady kapłana. On milczał. Tak i rozstaliśmy się bez kontrargumentów. Nie pamiętam, ile minęło czasu, ale niewiele. I oto zjawił się mój ślubny. Następnego dnia, po zwolnieniu, natychmiast poszedł do cerkwi. Kupił najdroższą świecę Świętemu Mikołajowi. Kapłan go pyta: „Skąd, synku, ze skruszoną duszą, ze szpitala czy z więzienia?” Odpowiada: „Z więzienia, batiuszka”. Kapłan zapytał: „Jest Bóg?” – „Jest, batiuszka”.
Nasze życie się ułożyło. Urodziło się nam cztery córki. Rosły zdrowiutkie jak grzybki. Zawsze modliłam się, wszystko robiłam prosząc o błogosławieństwo. Musiałam pracować, ponieważ mąż jest inwalidą, ranny 21 odłamkami. Z czasem pojawił się swój dom. Teraz u nas jest cerkiew. Chwała Ojcu i Synowi i Świętemu Duchowi! Matce Bożej, Carycy Niebiańskiej, sławnemu, dobremu naszemu orędownikowi ojcu Mikołajowi i wszystkim świętym – chwała!
Maria Abrachowa, Barnauł
Niemało czasu minęło od tej pory, a pamiętam, jakby wszystko wydarzyło się wczoraj. Z siostrą i dziećmi wracaliśmy do domu z basenu-pływalni. Zmierzchało, mimo wszystko postanowiliśmy pójść przez park – na duszy było lekko i wesoło. Jednak, im dalej wchodziliśmy do lasku, i im bardziej gęstniał zmrok, tym trwożniej stawało się na duszy: o tej porze i złego człowieka można spotkać po drodze, i zabłądzić nietrudno. „Dzieci, dawajcie powtarzać słowa, których nauczyła nas matuszka Estera w Epifanii. Zaczęliśmy powtarzać półgłosem: „Nikoła Czudotworec, my idiom w put’, ty s nami bud’. Ty w pieriedi, a my – pozadi”. (Mikołaju Cudotwórco, my idziemy w drogę, ty z nami bądź. Ty idź po przedzie, a my – z tyłu). I tak szliśmy dalej. Wokół żadnej duszy, ale zwróciło naszą uwagę, że ptaki nagle podniosły nieprawdopodobny zgiełk. Zatrzymaliśmy się, zebrałyśmy dzieci wokół siebie… I w tym momencie ciemność przeciął promień światła i ostry gwizd. Wprost na nas z ciemności pędził pociąg. Wagony przegrzmiały jakieś trzy kroki od nas: jak mogliśmy nie widzieć i nie słyszeć go wcześniej? Mimowolnie przeżegnaliśmy się, a dzieci powiedziały: „A przecież to Mikołaj Cudotwórca nas uratował, nie na darmo cały czas go wzywaliśmy”. Co mogłoby się zdarzyć, gdybyśmy, jak zawsze, szli śmiejąc się, gadając, prześcigając się – strach nawet pomyśleć. Jutro zaraz zamówię dziękczynny molebien do Swiatitiela Mikołaja!
Natalia Polakowa, Nowomoskowsk
Pojechałam na Ukrainę, żeby zabrać swoją stareńką mamę do siebie do Białogrodu. Trzeba było sprzedać mamine mieszkanie. Dokumenty były przygotowywane zawczasu i mama udała się po ostatnie zaświadczenie, wziąwszy ze sobą przygotowane dokumenty. Wróciła bez dokumentów i bez zaświadczenia i nie wie, gdzie one. A następnego dnia powinna była odbyć się transakcja z kupującym. My w rozpaczy: co robić? Pobiegłam po maminej trasie. U wszystkich, kogo ona odwiedziła, pytałam o dokumenty. Nigdzie niczego. Nie da się przekazać mojego stanu, dotychczas wspominam ten dzień z przerażeniem. Idę, polewam drogę łzami i proszę o pomoc Mikołaja Cudotwórcę – ostatnią moją nadzieję. Przyszłam do domu przygnębiona biedą, nie wiem, co robić. Siadłam w rozpaczy na krzesło i siedzę. Po około dwudziestu minutach – dzwonek do drzwi. Otwieram – młoda kobieta. Mówi: „Nie zgubiliście dokumentów?” Z radości rzuciłam się jej na szyję. Dziękuję, proponuję pieniądze. Ona niczego nie wzięła. Mówi: „Ku Chwale Bożej!” Zrozumiałam, że przysłał ją Mikołaj Cudotwórca. Dokumenty były w porządku, nie zaginęła ani jedna karteczka, chociaż one przeleżały na ławce długo. Mama przysiadła odpocząć i zostawiła je. Same byśmy za nic ich nie znalazły. Dzięki Bogu, On wspiera nas przez świętych Swoich. A, żebym nie pomyślała, że to przypadek, Święty Mikołaj posłał wierzącą kobietę.
Lubow Czirko, Białogród
Pięć lat temu wracałam z Wołgogradu do Turkmenii, gdzie mieszkam. W mieście Czardżou powinnam była wyjść, żeby skasować bilet na pociąg do swojego miasta. Kiedy zaszłam do hali kasowej, to jęknęłam. Do okienka kasjera stała ściana z pasażerów w kilka szeregów. Wszyscy kupowali bilety na mój pociąg. Biegałam z jednej strony kolejki do drugiej ze swoim biletem, tłumacząc, że trzeba mi go tylko skasować, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi, do kasy nie można było podejść. W tym czasie przyjechał mój pociąg, a on jeździ raz na dobę. Zaczęłam się wciskać w kolejkę, ale mnie odepchnięto. I wtedy zaczęłam się modlić: „Ojcze Mikołaju, pomóż odjechać, nie mam tu gdzie zostać do jutra…” I nagle słyszę głos kasjera: „Kto skasować bilet” Krzyczę: „Ja!” i widzę, że w rękach nie mam biletu. Kasjer pyta: „Dla pani przedział czy miejscówka?” Odpowiadam: „Miejscówka”. Ponad głowami podano mi bilet. Schwyciłam rzeczy i pobiegłam do swego wagonu. Jak tylko wsiadłam do wagonu, pociąg ruszył. Czyż to nie cud? Komu byłam potrzebna, każdy starał się odjechać sam. A jak tylko zwróciłam się do naszego Cudotwórcy, od razu otrzymałam pomoc. Chwała tobie, ojcze Mikołaju!
Nina Riabuszkina, Turkmenia
U mnie na wardze pojawiła się rana, która nie goiła się dwa tygodnie. Wydawałoby się zwykłe obrażenie, powinno zagoić się od razu, ale – nie. Właśnie w tym czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę, jak mało czciłam wielkiego Swiatitiela Mikołaja, a przecież w naszej cerkwi są dwie jego ikony, trzecia w renowacji, a czwarta jest pisana (malowana). Dużo literatury sprzedaje się w cerkiewnym sklepiku.
Zaczęłam modlić się do Swiatitiela o uzdrowienie. Obiecałam ofiarę na ikony, porosiłam o błogosławieństwo na opowiedzenie o uzdrowieniu, jeśli ono nastąpi. Prawie codziennie zaczęłam przykładać się do ikon. Przeczytałam z mężem akafist do Swiatitiela. Widzicie, niewiele ja, grzeszna, zrobiłam. Ale miłosierdzie Boże jest wielkie i, według modlitw Mikołaja Cudotwórcy, zostałam uzdrowiona. Po modlitwie ośmieliłam się poprosić o pomazanie olejkiem, ale nie samej rany, a skóry twarzy.
Pan darował cud: rana zaczęła się goić tejże nocy, chociaż udało mi się drugi raz ją dość poważnie uszkodzić. Dwa-trzy dni – i ja już opowiadam naszemu batiuszce o cudzie. Są świadkowie, którzy widzieli tę ranę, i to, jak ona się goiła. Teraz pozostał tylko lekki ślad. A przecież nie mogłam ani jeść, ani rozmawiać – tylko ze strasznym bólem! Mam nadzieję, że takie świadectwo posłuży sprawie rozsławienia cudownego w świętych Swoich Pana naszego Jezusa Chrystusa i Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy.
Julia Kułakowa, Samara
Wydarzyło się to trzydzieści lat temu w osadzie Nazija kolo Leningradu. Moja starsza siostra Sofija po urodzeniu córki zachorowała na cukrzycę. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat. I oto pewnego razu za oknem ukazał się jej swiatitiel Mikołaj. Zbudziwszy się, Sofija zobaczyła staruszka, ale nie wystraszyła się, dlatego, że od razu poznała w nim św. Mikołajka. On podszedł do niej i powiedział: „Odmawiaj "Otcze nasz "”. Siostra posłuchała się, zaczęła, kiedy mogła, odmawiać „Otcze Nasz” i przeżyła od tego czasu jeszcze dwadzieścia siedem lat. Przez wszystkie te lata była rześka, energiczna, zdolna do pracy, tak, że nawet nieprzyjaciele dziwili się: „Skąd ona bierze siły?” A pomógł jej święty Mikołaj Cudotwórca i modlitwa „Otcze nasz”.
Irina Sawienko, Kiriszi
W 1942 roku naszą rodzinę ewakuowano z Leningradu do Jarosławskiego obwodu. Tam kupiliśmy malutką chatkę. Mama do tego czasu już chorowała, a żyć jakoś trzeba było. Głodowaliśmy i trzeba było paść bydło, żeby się wyżywić.
Pewnego razu zimą młodsza siostrzyczka przylepiła się do mamy z prośbą, aby dała jej obwarzanka. W domu nie było nawet mąki, ale dziewczynka nalegała. Wtedy mama straciwszy cierpliwość, obróciła ją twarzą do ikony swiatitiela Mikołaja i powiedziała: „Stój i proś, żeby swiatitiel posłał tobie obwarzanka”.
Po tej rozmowie dwa dni szalała straszna zawieja. Śniegu nasypało tyle, że przed wejściem do chatki leżały ogromne zaspy. Rankiem drugiego dnia, kiedy zaświeciło słońce, mama usłyszała lekkie pukanie do drzwi wejściowych. Posłała mnie, aby otworzyć, myśląc, że przyszła sąsiadka. Otworzywszy drzwi, zobaczyłam na ogrodzeniu wielki pęczek rumianych obwarzanków. Pobiegłam do mamy i opowiedziałam o cudzie. Mama nie uwierzyła, szybko ubrała mnie z siostrą i posłała do wsi dowiedzieć się: może, ktoś zapomniał?
Śnieg świeży, żadnych śladów nigdzie nie było widać. Sąsiadka też nic nie wiedziała. Pytałyśmy mieszkańców wsi, ale nikt nic nie wiedział o pęczku obwarzanków. I tak nie znalazłszy właściciela pęczka, wróciłyśmy do domu.
Wydarzył się jawny cud, dlatego że nikt z mieszkających we wsi nie mógł zrobić nam takiego prezentu: głodowano we wszystkich domach. Przyszedłszy do domu, mama postawiła nas przed ikoną Swiatitiela i powiedziała: „Podziękujcie Mikołajowi Cudotwórcy”. I potem dała nam po obwarzanku. Tego pęczka starczyło nam na długo.
Irina Sobolewa
Jestem kozakiem jednej ze stanic Orenburskiego kozackiego wojska. Brałem udział w bojowych działaniach w kilku „gorących punktach”. To, że do tej pory żyję, zawdzięczam świętemu Mikołajowi Cudotwórcy – ikonką z jego wizerunkiem pobłogosławili mnie w moskiewskim Dońskim monasterze przed wysłaniem do Abchazji w 1993 roku.
Ikonka zawsze leżała w lewej kieszeni na piersi i ta strona ciała nie ucierpiała. A w prawą dostałem dziewięć odłamków, kulę i kontuzję od wybuchu – na prawe ucho dotychczas nie słyszę. W Czeczenii wydarzyło się to samo: ikonka znajdowała się w lewej kieszeni, i lewa połowa ciała znów nie ucierpiała, a prawą poraziło tak, że teraz jestem inwalidą.
Kozak Aleksij
Chcę opowiedzieć wam o kilku przypadkach cudownej pomocy swiatitiela Mikołaja Mirlicyjskiego. Opowiedział mi o nich tej wiosny pewien kapłan, u którego nabyłam medalion z wizerunkiem swiatitiela Mikołaja. Niestety, nie zapytałam o imię tego duchownego. Wiem tylko, że z Peterhofu. On powiedział mi: „Wielkim i skorym pomocnikiem dla wszystkich chrześcijan jest swiatitiel Mikołaj, nie na darmo nazywają go Cudotwórcą. Znam wiele przypadków jego pomocy, pomagał on również dla mnie, grzesznego.
Pewnego razu, jeszcze w czasie II wojny światowej, znalazłem się w bezludnym miejscu z dwoma nieznajomymi mężczyznami. Nagle odeszli oni na bok i zaczęli o czymś się naradzać. Ogarnęła mnie trwoga: w ich słowach wyczułem niebezpieczeństwo. Natychmiast zwróciłem się do Mikołaja Cudotwórcy: „Ojcze Mikołaju, pomóż mi! Memu życiu zagraża niebezpieczeństwo: ci dwaj coś knują przeciwko mnie”. I nagle, w odległości dwudziestu-trzydziestu metrów od nas pojawił się staruszek, cały w bieli. Oni zobaczyli go i, ze słowami: „trzeba uciekać, nie mamy tu już co robić” – odeszli.
Oto jeszcze jeden przypadek, który wydarzył się kilka lat temu. Z Peterhofu jechałem pociągiem na chrzest. Wyjść trzeba było na przystanku „Aeroport”. I oto, kiedy pociąg podjechał już do tego peronu, sięgnąłem po torbę, w której leżało wszystko potrzebne do Sakramentu. Ale torby nie było. Ona została na peronie w Peterhofie, na ławce. Ot, pamięć starego człowieka!.. Musiałem wracać. Zwróciłem się z modlitewną prośbą do swiatitiela Mikołaja, żeby on przechował torbę w całości i na tymże miejscu. Kiedy wysiadłem na stacji „Nowy Peterhof”, moja torba tak i stała na ławce, i wszystko w niej było całe i nieuszkodzone”.
Walentyna
Zdarzyło się to ze mną w lutym 1994 roku. W tym czasie byłam w gościnie u córki w miasteczku Szeksna Wołogodzkiego obwodu. Zdarzyło się tak, że z silnym krwotokiem przywieziono mnie do szpitala. Stan krytyczny, duża utrata krwi…
I oto w zamroczeniu za czarnym zaoranym pasem ziemi widzę postać kobiety, ubranej jak panna młoda, w białym. Przyjrzawszy się, zauważyłam, że jej ręce są czarne. Wystraszyłam się: zrozumiałam, że to śmierć. I w tym momencie pojawił się wysoki jasny starzec i zasłonił mnie, schyliwszy się nad łóżkiem. Zapamiętałam jego wygląd. Po tym widzeniu moje zdrowie zaczęło się poprawiać.
Później zaczęłam chodzić do cerkwi i przypatrywać się obliczom świętych. Znalazłam tego, kogo szukałam. To był św. Mikołaj Cudotwórca. Teraz chodzę do cerkwi swiatitiela Mikołaja w Wołogdzie.
Nina Rogulina, Wołogda
W połowie lat 80-tych pewien ruski człowiek miał okazję być w prawosławnej świątyni w Taszkiencie. I tam zobaczył on muzułmanina, który z wielką pobożnością, nieustannie kłaniając się, zapalał świece przed ikoną św. Mikołaja Cudotwórcy. Tam też, przy ikonie, nawiązali oni rozmowę, i muzułmanin opowiedział o cudzie, jaki uczynił z nim swiatitiel Mikołaj.
Zimową nocą on szedł przez step do dalekiej wsi i nagle całkiem blisko usłyszał wycie wilków. Po kilku minutach okrążyło go stado wilków. W przerażeniu i rozpaczy muzułmanin krzyknął: „Ruski Boże i Mikołaju, pomóż!” Nagle powiał silny wiatr, zerwała się zamieć. Ona naleciała na wilcze stado i zakręciwszy nim w wirze, uprowadziła na step.
Kiedy wiatr ucichł, muzułmanin zobaczył obok siebie siwego staruszka, który powiedział mu: „Szukaj mnie w ruskiej cerkwi” – i natychmiast znikł. Przyszedłszy do prawosławnej świątyni, muzułmanin ze zdziwieniem i wielką radością poznał w ikonie swiatitiela Mikołaja tego samego „dziadka”, który zjawił się mu nocą w stepie.
Mniszka Pelagia
Dużo jest na Rusi Bożych cerkwi i wśród nich niemało poświęcono wybrańcy Bożemu arcybiskupowi Mikołajowi. Na ziemi estońskiej też są takie świątynie. Oto niewielka kaplica, zbudowana z cegły ponad sto lat temu. Stoi przy drodze do jeziora Czudskiego (Peipis), u podnóża góry Bogorodickoj, na której roztacza piękno majestatem swoich kopuł i złotych krzyży Piuchticki żeński monaster. Zagubiona wśród krzaków kapliczka otwiera biel swoich ścian za zakrętem drogi i znów znika z ludzkich oczu, jak cudowny miraż.
Kiedyś był tu dom, w którym mieszkał ze swoją rodziną Estończyk Soariesz, a obok cała wieś Sompa. Spłonęła ta wieś, a z nią również dom Soariesza. I, jak mówi legenda i kronika Piuchtickiego monasteru, zaczął rolnik budować sobie nowy dom. I w tym czasie przyszedł do Soariesza we śnie swiatitiel Boży Mikołaj i polecił mu zejść do studni i wydobyć jego święty obraz, powiedziawszy przy tym: „Ty budujesz się, pod dachem mieszkasz, a ja już tyle czasu przebywam w twojej brudnej studni!”
Przestraszony widzeniem, Soariesz natychmiast wykonał polecenie swiatitiela, wydostał ze studni ikonę. Jak ona tam trafiła, pozostało tajemnicą. Widocznie, tak trzeba było dla rozsławienia swiatitiela Mikołaja w tej krainie. Soariesz i cała jego rodzina po cudownym zdarzeniu przyjęli prawosławną wiarę, a na tym miejscu później wybudowano drewnianą kaplicę. Na ikonę położono srebrną okładzinę (koszulkę) i teraz ona stoi w monasterze, w Nikolskim Ołtarzu Uspienskiego soboru.
Corocznie na święto swiatitiela Mikołaja, w kaplicy i przed nią zbierają się siostry oraz pielgrzymi i służony jest molebien z poświęceniem wody i z akafistem do swiatitiela Mikołaja. I nie tylko kaplica, ale też wielka drewniana cerkiew pod wezwaniem Swiatitiela Mikołaja stoi na monasterskim cmentarzu, spiczastą iglicą swojej dzwonnicy wskazując zmęczonym wędrowcom ścieżynkę do życiodajnego źródła. I w naszych czasach żyje w sercach ludzi miłość do świętego Bożego. Sam swiatitiel czyni cuda, okazując pomoc ludziom. On nie rozróżnia narodowości, on kocha i żałuje wszystkich.
Tak, niedawno, zachorowała żyjąca niedaleko od monasteru Estonka o imieniu Wiwi. Wszyscy Rosjanie i Estończycy znali tę dobrą pracowitą kobietę i starali się pomóc jej, czym kto mógł. Sama Wiwi myślała, że po nagłej śmierci męża nie wytrzymały jej nerwy, i dlatego serce choruje. Przejmowała się z powodu dzieci: trzeba jeszcze je wyhodować, wychować, wyprowadzić na ludzi. Wiwi przyjmowała leki od choroby serca, ale ogólny jej stan z każdym dniem pogarszał się.
Pewnego razu nocą w delikatnym sennym widzeniu ukazał się jej swiatitiel Mikołaj w postaci przystojnego starca i powiedział: „Służebnico Boża, masz raka piersi”. Zdenerwowana, roztrzęsiona, Wiwi rano pojechała do miejskiej polikliniki na wizytę do lekarza-onkologa. Lekarz potwierdził diagnozę św. Mikołaja i zaproponowali jej pilną operację, która mogła pomóc, póki choroba jeszcze nie była w zaniedbanym stanie.
Zrobiono Wiwi operację, stan jej się poprawił. Ze szpitala wyszła zdrowa, energiczna i wierząca w cuda swiatitiela. Wiwi przyjęła prawosławną wiarę, żyje i pracuje ku chwale Bożej. Bóg pomógł jej wychować dzieci i ona raduje się, dziękuje Bogu i Jego świętemu arcybiskupowi Mikołajowi za wielką łaskę.
Protodiakon Boris Murtazow, Pieczory
Niemożliwym jest opisać wszystkie cuda, które dzieją się według modlitw swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Każdy człowiek otrzymał od niego wsparcie – i wierzący, i niewierzący. Najdziwniejsze jest to, że pomoc swiatitiela, zawsze przychodzi bardzo szybko. Wiele razy pomagał on również mi.
Będąc człowiekiem dalekim od Cerkwi, chociaż i ochrzczonym, całkowicie wątpiłem w istnienie życia pozagrobowego. Matka zaś moja zawsze wierzyła w Boga i pewnego razu pokazała mi obraz Świętego Mikołaja w Troickim soborze Aleksandr`o-Newskiej Ławry. W trudnych chwilach życia, według rady matki, chodziłem do soboru i stawiałem świece przed tą ikoną. Ku największemu memu zdziwieniu, pomoc następowała rzeczywiście bardzo szybko.
Jeśli z rana kłóciłem się z żoną, to szedłem „do św. Mikołaja”, i wieczorem następowała zgoda. Jeśli pojawiały się problemy w pracy, to po prośbie przed ikoną one w cudowny sposób rozwiązywały się. Tak odbywało się moje ucerkowienie.
To pamiętne wydarzenie miało miejsce, kiedy już systematycznie zacząłem uczestniczyć na nabożeństwach. Tego dnia z żoną otrzymaliśmy pobory. Przy przeliczaniu kwoty okazało się, że brakuje stu tysięcy. My oczywiście zdenerwowaliśmy się, myśląc, że zgubiliśmy banknot. Ale moja matka pocieszyła: „Pomódl się do swiatitiela Mikołaja i idź do kasy. Może tam się pomylili”. Po modlitwie postanowiłem, że jeśli pieniądze się znajdą, za połowę kupię wielką ikonę Świętego Mikołaja, która spodoba mi się w sklepie z ikonami. I cud się zdarzył: kasjerka – niech ją Pan zachowa – powiedziała, że po wypłaceniu poborów zostało jej za dużo pieniędzy – około stu tysięcy… Tak w moim domu pojawiła się ikona swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy.
A jeszcze był taki przypadek. Pewnego znajomego mego współpracownika syn trafił do więzienia. I współpracownik mój, człowiek nieucerkowiony, zwrócił się do mnie z pytaniem: „Do kogo powinna modlić się matka, żeby złagodzić wyrok sądu?” Poradziłem modlić się do swiatitiela Mikołaja. Nie wiem, czy chodziła ta kobieta do cerkwi, ale sąd wydał wyrok dużo łagodniejszy niż się spodziewano.
Swiatitiel Mikołaj – jest patronem naszego miasta Kołpino. Tu była odnaleziona jego cudotwórcza ikona, która teraz znajduje się w cerkwi „Kulicz i Pascha”. Niech pomoże on wszystkim prawosławnym chrześcijanom na drodze do carstwa niebieskiego!
Andrej Ilin, Kołpino
Pewna dziewczyna późnym wieczorem szła przez las do wsi odwiedzić chorą matkę i niosła jej białą bułkę, która w tych czasach była droższa od złota. Szybko ściemniło się i iść samej przez las było nieprzyjemnie. Dziewczyna przypomniała sobie króciutką modlitwę – jedną-jedyną, jaką znała – słyszała ją od babci. Zaczęła ją odmawiać i strach stopniowo odstąpił. A tu z lasu na spotkanie jej wyszedł nagle starszy mężczyzna, w którym ona rozpoznała sąsiada swojej mamy Pawła Iwanowicza. On powiedział, że chodził do lasu zobaczyć stóg siana i że Bóg strzeże siana – ono jest na miejscu. Rozmawiając oni niepostrzeżenie doszli do wsi. Przed domem matki, dziewczyna pożegnała się z sąsiadem i podziękowała mu za towarzystwo.
Ujrzawszy córkę, chora kobieta uradowała się, ale jednocześnie zaniepokoiła się: jak ta mogła tak późno iść sama przez las! Dziewczyna zaś opowiedziała, że, kiedy zaczęła się bać, zaczęła odmawiać troparion do swiatitiela Mikołaja „Prawiło wiery i obraz krotosti” i potem na drogę wyszedł ich sąsiad Paweł Iwanowicz i razem pomyślnie doszli do domu.
Rano matka poprosiła córkę, aby poszła do Pawła w jakiejś sprawie, i dziewczyna wszedłszy do ich domu, powiedziała: „Jak dobrze i szybko wczoraj doszliśmy razem do wsi!” Na to zaskoczony sąsiad rzekł: „Dokądże to ja z tobą wczoraj chodziłem? Ja cały wieczór w domu siedziałem, walonki podszywałem”.
Oglezniewa A. S., Niewiansk
Wiejska kuźnia, w której pracował mój ojciec, znajdowała się zaledwie około stu sążni (200 m) od stareńkiej drewnianej wiejskiej cerkwi. Duchowny z kowalem znali się i przyjaźnili. Dzwony z cerkwi zostały zdjęte, ale służenia nabożeństw nie zaprzestawano nawet w okrutne przedwojenne lata. Zdejmowaniem dzwonów w okolicy zajmowała się specjalna brygada. Ludzie nazywali ich „szabasznikami”.
W 1934 roku „szabaszniki” pojawili się w naszej wsi i zdjęli trzy dzwony. Oczywiście, wierzący przeżywali, ale co zrobisz: władze rejonowe silniejsze. A oznajmiać (o nabożeństwach, dzwonić) parafianom koniecznie trzeba, zwłaszcza w wielkie święta. Wieś ogromna, wszystkich nie obejdziesz. I tu batiuszka przypomniał o swoim przyjacielu-kowalu. Przyszedł do niego i powiedział: „Afanaśjewicz, ratuj! W tobie cała nadzieja”.
Można było zawiesić kawałek szyny albo stary lemiesz od pługa i uderzać w niego, ale to ani temu ani drugiemu nie spodobało się. Wtedy kowal zaproponował wykonać armatę, postawić ją na dzwonnicy i każdy raz przed rozpoczęciem służby strzelać trzy razy. To duchownemu spodobało się bardziej i się zgodził.
Dawny wojskowy – mistrz kowal z doświadczenia wiedział, jak to się robi. Przytaszczył żeliwną rurę grubą jak ręka, jeden koniec zalał ołowiem, zamocował żelaznymi obejmami drewnianą podstawę, przewiercił otworek dla zapalania. Armata gotowa. Wnieśli ją na dzwonnicę, zamocowali i dla próby wypalili dwa razy.
W dowód wdzięczności za pracę batiuszka chciał ugościć kowala z młociarzem, ale ci odmówili, dlatego, że za podobające się Bogu uczynki zapłaty się nie bierze. Wtedy ojciec Aleksij zdjął z siebie ikonkę-medalion świętego Mikołaja Cudotwórcy na wełnianej tasiemce, powiesił na piersi swemu przyjacielowi i przykazał: „Kiedy ty, Afanaśjewicz będziesz zbierał się do niebezpiecznej dla życia sprawy, weź ją z sobą. Ona jest wyświęcona i uchroni ciebie od zuchwałego ataku”. Wkrótce potem duchownego Aleksija aresztowano. A ikonkę ojciec przechowywał jako pamiątkę po dobrym i wrażliwym człowieku.
Ale oto zaczęła się wojna. Według wieku ojciec nie powinien był trafić na front i wzięto go do oddziału nieliniowego, pod Murom, gdzie w tym czasie przygotowywano linię obronną. Kopano rowy przeciwczołgowe, wznoszono palisady. Cały sprzęt, którym pracowały tysiące zmobilizowanych cywilów podlegał codziennemu remontowi i regulacji. Kuźnia polowa, do której skierowany był ojciec, dymiła okrągłe doby. Niemieckie samoloty rozpoznawcze identyfikowały takie obiekty i naprowadzały na nie bombowce. Ciągłe skupienie ludzi i sprzętu wokół kuźni demaskowały ją i stwarzały zagrożenie atakiem.
Moja mama odprowadzała męża na wojnę, szeptała mu, żeby nie zapominał modlić się. Zaszyła w koszuli ręcznie napisany Symbol Wiary. I jeszcze przypomniała o ikonce-medalionie. Powiesiła ją ojcu na piersi, przeżegnała i dodała: „Dbaj o nią i swiatitiel ciebie ochroni”. Z brązu, trochę większy od pudełka zapałek, medalion, zawsze przypominał ojcu, że swiatitiel Mikołaj jest gdzieś obok. I że w najtrudniejszej, śmiertelnej chwili on przyjdzie z pomocą.
„Panie, ochroń! Swiatitielu ojcze Mikołaju, pomóż!” – powtarzał ojciec, kiedy biegł do schronu, ratując się od bombardowania. Ziemia kipiała od wybuchów. Wszyscy ukryli się, a ojciec na jakąś chwilę zatrzymał się, żeby popatrzeć, czy kuźnia cała. Przewróciła go fala uderzeniowa i jak dwuręcznym młotem kowalskim, uderzyło czymś w piersi. Ocknął się w ziemiance sanitarnej. Starszy wiekiem felczer, też cywil, obejrzał go i ze zdumieniem pokręcił głową: „No, kowal, widać, szczęściarzem się urodziłeś!” On pokazał kawałeczek żelaza wielkości naparstka. „Utknął na twojej piersi, a w ciało nie wszedł: brązowa ikonka przeszkodziła. A nie, to służyć by po tobie panichidę, i wszystkie twoje sześcioro dzieciaczków zostałyby bez rodzica”.
„Czyż to naprawdę cud swiatitiela Mikołaja i Anioła-stróża? – pomyślał ojciec. – Czyż to naprawdę obrazek „wziął” moją śmierć na siebie?” Przypomniał się kapłan Aleksij z jego pożegnalnym słowem, żona, odprowadzająca w drogę. „Zaprawdę Bóg jest wszechmocny!” – uwierzył ojciec.
A medalion ten do tej pory przechowywany jest w naszej rodzinie i przekazywany z pokolenia na pokolenie jak święta relikwia.
Aleksiej Nielubin, Niżnij Nowgorod
Szabasznik – sezonowy rzemieślnik budowlano-remontowy za wysokie opłaty „na lewo” wykonujący zlecenia, w tym prywatne.
Dokąd byśmy się z mężem nie wybierali, przed wyjazdem zawsze zamawialiśmy błagalny molebien do swiatitiela Mikołaja, wiedząc o jego szczególnej opiece nad podróżnymi. Pomoc tego świętego nam, grzesznym, zawsze była odczuwalna. Ale o jednym przypadku chciałabym opowiedzieć szczególnie.
Było to trzy lata temu. Moja mama skończyła sześćdziesiąt lat, i żeby pozdrowić ją, trzeba było jechać do Moskwy. O wszystkim zawczasu uzgodniliśmy przez telefon, kupiliśmy bilety – tam i z powrotem. Oczekiwano nas jak najdroższych gości.
Wyszliśmy z domu wcześniej, ponieważ do wszystkich czterech rąk wzięliśmy kubańskich prezentów i upominków. Postanowiliśmy poczekać na trolejbus, żeby jechać bez przesiadek, ale czekać trzeba było bardzo długo. Słowem, kiedy przyjechaliśmy na dworzec, do odjazdu naszego pociągu pozostawało tylko pięć minut. Kto był w podobnych sytuacjach, ten doskonale zrozumie mój stan.
W rozpaczy w myślach zaczęłam się modlić: „Swiatitielu ojcze Mikołaju, pomóż nam!” I tu zdarzyło się nieprawdopodobne. Nie wiem skąd wzięły się u mnie siły, ale schwyciłam połowę naszego bagażu i popędziłam do pociągu, a mąż z pozostałymi rzeczami biegł za mną. Kiedy wspięliśmy się na most, to zegar pokazywał, że nasz pociąg już odjechał. Jednak z góry było widać, że na wszystkich czterech torach stoją zestawy. Nie wiem, jak wyjaśnić to, że ja, zawsze ostrożna i bojaźliwa, zleciałam w dół po stopniach jak na skrzydłach. Nogi same doprowadziły mnie właśnie do naszego pociągu. Wskoczyłam do pierwszego napotkanego wagonu i pociąg powoli ruszył. Mąż z rzeczami pozostawał na peronie. Nie zdążywszy jeszcze uświadomić sobie tego, nagle zobaczyłam, jak czyjeś ręce wciągnęły mego męża do wagonu.
Kiedy dobraliśmy się do swoich miejsc, pociąg już pędził. A z moich oczu potokiem lały się łzy. Były to łzy radości i wdzięczności za łaskę Bożą, objawioną nam przez swiatitiela Mikołaja.
Irina Chanukowa
23 grudnia 1908 roku zmarł znany moskiewski sędzia F. H. Plewako. Oto wzruszająca opowieść tego wierzącego wysoko wykształconego człowieka, odnosząca się do czasów jego młodości – o tym, jak swiatitiel Mikołaj Cudotwórca, ten wielki dobrodziej, „postawił mu piątkę na egzaminie”, jak mówił sam, nieżyjący już, człowiek.
„Studiowałem na Uniwersytecie Moskiewskim na Wydziale Prawa. Moja matka nie miała pieniędzy, aby utrzymać mnie, więc zarabiałem udzielając lekcji (korepetycji). Jedną zimę przyszło się nawet spędzić w rodzinie ucznia w Berlinie, gdzie słuchałem słynnego prawnika specjalisty od prawa rzymskiego. Wróciwszy do Moskwy, stawiłem się na egzamin, oczywiście przygotowawszy się odpowiadać na podstawie wykładów berlińskiej sławy. A w naszym uniwersytecie rzymskie prawo wykładał wtedy prawdziwy Rusak – Nikita Iwanowicz Kryłow.
Wywołał mnie, zaproponował, abym wziął kartkę z pytaniem. Wziąłem. Przyszła moja kolej – odpowiadam dobrze, jak mi się wydawało. Ale – o rozpacz! – profesor stawia mi jedynkę… Nie odważyłem się cokolwiek mu powiedzieć, bo i nie rozumiałem, co to wszystko znaczy, a protesty, w rodzaju dzisiejszych, nie były wtedy w modzie. Wróciłem do domu i nikomu nic nie powiedziałem. Nazajutrz matka mówi do mnie:
- Fiedia! Czemuż to ty nie idziesz na egzamin?
- U nas nie ma dziś egzaminu – odpowiadam.
Żal mi było staruszkę rozstroić smutną wiadomością, że już oblałem z najważniejszego przedmiotu na fakultecie. Nastał wieczór. Ona znowu przypomniała mi o egzaminie.
- Jutro, mamo, – odpowiedziałem odruchowo, żeby tylko wykręcić się jakoś od jej pytania.
Nastało jutro. Chodzę i pogwizduję. Myślę: „A może staruszka moja zapomniała o egzaminie”. A ona znów:
- Czy nie pora tobie na uniwersytet?
- Egzamin będzie wieczorem – odpowiadam.
Oto i wieczór.
- Już pora tobie, Fiedia, iść – przypomina mama.
- Zaraz idę, mamo – powiedziałem i zacząłem się zabierać.
- A ja odprowadzę ciebie na uniwersytet – mówi matka.
Nie miałem wyjścia: idę. Mieszkaliśmy na Ostożonce. Przechodzimy obok cerkwi Chrystusa Zbawiciela. I mama mówi:
- Wejdźmy, Fiedia, do kaplicy swiatitiela Mikołaja: on tobie pomoże.
Idę ja i do kaplicy, która na drugim brzegu rzeki Moskwy, przy Kamiennym moście. Matka weszła, kupiła świecę, zaczęła modlić się na kolanach. I tak zrobiło mi się żal staruszki, że ja ją oszukuję! I zwróciłem się w myślach do świętego Bożego Mikołaja: „Ojczulku, święty Boży! Naprawdę, nie chciałbym jej oszukiwać, ale bardzo szkoda mi jej: przecież jak ona się zmartwi, kiedy prawdy się dowie! Pociesz ją, święty Boży, jak sam wiesz!”
Pomodliwszy się matula powiedziała:
- No, teraz chodźmy, synku!
Doszliśmy do uniwersytetu. Mama mówi mi:
- Idź, Fiedia, a ja tu oto, przy pomniku Łomonosowa posiedzę – poczekam na ciebie.
Cóż robić: trzeba wejść do budynku uniwersytetu. Myślę: „Wejdę do sali. Choć posłucham, jak koledzy odpowiadają”. Zachodzące słońce oblało mnie swoimi promieniami, kiedy wchodziłem do sali wykładowej. Nagle słyszę donośny głos Nikity Iwanowicza, wywołujący mnie po nazwisku:
- Plewako!
Podszedłem do stołu.
- Całą noc ty nie dawałeś mi spać – tu profesor zbeształ mnie niezbyt pochlebnym słowem.
- No, chcesz odpowiadać?
Ja mówię, że lepiej odpowiadać nie umiem, niż odpowiadałem wczoraj, dlatego że przygotowywałem się na podstawie wykładów profesora…
- A, ty chciałeś się pochwalić, że po niemiecku umiesz, oryginały niemieckich profesorów czytasz! A swego rosyjskiego profesora wykładów nawet zobaczyć nie chciałeś?!
Wtedy wytłumaczyłem profesorowi, dlaczego nie mogłem znać jego wykładów i że zakładałem, że można również na podstawie niemieckich wykładów odpowiedzieć.
- No, tak byś i mówił. A ja skąd mam wiedzieć, gdzie ty byłeś zimą? – już wyrozumiale-dobrodusznie powiedział profesor i rozkazał wziąć kartkę z pytaniem.
Wziąłem, odpowiedziałem pięknie i profesor poprawił moją jedynkę na piątkę! Tak arcybiskup Mikołaj postawił mi piątkę, – zakończył prawnik”.
Biskup Nikon
wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk