O tej historii, która wydarzyła się około 20 lat temu, opowiedziała Irina Iwanowna Iwanowa, człowiek wierzący. Wtedy ogromny jarmark z chustami znajdował się nie w Uriupińsku, jak teraz, a w Poworino. Z całego Związku Radzieckiego zjeżdżali się handlarze po nasze wełniane puszyste chusty. Chusty pomagały wielu wioskowym przeżyć. Ludzi na jarmarku zawsze było mnóstwo. I cały tłum chuściarzy w nieprawdopodobny sposób zmuszony był zmieścić się w niewielkim prostokącie, solidnie odgrodzonym od stoisk z żywnością wysokim płotem. Te nieludzkie warunki ludzie znosili wytrwale, a kieszonkowcy mieli tam pole do popisu. Irina pojechała z matką sprzedawać chusty, które ta zrobiła na drutach, kupując wełnę w swojej wsi, żeby pomagać studiować dwóm synom i wychowywać trzeciego, jeszcze ucznia szkoły podstawowej. Ojciec bardzo wcześnie zmarł z przepracowania. Chusty były jedynym ratunkiem dla rodziny. I oto, sprzedawszy chusty, Irina z matką zaczęły przedzierać się do wyjścia. Ze wszystkich stron szczelna ludzka masa. Matka trochę została w tyle. Zarobione pieniądze u Iriny– przy samym sercu. W ręce – pusta torebka… I nagle tę torebkę wyrywa dryblas, z drugiej strony taki sam drągal szarpie za szal. Ona nie zdąża cokolwiek zrozumieć, a wprost przed nią, prawie twarzą w twarz, wyrasta trzecia figura i rozkazuje: „Uśmiechaj się”. Tu Irina bardzo się wystraszyła, zrozumiawszy, że to rabusie, pracując pod przykrywką flirtujących facetów. A dochód za chusty w „zacisznym” miejscu… Jeden ruch ręki tego oto dryblasa, i… Irina w przeddzień wyjazdu już słyszała o podobnych przypadkach. Ogarnął ją wielki strach. Kompletna bezradność… I zaczęła odmawiać 90. psalm, znany wśród ludu jako „Żywe pomoce”. „Może, na głos odmawiałam, nie pamiętam – mówi ona – ale dalej wydarzyło się nieprawdopodobne. Dryblas nagle zniknął, tłum przede mną się rozstąpił, pojawił się wąski, ale wystarczający dla przejścia człowieka korytarz, a przede mną – siwy staruszek z brodą. Pamiętam po dziś dzień, jak w tym momencie zrobiło się mi niezwykle lekko. Staruszek mówi do mnie: „Chodź, córko, za mną” – i wyprowadził z tłumu. Odwróciłam się, mama w szczelnym ścisku z trudem się przesuwa, gdzie ja przed chwilą swobodnie przeszłam. I tu przypomniałam sobie o dobrym staruszku, który pojawił się nie wiadomo skąd, patrzę, a jego nigdzie nie ma”. To niezwykłe przeżycie zmusiło Irinę douczyć się zbawiennego psalmu do końca. A zbawcę swego ona potem zobaczyła na ikonie i poznała, kto to taki.
Iwan Fiedorow, Urupińsk, „Dzień za dniem”
Pisze dla was nauczyciel niedzielnej szkoły Spaso-Preobrażeńskiego soboru w mieście Hubkin. Opowiem wam o wydarzeniu, z moją babcią Anną. W 50-ych latach żyła ona z mężem Iwanem we wsi Tomarowka. W rodzinie pracował tylko Dziadek. I oto w dniu święta Swiatitiela Mikołaja do mojej babci przyszła sąsiadka i zaprosiła ją do cerkwi. Ale babcia powiedziała, że nie ma pieniędzy nawet na świecę. Poszła ona na rynek i przechodząc między straganami, gdzie było mało ludzi, zobaczyła, że poryw wiatru obraca pod jej nogami ruble. Kiedy je zebrała, okazało się dziesięć rubli, w tych czasach suma niemała. Opowiedziała o tym sąsiadce, a ta jej powiedziała: „To tobie, Aniu, Mikołaj Święty posłał!”
T. I. Prątkowa
Urodziłam się w biednej wielodzietnej wierzącej rodzinie. Szczególnie czciliśmy Świętego Mikołaja. Opowiem o przypadku jego cudownej pomocy. Kiedy byłam w ciąży, pływaliśmy z mężem łódką po Wołdze. Mąż wcześniej wypił piwa i zrobiło się mu niedobrze. On szarpał łodzią, łódź stawała „dęba”, zrobiło się strasznie, przecież ja każdej nocy w modlitwach prosiłam Boga i Swiatitiela Mikołaja o syna. Łódź wywróciła się. I tu przede mną pojawił się obraz siwowłosego staruszka w luźnej koszuli. On ostrożnie podnosił mnie z dna. Wynurzyłam się i okazałam się w szczelnym pierścieniu sprzętu ratunkowego – kutra i kilku łodzi. Skąd one się wzięły na prawie bezludnej rzece o godz. 9 wieczorem? Oto tak zatroszczył się o mnie Święty Mikołaj. I jeszcze raz. Mieliśmy dwóch malutkich synów. Małżeństwo nie układało się, mieszkaliśmy w zniszczonym domku. I przyszła mi do głowy straszna myśl, aby popełnić samobójstwo. Ale dosłownie stanowczy głos z nieba powstrzymał mnie. Co więcej, żeby takie grzeszne myśli nie wracały, św. Mikołaj przysłał mi przydział na dwupokojowe mieszkanie. Byłam wtedy zapisana w długiej kolejce na mieszkania. I niespodziewanie do fabryki przyszły cztery niezaplanowane przydziały dla pilnie potrzebujących. Przez całe moje życie pomagał mi Bóg, Przenajświętsza Bogurodzica i Mikołaj Cudotwórca. A młodszy syn pewnego razu sam odczuł pomoc naszego świętego. Łowił ryby z podwodną strzelbą, ale trafiały się drobiazgi. A tak chciał uradować mnie karpiem! Przybiegł do domu przegryźć, poskarżył się, że karpia nie da się złowić. Ja mówię – a ty pomódl się, synku, do Świętego Mikołaja. Dałam modlitwę. Wkrótce wrócił z ogromnym pięciokilogramowym karpiem. I długo podziwiał siłę modlitwy…
N. D. Skworcowa, Wołgograd
Babcia moja Aleksandra Filippowna zmarła na długo przed moimi narodzinami. Wiem o niej tylko ze wspomnień matki i, niestety, wiem bardzo niewiele: ona była surowa, ale sprawiedliwa, mówiła to, co myślała i, nie nakarmiwszy, nie wypuszczała nikogo ze swego domu. Czasy były ciężkie, wojenne, głodowe we wszelkich relacjach. Cerkwie zamknięte, a jeśli i funkcjonowały, wątpię, żeby nauczyciele jawnie do nich chodzili. Wiem tylko, że ona bardzo czciła Swiatitiela Mikołaja, a śmierć jej, według modlitw tego wielkiego Świętego, była wprost niezwykła. Oto co usłyszałem od swojej rodzicielki:
- Po śmierci ojca zachorowała też wkrótce mama. Ludzie nazywają tę chorobę wodzianką. Opuchła, biedulka, niesamowicie. Męczyła się bardzo, trzy razy przekłuwali ją i wyciągali wodę. Ale ani jęku, ani narzekania od niej nie słyszałam. Leży, bywało, i cały czas coś cicho, rzewnie śpiewa, jakby płacze. Podejdę do niej, zapytam: „Mamo, ty płaczesz?” Ona krętnie głową – nie przeszkadzaj, niby, a potem westchnie i powie: „Nie, córeńko, to ja modlę się. Lubię modlić się do Święciutkiego Mikołaja. Mój ukochany święty”. (Później, będąc już mnichem, kapłanem, poznałem również wysokość powiedzianego: kiedy lubimy modlić się do wybranego świętego, tą miłością wchodzimy w duchowe z nim pokrewieństwo, kontakt; on też modli się za nas). Ona tak bardzo cierpiała. Ja prawie i nie mieszkałam w domu, cały czas nocowałam z nią. Odbędę swoje lekcje, i szybciej do szpitala. I oto pewnego razu wieczorem mama mówi mi: „Zoja, pomyśl, żeby się przyśniło, będę ja żyć czy nie?” Ja w płacz: „A jakże ja bez ciebie? Nie mam bliskich, nikogo!” Ona swoje: „Pomyśl dzisiaj, pomyśl”. Popłakałam, popłakałam, rozstawiłam krzesła, położyłam się – i jak w dół się zapadłam. Jaki tam sen. Przez dzień tak się nabiegasz, nie do snów. Rano obudziłam się, słyszę, mama woła. Leży taka jaśniutka, uciszona i czule, jakby żegnając się i przebaczając, pyta: „No co, widziałaś coś? Nic? A ja widziałam. Sen-to jaki! Słuchaj. Wchodzę do nieznanej wielkiej i jasnej cerkwi. W cerkwi – nikogo, tylko jedna świeczuszka pali się na świeczniku. Pali się i troszeczkę kopci. I głos, chociaż nikogo nie widzę: „Sługa Boży Mikołaj”. (Mój dziadek przez całe życie głosu na nikogo nie podniósł, ale odszedł bez spowiedzi, w czymś się nie pokajał, i oto świeca kopci). I nagle niewidzialna ręka stawia wielką, jasno i czysto, bez kopcenia, płonącą świecę. No, myślę, czyja to sprawiedliwa dusza odeszła do Boga? I, jakby w odpowiedzi na moje myśli, ten sam głos: „Nowozmarła Aleksandra!” I, tu się zbudziłam. Tak więc wkrótce umrę. Nie płacz, nie płacz, nie trzeba płakać. Co mnie opłakiwać, ja swoje tu wycierpiałam”. (Jak ona wszystko rozumiała!). Po tym śnie ona rzeczywiście bardzo szybko odeszła. Kiedy zmarła, opuchlizna znikła, leżała w trumnie, jak żywa. Młoda, piękna. Co jeszcze ciekawe! Po roku na jej mogile pojawiły się wielkie białe kwiaty. Nikt nie posadził, same wyrosły. I już później, od maminej mogiły, poszły po całym cmentarzu. Biegnę do szkoły, a wiejskie kobiety mówią, ot, powiadają, Mikołajewna, jaka troskliwa córka – i kwiaty na mogiłkę posadziła. A mi wstyd się przyznać, że z powodu krzątaniny nie do kwiatów było.
Ijeromonach Roman (Matiuszin), skit Wietrowo
Opowiem historię zmarłej niedawno w wieku 91 lat Marii Aleksiejewny Biełowej mieszkanki Kirowska. Urodziła się i wychowywała w chłopskiej rodzinie na Swirze. Gospodarzyli własnymi siłami. Żyli ubogo. Ojciec późną jesienią odpływał ostatnimi parowcami na zarobek, a wiosną w maju pierwszymi wracał do domu – pracować na roli. Wprowadził on bezwzględną zasadę: na „Nikołę-wiosennego” (22 maja) zapraszać do domu kapłana i służyć rodzinny moleben Św. Mikołajowi Cudotwórcy. Po takim molebnie wszystko w rodzinie jakoś się układało i praca była owocna. Kiedy Maria miała około 15 lat, ojca coś zatrzymało na zarobkach i nie zdążył wrócić do domu na Nikolin (Mikołajowy) dzień. Nadeszło święto. Matka więc mówi do córki: „Mańka, dawaj nie będziemy służyć w tym roku molebna – wiosna, czas cenny, dużo pracy w polu i w ogrodzie”. I tak zdecydowały. A ojciec tego dnia, okazuje się, wracał do domu, potknął się, wpadł do ładowni statku i złamał dwa żebra. Do domu więc nie trafił – położono do szpitala, i to na długo. Musiała matka z córką wszystkie wiosenne siewy wykonać bez ojca. Zamęczyły się przez wiosnę-lato obie. Na molebnie zaoszczędziły, a ileż sił i zdrowia bez męskiego wsparcia potem straciły! Tak Pan i Św. Mikołaj nauczyli. O tej pory molebny wiosną w Mikołajowy dzień, w rodzinie Marii służono zawsze, i wszystko w rodzinie było pomyślnie.
Anna, Kirowsk
(Chwalebny w nieszczęściach obrońco)
Tę historię o pomocy Światitiela Mikołaja w nieszczęściu opowiedziała mi ciężko chora kobieta. Na podstawie jej słów jest ona zapisana. „29 lat temu wybraliśmy się do lasu na grzyby za osadę Kildinstroj, ja z 11-letnim synem i sąsiadka z 11-letnią córką. Już miało się ku wieczorowi, kropił deszcz, a my zabłądziliśmy. Dzieci zmęczyły się, chciały jeść i zmarzły, a drogi nie widać. Pod nogami bagno i z góry kapie. Na okrzyki nikt nie odpowiada. Zapałek nie ma, żeby się ogrzać. Zaczęłam błagać: „Mikołaju Święciutki, pożałuj niewinne dzieciaki, uratuj od zguby” – klęczę pośrodku bagna i płaczę. Pomodliłam się i poszliśmy dalej. Grzybów mnóstwo: widać, daleko zaszliśmy. Wyszliśmy na polankę, a w krzakach stoi staruszek, po pas go widać. Ja do niego: „Dziadku, milutki, uratuj nas, wyprowadź nas do ludzi”. Chcę biec do niego, a Tonia nie puszcza, uchwyciła się za odzież. Ja znów: „Dziadku, milutki, pomóż, pokaż drogę”. On pokazuje rączką do góry, na szczyt wysokiego wzgórza, a my tam i nie byliśmy. Pokazał dziadek kierunek i zniknął, tylko gałęzie z lekka się kołyszą. Dzieci w płacz – był dziadek – i nie ma. Strach. Co tu robić. Wdrapujemy się na górę stromą, wspinaliśmy się odpoczywając. To syna podciągniemy, to dziewczynkę, to mnie Tonia ciągnie. Wyleźliśmy na szczyt z tego wądołu i zobaczyliśmy szosę. Samochody przemykają mimo, na nasze prośby o zatrzymanie nikt nie odpowiada. W którą stronę iść? A już noc nastała. Nabrałyśmy w sobie sił, wyciągnęłyśmy z Tonią duży obłamek drzewa, żeby przegrodzić drogę. Zatrzymał się jeden samochód, kierowca klnie, ale drogę pokazał, dokąd iść. W pierwszym zaś domku, stojącym po drodze, światełko się paliło. Gospodyni wpuściła nas do domu, nakarmiła, napoiła, ułożyła spać. Dowiedzieliśmy się od niej, że to odległe bagno nazywa się Leszak, i miejscowi omijają je. Po modlitwie, z pomocą Mikołaja Cudotwórcy, wyszliśmy z tego bagna.
Tonia nie pozwalała mi podejść do staruszka, dlatego, że rozpoznała w nim Swiatitiela Mikołaja, jak on był na jej domowej ikonie. Dzieciom już po 40 lat, i ciągle wspominają to wydarzenie. „Za wszechświat przynosząc modlitwy, od wszelkich nieszczęść i smutków niezliczonych zbaw nas, Święty Mikołaju!” (z kanonu do Swiatitiela Mikołaja).
Zapisała służebnica Boża Jelizawieta
Sprawa była 14 lat temu. Zachorowałam, lekarze nic nie mogli ustalić. Topniałam jak świeca. Jako-tako odpracuję, do domu przychodzę, nic jeść się nie chce. Od razu się kładę, słabość była straszna, taki mój stan trwał prawie miesiąc. I oto, 18 grudnia leżę, łzy płyną z oczu, i nagle przypomniałam sobie, że jutro 19 grudnia – święto Świętego Mikołaja. Mówię w myślach: „Swiatitielu ojcze Mikołaju, ja chcę wyzdrowieć albo umrzeć”. Z tą myślą zasnęłam. Rano budzę się, czuję się zdrowo, pojawił się u mnie apetyt, szybko zaczęłam się poprawiać. Od tej pory zawsze w cerkwi stawiam świecę dla Swiatitiela Mikołaja. Dla mnie 19 grudnia – drugie urodziny. Jeszcze, jeśli mam dokądś jechać, też modlę się do Świętego Mikołaja, i wszystko mi się udaje: jeżdżę bez przygód i szybko.
Tamara Majakowa, m. Władimir
Zbieraliśmy z mężem grzyby, ale deszczyk wygonił nas z lasu. W samochodzie odkryliśmy, że przepadły dokumenty: prawo jazdy, dowód rejestracyjny, które zgubiliśmy w lesie. Szukaliśmy ich długo, prosiliśmy Boga, ale nie znaleźliśmy. Po tygodniu poradziłam mężowi pomodlić się na kolanach przed ikoną Swiatitiela Mikołaja, poprosić go o pomoc. Mąż zgodził się, tylko zapytał: „A co po modlitwie robić, znów do lasu jechać?” Ja odpowiedziałam: „Jak Bóg da”. Po minucie ktoś do nas zadzwonił i powiedział, że znalazł nasze dokumenty całe i nienaruszone, pomimo tego, że przez tydzień lał deszcz. Zwrócił bezpłatnie.
s.B. Ioann i Fotinija, Kaliningradzka obł.
W naszej rodzinie przechowywana jest ikona Swiatitiela Mikołaja, Wybrańcy Bożego, którego wyjątkowo czciła moja prababcia Daria Pawłowna. A dlaczego? – opowiada o tym rodzinna tradycja.
Pewnego razu moja prababcia, wtedy jeszcze młoda kobieta, wybrała się na poranne nabożeństwo do Iwierskiego Wyksuńskiego żeńskiego monasteru. Mieszkała ona 15 kilometrów od monasteru we wsi Wielet’ma, a droga prowadziła przez las. Gdzieś w połowie drogi, z lasu niespodziewanie wyskoczył brudny kosmaty mężczyzna, przegrodził Darii drogę. Co miała robić samotna bezbronna kobieta? Zaczęła gorąco się modlić: „Ojcze Mikołaju, pomóż!” I zaraz z lasu wyszedł niewysoki siwiutki staruszek z pałką w ręku. Machnął swoją pałką w stronę złoczyńcy, a do prababci mówi: „Nie bój się niczego, służebnico Boża”. Spojrzał mężczyzna na staruszka, cofnął się, potem powiedział, zwracając się do Darii: „No kobieto, módl się do Boga i swego orędownika świętego, a to by…”, i schował się w lesie. I staruszek też zniknął, jakby go wcale nie było… Tak w cudowny sposób widzialnie ukazało się miłosierdzie Świętego Bożego Mikołaja. Opowiadając o cudzie, jaki z nią się wydarzył, prababcia zawsze płakała i gorąco modliła się przed ikoną Swiatitiela.
Stiepan Fomienkow, Niżegorodzka obł.
Na Boże Narodzenie byłam w rodzinnym Mogilewie, odwiedziłam mój ulubiony Swiato-Nikolski żeński monaster. Dowiedziałam się, że tej zimy monaster, którego mniszkami są starsze kobiety, zadłużył się na ogromną sumę za ogrzewanie. Rzecz w tym, że monaster zaliczono do kategorii przedsiębiorstw przemysłowych i opłata była nadmiernie wysoka. Władze obiecały rozwiązać to nieporozumienie, ale jednak nie rozwiązały. W tym czasie jedna służebnica Boża niespodziewanie otrzymała spadek. Rozmyślając nad tym, jak najlepiej rozporządzić pieniędzmi, ona zobaczyła sen, w którym przyszedł do niej „staruszek z pałką” i powiedział: „Ogrzej moje sieroty”. Koniecznie trzeba zaznaczyć, że ta służebnica Boża jeszcze niedostatecznie była ucerkowiona. Ale o objaśnienie snu kobieta zwróciła się do kapłana, który poznał w „staruszku” Swiatitiela Mikołaja. Według rady kapłana ta służebnica Boża odwiedziła Swiato-Nikolski monaster i ofiarowała swoją leptę, pragnąc „ogrzać sieroty”. Była bardzo zdziwiona, poznawszy na jednej z monasterskich ikon tego „staruszka z pałką”. To był Swiatitiel Mikołaj Cudotwórca.
Jelena Łabieza, Sankt Petersburg
Wydarzyło się to w 60-ych latach minionego, XX wieku. Na przedmieściach naszego miasta mieszkała pewna bardzo biedna staruszka. Przez długie lata pracowała w kołchozie. A jaki tam był zarobek? W czasie wojny pracowała za „pałoczki” (kreseczki). Pałeczkami odznaczano roboczodniówki na liście płac. Najczęściej one tak i zostawały tylko pałeczkami… Staruszka żyła samotnie. Ponadto tak się zdarzyło, że i swoją mizerną emeryturę zgubiła. Co robić? Poszła do Rady Miasta poprosić o pomoc. Ale tam jej odmówiono i wyszła biedna z niczym. Siadła nieszczęsna na ławeczce na skwerze przy budynku komitetu wykonawczego Rady Miejskiej i tak się zmartwiła, że nie zauważyła, jak podszedł do niej staruszek.
- Co, gołąbeczko, zamartwiasz się? – zapytał on czule. – Od czego smutna, kochaniutka?
Podzieliła się swoją biedą staruszka, wzruszona serdecznym współczuciem nieznanego człowieka. A staruszek podał jej węzełek i powiedział: „Uspokój się, miła, tego tobie na całe twoje życie wystarczy”. I zniknął, zanim zdążyła staruszka nawet słowo wypowiedzieć, żeby podziękować dobrodziejowi. Przyszła do domu, podniosła oczy do kącika, gdzie wisiały ikony. „Przecież to był sam Mikołaj, Święty Boży! Jakże ja od razu nie rozpoznałam w staruszku naszego Cudotwórcy?” – zdumiała się staruszka i padła na twarz przed ikoną Swiatitiela. Łzy wdzięczności strumykami popłynęły po jej pociętych promykami-zmarszczkami policzkach.
To wydarzyło się w październiku 1943 roku przy przeprawie przez Dniepr. Zinowij Iwanowicz Niemtyriew wykonywał kolejne bojowe zadanie. Przyzwyczajony od dzieciństwa do posłuszeństwa, on z gotowością wykonywał każde polecenie dowództwa. I kierownictwo na nim polegało, wiedząc, że z każdych, nawet najbardziej złożonych sytuacji Niemtyriew znajdzie wyjście. Ale ten wypadek jest istotnie cudowny! Zinowij Iwanowicz pewnie prowadził samochód po pontonowym moście przez Dniepr. Niespodziewanie wrogie zenitówki otworzyły ogień i jeden z pocisków trafił w most. Samochód Zinowija Iwanowicza zaczął tonąć. „Nikoła, pomóż, nie daj zginąć!” – zerwała się z ust krótka modlitwa. Cudem udało się wydostać z kabiny samochodu. Ale do brzegu daleko. Nie dopłynąć Zinowijowi do brzegu! Nagle on poczuł u siebie z lewej strony, pod pachą, wielką rybę. Przycisnął ją do siebie i, podtrzymywany przez nią, pomyślnie dobrał się do brzegu. I pomimo lodowatej jesiennej pogody, nie przeziębił się.
Zinowij Iwanowicz i teraz nierzadko wspomina ten godny podziwu wypadek. I za każdym razem w oczach pojawiają się łzy.
Na przestrzeni wieków Zarajska Biała Studnia jest czczona jako świętość. Do niej idą i jadą prawosławni zewsząd. Za dawnych czasów nad świętym źródłem wznosiła się kaplica. W dzień przyniesienia cudotwórczej ikony (11 sierpnia) do Zarajska, a także podczas narodowych nieszczęść dokonywały się do Białej Studni procesje. Wiadomo, że podczas epidemii cholery w latach 1830, 1848, 1871, zarajczycy w procesji, z cudotwórczą ikoną Mikołaja, kierowali się do źródła. Tu służyli molebny do Świętego Mikołaja, prosząc o jego modlitwy przed Tronem Bożym, o wybawienie Zarajska od plagi… I epidemie ustawały. Nawet w czasach sowieckich, kiedy procesje były zakazane, pojedynczo, lub niewielkimi grupkami ludzie wciąż przychodzili do świętego miejsca, modląc się o pomoc i uzdrowienie. Uzdrowienia mają miejsce również w naszych czasach. Tak, w 1988 roku mieszkanka Charkowa, przez 18 lat chorująca na raka żołądka, usłyszawszy o uzdrawiającym źródle, przyjechała z mężem do Zarajska. Oni razem modlili się do Mikołaja Cudotwórcy i przyjmowali wodę ze źródła. Kobieta wyzdrowiała. Prawie dziesięć lat później mieszkaniec Zarajska opowiedział protojerejowi Waleriowi Romanowowi zdarzenie, jakie przytrafiło się jego przyjacielowi, który przyjechał z Armenii. Jego przyjaciel przez długi czas cierpiał na choroby skórne i w żaden sposób nie mógł się wyleczyć. Do Zarajska przyjechał, mając nadzieję na cud. Przyjaciel przyprowadził go do Studni i oblał całym wiadrem świętej wody, z powodu czego ten zemdlał. Wezwano karetkę pogotowia, ale medyczna ingerencja nie była potrzebna. Chory oprzytomniał i zobaczył, że jego choroba skóry zniknęła bez śladu.
Od niepamiętnych czasów, ku pamięci przyniesienia cudotwórczej ikony Swiatitiela (ten dzień pokrywa się z dniem urodzin Mikołaja Cudotwórcy), ustanowiono cerkiewną uroczystość (święto). Zaczyna się ona w przeddzień, o godzinie 4 po południu molebnem z poświęceniem wody i odsłużeniem wielkiej panichidy o wieczny pokój dusz godnych nieustannej pamięci – kapłana Jewstafija, chwalebnego męczennika kniazia Fieodora i mładienca Ioana. O godz. 6 wieczorem zaczyna się całonocne czuwanie z akatystem do Swiatitiela, a następnego dnia, Boska Liturgia i uroczysty molebien.
W dalekiej przeszłości tego dnia zarajscy duchowni odwiedzali domy swoich parafian, którzy serdecznie witali ich chlebem i solą. Dzieci chodziły grupkami po domach i, jak na Boże Narodzenie, sławili Św. Mikołaja, śpiewając wyjątkowe ludowe wiersze-sławy. Oto jeden z takich wierszy z książki protojereja Wasilija Iziumskiego „Zarajska świętość”:
„Mikoła, Mikoła, swiatitiel Możajskij, Zarajskij,
Moriam prochoditiel, ziemlam spowiednik.
A znajut Mikołu niewiernyje ordy.
A stawiat Mikole swieczi wosku jary, kanuny miedwiany.
A jemu swieta sława, sława – dierżawa.
Wo wsiu jeho ziemlu, wo wsiu posielennu,
Sława do nynie i wieka, amiń”.
U moskiewskiego kupca subiektem (urzędnikiem, sługą) był człowiek z Szui, który słynął z uczciwości, sumienności. Handel przędzą bawełnianą szedł żywo. Ale przejeżdżając z osiedla do osiedla, Wasilij Pietrowicz nie zdążał skontrolować ani zarobionych pieniędzy, ani ilości sprzedanego towaru. A czynił to zwykle już w gospodzie. Pewnego razu nie doliczył się on dziesięciu pudów (1 pud – około 16,58 kg.) przędzy na niemałą kwotę. Jak wytłumaczyć gospodarzowi brak pieniędzy? I postanowił nieszczęśnik utopić się w rzece. Siadł do wozu, pojechał, a po drodze zdrzemnął się. I przywidział mu we śnie starzec, mówiący: „Co chcesz zrobić? Zapomniałeś, że bawełnę wydałeś takiemu to”. Subiekt opamiętał się: bo rzeczywiście, on przecież dał na kredyt dziesięć pudów przędzy pewnemu nabywcy i zapomniał! Rozejrzał się dookoła: rzeka za nim, a koń zatrzymał się przed samiutkimi wrotami Swiato-Nikoło-Szartomskiego monasteru. A nad monasterskimi wrotami – ikona Mikołaja Cudotwórcy. Jasne się stało, kto opamiętanie we śnie uczynił.
Hieromnich Siergij (Rybko), proboszcz moskiewskiej cerkwi Zstąpienia Świętego Ducha na apostołów na Łazarewskim cmentarzu poinformował o następującym wydarzeniu. Na początku lat 90-tych był on mnichem Optyńskiej pustelni. Jedna z pielgrzymujących opowiedziała mu o tym, jak ona doszła do wiary. Była aktywnym członkiem partii komunistycznej i zajmowała się propagandą antyreligijną. I oto zaczął zjawiać się jej we śnie dziadek Stefan, były duchowny. Opowiadał wnuczce niektóre okoliczności swego i jej życia, o których ona nawet nie mogła podejrzewać. Zwłaszcza, odkrył on jej, że jej matką jest całkiem nie ta kobieta, którą ona za taką uważa, co następnie się potwierdziło. A podczas jednego ze snów ona zobaczyła męczeńską śmierć dziadka, jak go bito, znęcano się nad nim i żywcem wrzucono do studni, gdzie zmarł w ciężkich mękach, a rodzinę – matuszkę i dzieci – zmuszono całą dobę wystać przy studni, patrząc na jego męki.
Po tych snach ateistyczny światopogląd wnuczki duchownego zachwiał się, jednak nie do końca. I wtedy wydarzyło się następujące. Ta kobieta miała córkę, która w tym czasie oczekiwała dziecka. W siódmym miesiącu ciąży ona trafiła na podtrzymanie, dziecko było bardzo słabe, i lekarze uprzedzili ich, że trzeba przygotować się na jego utratę.
Usłyszawszy ostateczny wyrok lekarzy, kobieta przyszła do domu i od razu runęła na kolana. W ich domu ikon nie było, przecież sama je zdjęła, kiedy była niewierzącą. Pozostała tylko jedna maleńka zakurzona ikonka Swiatitiela Mikołaja, cała w pajęczynie, wisząca pod samym sufitem, do której po prostu nie sięgały ręce. I oto do tego właśnie świętego zaczęła ona gorliwie się modlić. Po jakimś czasie zobaczyła, jak nad jej prawym ramieniem ukazała się lśniąca gwiazdka i, przybliżywszy się ku ikonie, weszła w nią. Wtedy kobieta zrozumiała, że jej modlitwa została usłyszana.
Wkrótce córka pomyślnie urodziła dziecko i, kiedy ją wypisano ze szpitala położniczego, oni wszyscy razem pojechali do domu. Maleństwo miała na rękach babcia. Wnieśli je do pokoju, rozwinęli i jego spojrzenie padło na ikonę Swiatitiela Mikołaja. Dziecko, słabiutkie, drobniutkie, słabo rozwinięte, radośnie uśmiechnęło się do świętego i wyciągnęło do niego rączki. „To był zupełnie świadomy gest. Wtedy wszystko od razu zrozumiałam, wyrzuciłam legitymację partyjną i natychmiast ochrzciłam się” – zakończyła swoje opowiadanie ta służebnica Boża. Wielki Swiatitiel tak zdemaskował antyboskie (bezbożne) nauczanie komunistyczne, przyprowadził do wiary i pojednał z Bogiem wnuczkę swiaszczennomuczenika (kapłana-męczennika). Niech da Bóg pokój jego duszy i przez jego święte modlitwy zmiłuje się nad nami. Amiń.
Niedawno, niewiele ponad rok temu, w żaden sposób nie mogłyśmy znaleźć bardzo ważnego dokumentu. Czas ponagla, a odnaleźć zguby nawet we dwie z córką nie możemy. Wszystkie szuflady i szafy przejrzałyśmy po kilka razy. Na próżno! Rzucam poszukiwania i idę do ikony Mikołaja Cudotwórcy. Wzywam: „O, ojcze Mikołaju! Pomóż, uczyń…” nie zdążyłam dopowiedzieć słowa „cud”, jak usłyszałam głos córki: „Mamo, oto on – ten dokument!” – „Gdzie on był?” – pytam. – „Tu wprost na wierzchu, w tej szufladzie…” – w tej szufladzie, którą my na przemian, ze cztery razy każda, już przeglądałyśmy. Czyż to nie cud?
I jeszcze nie tak dawne. Jadłyśmy z mamą rybę. Dokładnie i starannie wybierałam ości, a potem dopiero oddawałam mamie oczyszczone filety. I oto nagle sama poczułam, że połknęłam ość, która zablokowała mi gardło i utknęła gdzieś głębiej. Próbuję wydobyć ją ręką – nieskutecznie… Przełykać ślinę, nawet oddychać – i to z bólem. Zostawiam swoją chorą leżącą mamę i idę do szpitala. Idę i całą drogę błagam Mikołaja Cudotwórcę: „Uczyń miłosierdzie, Mikołajku, uwolnij mnie od ości!”
Na oddziale traumatologii (urazowym) powiedziano, że lekarza nie ma – przecież – sobota, wolne. Dodzwonić się nie mogli, posłano po niego do domu. Czekam – i modlę się do Mikołaja Cudotwórcy, nieprzerwanie błagam o cud.
Przyjechał lekarz, zaczął instrumentem badać jamę ustną w poszukiwaniach kości. A kość-to jest w gardle, głęboko, do niej jeszcze daleko... – i nagle czuję, że oto – ktoś, ale nie chirurg, kontynuujący badanie jamy ustnej – bierze kość i uwalnia mnie od niej. Już mi nie kłuje, swobodnie oddycham! Mówić z powodu instrumentu nie mogłam, pomachałam ręką lekarzowi, niby to już-już, nie ma już kości! Lekarz zabiera rękę z jamy ustnej i pyta, o co chodzi, dlaczego przerwałam jego pracę. Koniec, mówię, kości już nie ma, ona mi już nie przeszkadza, i oddycham swobodnie. Lekarz popatrzył na mnie bardzo dziwnie, a ja podziękowałam mu i przeprosiłam za to, że fatygowano go w wolnym czasie.
Przecież ja wiedziałam, że mi pomógł Mikołaj Swiatitiel. A jakie u niego są lekkie i delikatne ręce, kiedy on tak łatwo, swobodnie wyjmował mi kość z gardła...
Służebnica Boża Luba.
Pisze do was z Tiumenii służebnica Boża Olga. Dawno obiecałam Swiatitielowi Mikołajowi napisać o tych cudach, które on uczynił dla mnie, grzesznej, ale ciągle odkładałam. Rzecz w tym, że jedenaście lat śpiewałam w chórze przy cerkwi Świętego Swiatitiela Mikołaja i zawsze byłam pod jego opieką. Cudów od Świętego Mikołaja widziałam dużo przez lata posłuszeństwa w cerkwi, ale napiszę tylko o kilku, najbardziej dla mnie znaczących.
Jeszcze na początku mojej służby w cerkwi przed Nowym Rokiem (14 stycznia) zauważyłam, że na mojej ręce nie ma obrączki ślubnej, której nigdy nie ściągałam. Wszystkie moje poszukiwania były próżne. Czas mijał, a obrączka nie odnajdywała się. Już i koniec lutego, a ja ciągle bez obrączki chodzę, chociaż modlitwy do Swiatitiela Mikołaja ciągle wznoszę. W tym czasie jeszcze nie wiedziałam, że 8 marca – to całkiem nie kobiecy dzień, i dlatego poprosiłam męża, cerkiewnego starostę, żeby kupił mi nową złotą obrączkę i podarował z okazji tego dnia. Siódmego marca mąż kupił mi obrączkę, i ja z naiwności, a bardziej z niewiedzy, poniosłam ją do cerkwi wyświęcić.
Kapłan okazał mi współczucie, dowiedziawszy się o zgubie, ale nowej obrączki nie wyświęcił, wyjaśniwszy, że ta, zgubiona obrączka została wyświęcona poprzez sakrament małżeństwa. Pojechaliśmy do domu, a po drodze wstąpiliśmy do sklepu i poprosiliśmy o puste kartonowe pudła dla potrzeb domowych; pudła wyładowaliśmy na balkonie. Następnego dnia, czyli 9 marca, z mężem zasiedliśmy przy „świątecznym” stole. Nagle mąż mówi, że musi wyjść na balkon, a po co – on i sam nie wie, jak gdyby go Anioł posyła. Mąż wyszedł na balkon, otworzył jedno z pudełek i na dnie znalazł moją ślubną obrączkę. Kiedy mąż wniósł ją do pokoju, u mnie dosłownie włosy stanęły dęba od tak jawnego cudu. Tak Swiatitiel odpowiedział na moją modlitwę. Jeśli ktoś pomyśli, że wszystko było ukartowane, to następujące argumenty przekonają sceptyków o przeciwnym. Po-pierwsze, mąż był cerkiewnym starostą i podobne żarty nie w jego naturze. Po-drugie, już w tych czasach złoto było drogie i kupować obrączkę dla dowcipu – głupio. Zresztą, cud dlatego jest cudem, że nie wymaga wyjaśnień.
Z okazji dnia Anioła (imienin) naszego batiuszki Ioanna postanowiliśmy podarować mu elektryczną maszynkę do mielenia mięsa. A na początku chcieliśmy sprawdzić czy działa: zemleć mięso na farsz. Imieniny batiuszki wypadają w końcu lata. Pora ciepła, żniwa skończone, dlatego wszystkie przygotowania robiliśmy na podwórku. Tym razem powierzono mi przepłukać wszystkie naczynia, w tym też nową maszynkę do mięsa. Na podwórku wprost na grządce stał stół z naczyniami, grządka była sprzątnięta, ale jedna ogromna marchew jeszcze wdzięczyła się na niej – widocznie, zostawiono ją na nasiona. Marchew okazała się przy moich nogach, i jej rozłożysta nać co chwila przyciągała moją uwagę.
Wszystkie naczynia przepłukałam, a brudną wodę wyniosłam na cerkiewny ogród i z całego rozmachu wylałam ją na środek ogrodu. Po jakimś czasie postanowiłam złożyć wyschniętą maszynkę i nie znalazłam maleńkiego elementu – sprężynki, bez której maszynka pracować nie może. Bardzo się zdenerwowałam i poszłam szukać zguby, ale… Cerkiewny ogród – to pole około 15 arów, na nim leżą niesprzątnięte łęty ziemniaczane i inne śmieci. Dwie godziny poszukiwań nie dały efektu. Łzy pojawiły się w moich oczach: oto taki prezent batiuszce! I wtedy zaczęłam błagać Swiatitiela Mikołaja: prosiłam go o cud nie ze względu na siebie, a ze względu na ojca Ioanna, proboszcza Nikolskiej cerkwi, dla którego parafianie chcieli zrobić przyjemność. Modliłam się długo i ze łzami, sprężynka nie odnajdywała się. Ze smutkiem na duszy poszłam do naszych posłusznic (w tym przypadku – pracujących przy cerkwi ze względu na obowiązek posłuszeństwa ojcu duchownemu) opowiedzieć o nieudanym prezencie. A po drodze postanowiłam zabrać pozostałe wyschnięte naczynia i zanieść do prosforni (pomieszczenia, w którym wypieka się prosfory). Podszedłszy do stołu odruchowo spojrzałam na ślicznotkę-marchew i omal nie krzyknęłam z zaskoczenia: na marchwi była zaginiona sprężynka, przy czym cała nać była akuratnie przewleczona przez nią. Od takiego oczywistego cudu ja dosłownie upadłam na kolana i już ze łzami radości zaczęłam dziękować Swiatitielowi Mikołajowi, który nie pozwolił przyćmić naszego święta.
Długo namawiałam moją sąsiadkę, aby się ochrzciła: ani ona, ani jej troje dzieci nie byli ochrzczeni. Dużo opowiadałam sąsiadce o Bogu, o Swiatitielu Mikołaju, o tych cudach, które dzieją się według modlitw do tego Wybrańcy Bożego. Ona zawsze słuchała mnie z uwagą, ale ochrzcić się nie śpieszyła, a pewnego razu oświadczyła mi następujące: „Jeśli twój Swiatitiel Mikołaj taki cudotwórca, to niech znajdzie mi mój złoty zegarek, który ja zgubiłam w domu już prawie pół roku temu. Wtedy obowiązkowo się ochrzczę!” Wytłumaczyłam sąsiadce, że tak wystawiać na próbę świętych, my, ze względu na naszą niegodność, nie ośmielamy się. Trzeba na początku samym coś uczynić dla Boga, a dopiero później prosić Jego miłosierdzia dla siebie. Krótko mówiąc, przekonałam sąsiadkę, aby ochrzciła się w najbliższą niedzielę, a w przeddzień ona zajmowała się myciem okien. Sama byłam u niej, kiedy myła okna i przecierała framugi. Nazajutrz wszyscy razem pojechaliśmy do cerkwi. Ja śpiewałam podczas chrztu, a mój mąż był chrzestnym córki sąsiadki. Tak więc wszyscy razem wróciliśmy do domu zamierzając odświętować chrzciny. Ja tylko zaszłam do swego mieszkania, jak rozległ się dzwonek telefonu. Dzwoniła sąsiadka i podnieconym głosem prosiła, abym pilnie przyszła. Zaszłam do niej – i co zobaczyłam? Na okiennej klamce wisiał zaginiony złoty zegarek! To był cud! Jeszcze wczoraj go tam nie było. Podłożyć go nie miał kto, przecież do chrztu wyjechali całą rodziną. Tak Swiatitiel Mikołaj odpowiedział na prośbę mojej sąsiadki, należało jej tylko się ochrzcić.
Ja bardzo lubię Swiatitiela Mikołaja. Ileż razy on uzdrawiał mnie, kiedy nie mogłam śpiewać, a trzeba było służyć, bo jestem dyrygentem. Ileż razy ratował nas przed wypadkami na drodze podczas naszych podróży samochodem! Swiatitiel Mikołaj ustrzegł mnie w powietrzu, kiedy w samolocie, którym leciałam, odmówiły silniki, i cudem wylądowaliśmy na pustyni Azji Środkowej. On nie dał mi utonąć na rozbitym statku „Admirał Nachimow”. On nie dał mi zginąć w pociągu, kiedy obok nas na siedzeniu terrorysta zostawił bombę. Wiele wszystkiego było, ale na razie jeszcze Bóg chroni nas dzięki modlitwom Swiatitiela Mikołaja!
Mama miała 16 lat. Ojciec umarł. Została staruszka-matka, dwie starsze siostry i brat, który miał około 25 lat. Brat poważnie chorował. Lekarze powiedzieli: „Beznadziejny, wkrótce umrze”. Mama poszła rano do pracy i po drodze modliła się: „Mikołaju Cudotwórco! Uzdrów brata, inaczej zginiemy z głodu: on najstarszy w rodzinie”. Obiecała pójść do cerkwi i postawić świecę. Wraca z pracy, a brat siedzi przy stole i je kapuśniaki, jakby i nie chorował. A mama zapomniała postawić świecę, zajęcie młodych – zabawy. Za dwa-trzy tygodnie we śnie mama zobaczyła staruszka. On powiedział: „Mołodajka (młoda kobieto), ja spełniłem twoją prośbę, a ty o obietnicy zapomniałaś. Niedobrze”. Mama pobiegła szybciej do cerkwi stawiać świecę. Brat żył długo.
Mama wyszła za mąż, urodził się syn, który w cztery lata zmarł na szkarlatynę. Mama, według jej słów, chodziła sama nie swoja. Przed nią w powietrzu cały czas wisiała czarna pętla. Mama wsuwała w nią głowę, chciała się powiesić, ale pętla znikała. Pewnego razu we śnie zobaczyła tego samego staruszka. On uspokoił: „Mołodajka pochowałaś syna. Nie przeżywaj, będzie córka i będzie żyć długo. Oto, popatrz”. Mama zobaczyła zmarłego syna i mnie (w wieku około dwóch lat). Siedzieliśmy na podłodze i bawiliśmy się. Mama dobrze mnie zapamiętała. Potem opowiedziała o tym mężowi. Oni przyszli do cerkwi, postawili świecę. A to było w latach trzydziestych, kiedy chodzić do cerkwi było bardzo niebezpiecznie: mogli nawet posadzić do więzienia. Odwiedzenie cerkwi obeszło się bez konsekwencji, Bóg się zlitował. Po dwóch latach urodziłam się ja. Mama mówiła, że byłam kropka w kropkę jak dziewczynka, którą pokazał Swiatitiel Mikołaj.
S.B. Galina, Iwanowo
Niedaleko od naszej wsi znajduje się wieś Nikolskoje, w której jest cerkiew w imię swiatitiela Mikołaja. Ona stoi i teraz, wielka, piękna i pełna łaski, chociaż zbudowana dawno. Opowiadają staruszkowie, w czasach, kiedy gromiono (niszczono) cerkwie, jakiś człowiek chciał zdjąć krzyż z cerkwi. Wspiął się on na górę do samej kopuły i widzi, przy kopule jakiś staruszek stoi i mówi mu: „Ty tu po co?” Człowiek domyślił się, że to swiatitiel Mikołaj, przestraszył się i szybciej polazł na dół. Cerkwi więcej nie ruszano.
Tania Awdiejewa, wieś Bobiakowo
Moja babcia i mama zawsze modliły się do Swiatitiela, i mnie, która ledwie-ledwie nauczyłam się mówić, przyuczyły do tego. W trzy latka zaczęłam bardzo mocno się jąkać – nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego. Z powodu takiego jąkania się, mnie nawet do szkoły nie przyjęto. Mama, oczywiście, próbowała jakoś mi pomóc: prowadzała do najlepszych lekarzy – ale medycyna w moim przypadku okazała się bezsilna. Pewnego razu mama piekła bliny. Nagle otwierają się drzwi, i na progu pojawia się staruszek. Mama nawet się wystraszyła: „Jak wam udało się przejść przez podwórko? Jak was pies nie pogryzł?” Obok naszego psa nikt nie decydował się przejść. „A mnie psy nie gryzą” – odpowiada staruszek. Mama poczęstowała go blinami, i tu gość pyta: „A cóż ty matulu zapłakana?” I mama opowiedziała mu o moim jąkaniu się. Staruszek wyraził jej współczucie i udzielił takiej rady: trzeba coś upiec, zanieść do cerkwi, oddać pierwszemu batiuszce, który się pojawi i poprosić go o modlitwy za chorą córkę. Powiedział to i wyszedł w niepojęty sposób, i pies nasz znów nie szczeknął ani razu. Mama zaś uczyniła wszystko tak, jak dziadek polecił, i z dnia na dzień zaczęłam mówić coraz lepiej i lepiej, do września już byłam w stanie pójść do szkoły. Wszyscy, którzy mnie słyszeli nie mogli uwierzyć, że kiedyś okropnie się jąkałam. Całe życie dziękuję Swiatitielowi za tę pomoc, i dzieci swoje nauczyłam modlić się do naszego kochanego Cudotwórcy. I oto Swiatitiel pomógł im, jak, na przykład, pomógł mojej córce. Pewnego razu wybrała się ona z koleżanką na urlop do Jałty z darmowym biletem. Dojechały do Ukrainy, i tu się okazało, że Ukraina teraz – niezależne państwo, i rosyjskie bezpłatne bilety są tu nieważne. Pieniędzy, u dziewcząt, oczywiście, było na styk, co robić – nie wiadomo. Wtem podchodzi do nich nieznajoma małżeńska para i proponuje za własne pieniądze dowieźć do Jałty. I dowieźli, i cały czas, póki córka z koleżanką mieszkały w Jałcie, bardzo o nie dbali. Raz córka zapytała ich, dlaczego postanowili tak postąpić, i ci odpowiedzieli: „My was nawet nie zauważylibyśmy na dworcu, ale podszedł do nas jakiś staruszek i poprosił, aby zatroszczyć się o was!” A przecież ja, kiedy córka wybrała się na urlop, cały czas gorąco modliłam się za nią do Swiatitiela Mikołaja – i oto on pomógł dziewczętom w trudnej chwili.
Irina Nicenko, m. Ufa
Zdarzyło się tak, że mi z Oceanu Spokojnego, gdzie służyłem na krążowniku, przez całą matulę-Rosję przytrafiło się przedostawać na Morze Czarne, gdzie zaprosił mnie mój kolega. Ale, przyjechawszy do Odessy, ze smutkiem dowiedziałem się, że kolega wypłynął za granicę. Winić go za to nie było można – on nie zależał od własnych decyzji.
Ale ja sam byłem winien w tym, jak rozporządziłem swoim czasem i swoimi pieniędzmi. Młodość i lekkomyślność – kiepscy doradcy i wkrótce zostałem bez środków do życia, roztrwoniwszy swoje marynarskie pieniądze. I zdecydowałem pojechać do Donbasu na zarobek (w tym czasie w Odessie odbywał się intensywny werbunek do kopalń).
Tak, kompletnie nie planując tego wcześniej, znalazłem się w Donbasie w jednej ze starych mało produktywnych kopalń. Czasem męczyłem się tak, że, przychodząc do hotelu robotniczego, padałem na łóżko jak martwy, wprost w odzieży. Nowi przyjaciele starali się nie hałasować, póki spałem. Szybko wciągnąłem się do pracy, odciski na zgrubiałych rękach trzeba było obcinać nożem, ale podobało mi się, że nie upadłem duchem i nie uciekłem, jak niektórzy.
I wszystko byłoby dobrze, ale wydarzyło się nieszczęście. Tego dnia tak nie chciało mi się zjeżdżać w klatce do kopalni! Dusza jakby czuła nieszczęście. Kiedy szliśmy chodnikiem do przodku, nagle słyszę – trzask, gruchot, uderzenie w lewe ramię i rękę, dziki ból w nodze, i w końcu – uderzenie w głowę i odlot donikąd. Ciemność.
Ocknąłem się, zasypany skałami i błotem. Trudno było oddychać. Obsunięcie. Jak nas uczyli, zacząłem stopniowo poruszać się, szukać wolnej przestrzeni dookoła siebie. Lewa ręka była nieruchoma, poruszyłem palcami prawej – działają! I zacząłem po kamyku uwalniać się od niewoli ziemi, często tracąc przytomność z powodu bólu.
Ale nie chciałem umierać żywcem pogrzebany i wierzyłem, że zawalony jestem częściowo. I moja rozpaczliwa walka zakończyła się zwycięstwem – oswobodziłem się spod zwału. Dookoła była nieprzenikniona ciemność. I cisza. Zawołałem, wezwawszy swoich kolegów, ale nikt mi nie odpowiedział. Obmacawszy się, stwierdziłem na lewej ręce kilka ran, z nich sączyła się krew. Noga nieznośnie bolała, ale krwi nie było, uznałem, że tu zamknięte złamanie. Rozerwawszy podkoszulek, jakoś opatrzyłem rękę. Znów zacząłem krzyczeć, ale tylko echo podziemnego królestwa szyderczo mi odpowiadało.
Zdrzemnąłem się ciężkim snem, ale nagle wyraźnie usłyszałem śmiech i wizg. Popełzłem po chodniku, wlokąc chorą nogę. Hałas i szczekanie to wzmagały się, to oddalały się. Odpoczywałem, starając się znaleźć chociaż trochę kapiącej z góry wody. I nagle całkiem obok usłyszałem złośliwy chichot, głośne chrząkanie i zaczepne pohukiwanie. I ja się przeżegnałem! To ja, komsomolec marynarki wojennej!
Ale cud – obrzydliwe dźwięki ustały! I popełznąłem w przeciwnym kierunku. Ale dokąd? Na tej starej kopalni jest wiele wyrobisk. Znaczy, długo będę musiał błądzić po nich i, może, na zawsze zostanę w tym podziemiu. Zapadłem w ciężki sen. Śniło mi się dzieciństwo i moja mama, stojąca w lewym skrzydle Pokrowskiego soboru przed ikoną swiatitiela Mikołaja. Ona dała mi świecę i wyszeptała: „To twój niebiański patron Nikołaj-Cudotwórca. Postaw mu świecę. Jeśli będziesz modlić się do niego, on zawsze przyjdzie z pomocą, uratuje od wszelakiej biedy. Zawsze o tym pamiętaj. Zawsze”.
Przeżegnałem się i wyszeptałem: „Nikołaju-Cudotwórco, uratuj mnie!” – i obudziłem się. Obudziłem się nagle, jak gdyby ktoś mnie dotknął. Spokojny męski głos powiedział: „Wstań, młodzieńcze i idź za mną”. Pomyślałem o złamanej nodze, ale ten sam głos twardo nalegał: „Podążaj za mną!” I wstałem! Ale jednak bojąc się nastąpić na chorą nogę, poszedłem trzymając się za mokrą ścianę chodnika.
Głosu więcej nie słyszałem, ale jak gdybym widział w mroku tego, kto przyciągał mnie, jak magnes. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, żeby odpocząć i ten, przede mną, także zatrzymywał się i czekał. Na kolejnym przystanku błysnęło światło i poznałem go! To był Nikołaj z ikony Barnaulskiego Pokrowskiego soboru!
„No to i wszystko – powiedział on – wkrótce do ciebie przyjdą oto stamtąd”. Popatrzyłem w kierunku, dokąd on wskazywał, a kiedy obróciłem się, obok mnie już nikogo nie było. Znowu zapadłem w nieprzytomny stan, z którego mnie wyprowadzili ratownicy, którzy postanowili sprawdzić stare sztolnie. Na wszystkie pytania w sprawie mego uratowania odpowiadałem tylko: „Nikoła, Nikoła”. Od tego czasu przezwano mnie Nikoła-sibirak.
Dziewięć dni wydostawałem się po zawaleniu, błądząc po sztolniach, a zginęło wtedy jedenaście osób.
Po wypisaniu ze szpitala przyjaciele z honorami odprowadzali mnie w ojczyste strony – do rodzinnego, kwitnącego Ałtaju. Witała mnie ze szczęśliwymi łzami moja posiwiała mama. Po moim szczegółowym opowiadaniu mama opowiedziała mi: „Tego dnia, kiedy wpadłeś w biedę, poszłam do ogrodu polać grządki. Wszystko było dobrze, byłam zupełnie zdrowa, ale nagle w oczach ściemniało, zrobiło mi się tak źle, że z trudem dobrałam się do domu. Wypiłam krople uspakajające, położyłam się na łóżku i się zdrzemnęłam. Przyśniłeś mi się, okryty czarnym obłokiem, w którym czasami zapalała się błyskawica. Byłam bardzo chora i jeszcze ten sen. On śnił się mi kilka dni. Dopiero teraz rozumiem, że czarny cień to mrok kopalni, a światło – swiatitiel Mikołaj, twój zbawca, sława jemu i Panu Bogu Jezusowi Chrystusowi, bez woli Którego ani jeden włos nie spadnie z głowy człowieka!
Na drugi dzień pojechaliśmy do Pokrowskiego soboru pomodlić się za moje cudowne zbawienie, podziękować Bogu i Mikołajowi-Cudotwórcy.
Mikolaj Blinow, Nowoałtajsk
Według prośby czytelników nasz specjalny korespondent Mikołaj Warsiegow odwiedził wieś Dierżawino, gdzie siły niebiańskie pokazały ludziom cud wielki.
Za co jej Boża łaska, ona przecież nawet nie dojarka!
13-go dnia samoloty latają w połowie puste, ponieważ właśnie w ten dzień pasażer szczególnie drży o swój wątły żywot przed królestwem piekła. Dlatego ja swobodnie rozłożyłem się na trzech siedzeniach i całą drogę do Orenburga oddawałem się gorzkim rozmyślaniom o kruchości człowieka w obliczu Wszechświata, o jego strachu przed siłami wyższymi, bowiem zrodzony jest człowiek w mroku niewiedzy i ciężko mu jest odróżnić herezję od prawdy.
Nie chciałem też być oszukanym i dlatego do spotkania z dierżawińskim cudem, z wypytywaniem o który otrzymałem już kupę listów, przygotowywałem się bardzo czujnie (nieufnie).
Wieś Dierżawino w Orenburskim obwodzie jest ojcowizną poety Dierżawina. Właśnie tu 5 maja 1999 roku w domu chłopki Olgi Jefimowej nagle obficie zamirotoczyła (zaczęła wydzielać aromatyczny olejek – miro) ikona Mikołaja Cudotwórcy. Potem zaczęły mirotoczyt' i krwawić inne ikony. Przychodzili pogapić się na dziw ludzie, przyjechały władze, przyszło duchowieństwo, fakt poświadczono, ale z wnioskami nie śpieszono się. W mieście Orenburg duchowni usposobieni są ostrożnie: „Coś tam niezrozumiałego, ponieważ u niej i kartonowe ikonki mirotoczą, a przecież zwykle to zdarza się tylko z drewnianymi...” A dziennikarze wręcz zupełnie rozczarowali: „Prasy ona teraz do domu nie przyjmuje i pielgrzymów też, mówi, że wszystkie ikony dokądś przekazała. A wcześniej, kiedy wpuszczała, ikon brać w ręce nie pozwalała, miejscowi mieszkańcy mówią, że u niej z tyłu ikon fiolki z olejem i coś w rodzajów małych kroplówek. Oto i cały cud!”
Wielu mieszkańców samego Dierżawina, Olgi, delikatnie mówiąc, niezbyt lubi: „A kto ona taka, żeby jej Pan Bóg cud objawił?! Na poczcie w cieple pracuje, a ja oto dojarką całe życie i u mnie czemuś ikony nie mirotoczą i u Ludy nie mirotoczą...” Ale najpoważniejszy argument: „Ona miała męża muzułmanina, był z Kaukazu, czy może Bóg do takiej rodziny łaskę posłać?!”
Oj, szukaliśmy podstępu!
Z dziennikarzem z rejonowego miasta Buzułuka Aleksandrem Bułhakowem przyjechaliśmy do Dierżawino. Olga na nas nie czekała i na drzwiach jej domu wisiała kłódka. Z trudem odnaleźliśmy gospodynię u przyjaciółki. Olga okazała się przyjemną kobietą około czterdziestoletnią ze smutną zmęczoną twarzą, w podniszczonym starym kożuszku z porwanym rękawem. Wnikliwie zbadawszy nasze daleko nie święte twarze, mimo wszystko zdecydowała się zaprosić do domu. Jeden malutki pokoik i maleńka kuchnia jawiły oczom skąpy sprzęt z radzieckich jeszcze czasów. Natomiast okienna ściana szczelnie zawieszona i zastawiona ikonami: wielkimi, średnimi, małymi. Naliczyłem ich około siedemdziesięciu. Mniej więcej połowa z nich obficie połyskiwała przejrzystymi oleistymi strumykami. Pachniało lekkim aromatem mira, nieporównywalnym z niczym. Ten zapach od razu przypomniał mi celę matuszki Sierafimy, przełożonej żeńskiego Sierafimowskiego monasteru we wsi Yb w Republice Komi, gdzie miałem okazję być ubiegłego lata. Ale u matuszki Sierafimy była tylko jedna ikona z podeschniętą strużką mira, za to aromat był mocniejszy. Tu zaś z dziesiątek ikon dosłownie sączył się olej, i ten olej z rzadka kapał na podstawione pod obrazami spodeczki.
Od razu zechciało się znaleźć podstęp, i poprosiłem o potrzymanie ikony w rękach. Olga pozwoliła. Z kolegą oglądaliśmy obraz ze wszystkich stron, przeglądaliśmy pod światło lampy, ale nic takiego nie ujawniliśmy. Inne, nawet malowane na cienkim płótnie z drugiej strony były całkiem suche, a z obliczy (przednich stron ikon) spływało miro.
- Opowiedz nam Olga, od czego wszystko się zaczęło?
- Zaczęło się od tego, że pewnego razu rano, około siedmiu lat temu, weszłam do kuchni, a tam stoi staruszek z obliczem Mikołaja Cudotwórcy, on to też był. Bardzo się wystraszyłam, chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Mikołaj Cudotwórca przeżegnał mnie i na oczach rozpłynął się. Minął jakiś czas, i oto w 1998 roku, z 23 na 24 października, o godzinie 12 w nocy, o tu, na ścianie, nagle rozbłysła ikona Mikołaja Cudotwórcy…
- To znaczy jak rozbłysła? – nie zrozumiałem.
- No tak, jak przy spawaniu elektrycznym, tylko mocniej – wyjaśniła ona –trwało to kilka sekund…
Z kolegą poprosiliśmy o szczegóły.
- Chciałam włączyć telewizor, podeszłam do niego – opowiadała Olga, ale jakoś już nieprzekonywująco i z jakiegoś powodu odwracając w bok oczy – i w tym momencie ikona nagle rozbłysła.
A w rzeczywistości wszystko było straszniej.
W tym momencie opowiadania do domu przyszła mama Olgi z dwiema czerniawymi córkami Olgi w wieku około siedmiu i ośmiu lat. Przywitały się.
- I oto, jak ikona rozbłysła, my z mamą padłyśmy na kolana i zaczęłyśmy się modlić – kontynuowała. – A w ogóle, jeśli szczerze, to Mikołaj Cudotwórca tej nocy mnie przed śmiercią uratował – podniosła oczy Olga – tylko mama moja nikomu o tym mówić nie pozwala.
- I nie! Nie! Nie! – zamachała rękami mama Olgi.
- Pewnie, telewizor mógł wybuchnąć? – wypowiedziałem swoje domysły.
- A nie było żadnego telewizora – przyznała się Olga.
Tu jej mama znów ostro zaprotestowała i zażądała zmienić temat rozmowy.
- Na wszystko wola Boża! – zauważyłem. – Jeśli Pan nie chce przedstawić ludziom tej historii, więc, ona w druku nigdy się nie ukaże.
Babcia burknęła, machnęła ręką i odeszła do kuchni. Olga nagle rozpłakała się i, pochlipując, zaczęła opowiadać:
- Kiedy mi w kuchni ukazał się Mikołaj Cudotwórca, zrozumiałam, że powinnam ochrzcić dzieci. A mąż mój był muzułmaninem z Kaukazu. On powiedział, że, jeśli ja to uczynię, zabije mnie i dziewczynki. Długo nie mogłam się zdecydować. Ale oto pewnego razu wybrałam moment i zawiozłam je do cerkwi, ochrzciłam. Ale tam okazała się jedna mieszkanka naszej wsi. Ja bardzo ją prosiłam: tylko nie opowiedz mężowi, na miłość Boską, on nas zabije. Ta przysięgała, że nie powie, ale jak tylko go spotkała, natychmiast doniosła. On jej potem za to futrzaną czapkę podarował. A tej nocy, jak się dowiedział, wdarł się do domu wściekły, jak bestia. Najpierw zderzył się z mamą i dawaj ją bić głową o piec. Mamie potem całą głowę zszywano. Ja tymczasem zdążyłam wybić okienko i wyrzucić dzieci bezpośrednio z łóżka golusieńkie w zaspę.
Tu dziewczynki zaczęły uściślać, że zaspy jeszcze nie było, a tylko śnieg do kolan…
- On schwycił topór – kontynuowała Olga – wzniósł nade mną, ale ja uderzyłam go w tę rękę nożem. On zawył z wściekłości, szarpnął mnie za włosy, przewrócił na podłogę i znów wzniósł topór. Przygotowana byłam umrzeć, ale… – tu ona zalała się łzami – ale… ale w tym momencie rozbłysła ikona Mikołaja Cudotwórcy i oślepiła go. On się wystraszył, rzucił topór i wybiegł na podwórko. Ja przywlokłam dziewczynki, z mamą upadłyśmy na kolana przed Mikołajem Cudotwórcą i modliłyśmy się całą noc.
A z tym mężem potem wzięliśmy rozwód, on wyjechał do siebie i tam się ożenił…
Po prostu tak byle komu Bóg nie będzie pomagać.
Przypomniałem sobie, że mam w portfelu maleńką ikonkę Mikołaja Cudotwórcy, którą podarowała mi ta sama matuszka Sierafima. Poprosiłem Olgę, aby postawić tę ikonkę między jej ikonami: a może i ona nagle zamirotoczy? Olga pozwoliła i opowiadała dalej:
- A w lutym 1999 roku, w przeddzień wojny w Serbii, nasz Mikołaj Cudotwórca nagle zaczął slezotoczyć (wylewać łzy, płakać łzami), a 5 maja ikona zaczęła wydzielać miro. Kiedy ludzie dowiedzieli się, to niektórzy zaczęli odnosić się do nas złośliwie i 1 września ikonę ukradli…
Kto ukradł, Olga nie mówiła, ale w rejonowej administracji miasta Buzułuka opowiedziano mi, że ikonę ukradł miejscowy bandyta dwudziestopięcioletni Rustam Ruzmatow. Kilka dni trzymał u siebie, a potem postanowił zniszczyć. Ale ledwie tylko przekłuł ikonę nożem, jak coś, zapewne, się wydarzyło. I to coś zmusiło złodzieja odnieść ikonę z powrotem do domu właścicielki. Olga naprawiła obraz, i ten znów zaczął mirotoczyć… Nawet z brązowego raspiatija (ukrzyżowania) na ścianie obficie sączy się olejek, i jego krestowina (poprzeczka krzyża) owinięta jest gazą, żeby nie kapało, gdzie popadnie.
Do domu zaczęli ciągnąć pątnicy, wędrowcy, pielgrzymi i różni cierpiący, co, oczywiście, stwarzało rodzinie wielkie utrudnienia. Olga nie przeczy, że miro z ikon ma moc uzdrawiającą, ale nie dla każdego grzesznika, i prosiła ludzi nie pędzić do niej od razu po przeczytaniu tego artykułu. A jeśli kto wybierze się w drogę, to powinien to być człowiek nie po prostu wyznający chrześcijaństwo, a głęboko i prawdziwie wierzący.
- Olga – zapytaliśmy – jak myślisz, dlaczego Mikołaj Cudotwórca opiekuje się akurat tobą?
- To zdarzyło się jeszcze z babcią mojej babci – odpowiedziała Olga. – Kiedy praprababcia była niemowlęciem, jej rodzice pojechali rąbać drzewo do lasu. I oto tam jej ojca przygniotło na śmierć, a wystraszony koń szarpnął i stratował jej mamę. Sierotkę wziął na wychowanie brat ojca. Żyło się jej tam kiepsko. Od najmłodszych lat na ciężkich pracach. I oto pewnego razu, miała 9 lat, całkiem zalegała z wyczerpania na podłodze i nagle obok ukazał się starzec. On na oczach wszystkich okrył ramiona dziewczynki białym szalem, a sam rozpłynął się w powietrzu. Tego dnia w końcu sierpnia w Aleksandrowkie – tam rzecz była – zaczęto obchodzić święto objawienia się ludziom Mikołaja Cudotwórcy.
A oto mama moja też o spotkaniu z Mikołajem Cudotwórcą opowie. Miała siedemnaście lat. Szła z Buzułuka do Dierżawino siedemdziesiąt kilometrów i bardzo się zmęczyła… Mamo, opowiedz sama.
- No co tam – odezwała się staruszka – szłam i szłam, nagle staruszek na spotkanie. „Zmęczyłaś się?” – pyta. „Zmęczyłam się”. „A co ty chcesz?” – znów zapytał. „Chcę jeść…” On położył mi rękę na ramię i mówi: „Ciebie Bóg lubi, ale życie będziesz miała ciężkie”. Tak powiedział, zrobił krok w bok, i natychmiast zniknął. Ja się wystraszyłam, głód natychmiast zniknął, pobiegłam do domu. Później dopiero zrozumiałam, że to był Mikołaj Cudotwórca, dokładnie jak na ikonie.
U mnie mordwin* świadkiem, a on już nie da skłamać
Na pożegnanie Olga obficie pomazała nasze łby mirem, ja wziąłem ze stołu swoją maleńką ikonkę. Ona była absolutnie sucha. Ale już następnego dnia wydarzyło się coś niewytłumaczalnego. Rano do mnie do hotelu w Buzułuku przyszedł były pierwszy sekretarz komitetu rejonowego KPZR Władimir Iljicz Gaduszkin, tęgi, młodo wyglądający emeryt z rozkazującym głosem.
- Chcę – mówi – zakomunikować wam, jak Mordwin Mordwinowi, u mnie wszystkie wasze artykuły przechowywane są w specjalnej teczce.
- Właściwie to ja nie jestem Mordwin… – odpowiadam gościowi.
- Nieprawda! – obcina Władimir Iljicz. Tylko Mordwin może tak pisać o Rosji!
- No, niech będzie jak pan mówi – nie chciałem się sprzeczać, i pojechaliśmy na przejażdżkę po Buzułuku jego autem. W południe zaszliśmy do redakcji miejscowej gazety „Rossijskaja prowincija” do wczorajszego mego kolegi Aleksandra Bułhakowa. Zaczęliśmy rozmawiać o dierżawińskim cudzie, i ja ponarzekałem, że z moją ikonką nic nie wyszło. Przy tym wyjąłem ją z portfela… cała ikonka była w olejku! I niezależnym świadkiem tego – Władimir Iljicz Gaduszkin. Ikonka zaraz poszła po rękach, pocierano ją czoła, policzki… zwrócono mi suchy obraz. Jednak do wieczora mój Mikołaj Cudotwórca pokrył się jakby potem – drobnymi kropelkami olejku. W administracji rejonowej obraz znów poszedł po rękach i został zwrócony suchy. Rano miro znów wystąpiło kroplami. I trzeciego dnia – znów. Potem wszystko ustało, tylko na przetłuszczonym papierze z obliczem świętego zostały duże wyschnięte plamy. Kilka dni ikona stała w domu na półce. A potem za nią postawiłem fotografię Olgi. Chcecie wierzcie, chcecie nie, niech żona Marina nie pozwoli skłamać – po dobie na tylnej plastikowej stronie ikonki, jak kropelki potu połyskiwał olejek. Co to znaczy – nie wiem. Chyba, w tym jest jakaś tajemnica przyrody. Ale ileż podobnych tajemnic jest powszechnie dookoła. Ja, na przykład, zupełnie nie rozumiem, jak działa telefon komórkowy, przyjmując za pomocą jakichś tam fal mowę dalekich obywateli. Możliwe, też Olga ma jakiś falowy kontakt ze świętym Mikołajem Cudotwórcą?
I nam pora już opowiedzieć pokrótce o samym swiatitielu Mikołaju, opierając się na pismach cerkiewnych.
Cuda swititiela Mikołaja Cudotwórcy
Co dotyczy cudów swiatitiela, to były one niezliczone jeszcze za jego życia. Na przykład, statek, płynący do Mirry, trafił w taką burzę, że śmierć była nieunikniona. Marynarze z błaganiem wznieśli wołanie do arcybiskupa Mikołaja i wizerunek tego szybko ukazał się na rufie statku. „Nie bójcie się” – powiedział on i przeszedł się po pokładzie. Burza natychmiast ucichła.
„Po śmierci jego relikwie zaczęły wydzielać aromatyczne miro, posiadające dar czynienia cudów. Mażącym się nim z wiarą w swiatitiela Bożego ono daje uzdrowienie od wszelkich chorób, odpędzając także nieczyste duchy, które tak często zwyciężał swiatitiel jeszcze przy życiu”.
Obecnie relikwie Mikołaja Cudotwórcy spoczywają we włoskim mieście Bari. Po życiu ziemskim swiatitiel został szczególnym orędownikiem ziem ruskich. 24 maja 1380 roku przy oślepiającym świetle promieni słonecznych na Wiatce została znaleziona ikona Mikołaja Cudotwórcy, która do dnia dzisiejszego uzdrowiła niewiarygodne mnóstwo chorych.
W trudne lata wożono ją do Moskwy, i tu czyniła ona cuda niewyobrażalne. Każdego maja w mieście Kirowie odbywają się z tą ikoną procesje, i tłumy cierpiących zyskują w tych procesjach zbawienie.
Oto jak niezwykły jest ten święty Mikołaj Cudotwórca. A co dotyczy Olgi z Dierżawina, to ja jej bardziej wierzę, niż nie, ponieważ nie szuka ona korzyści ze swego cudu i wylewa przed ikoną orędownika i obrońcy swego całkiem naturalne łzy. Szczęśliwa kobieta ta Olga, a ileż nieszczęśliwych, ciemiężonych, poniżonych, bezbronnych w rosyjskim kraju. Niestety, na ich wszystkich, żadnych świętych nie wystarczy…
Nasza ekspertyza
Z prośbą o zbadanie ikony, przywiezionej przez Mikołaja Warsiegowa, i odsłonięcie tajemnicy mirotoczenija, zwróciliśmy się do bardzo solidnej i autorytatywnej instytucji – kryminalistycznego centrum MSW Rosji. Ale ledwie otworzywszy skrzydła ikonki, doświadczeni specjaliści odmówili przeprowadzenia ekspertyzy! „Ikona wykonana jest w procesie drukarskim farbami olejnymi na błyszczącym papierze, tak więc, nastąpiło wzajemne przeniknięcie i wymieszanie olejów, wchodzących w skład ikony, i oleistej substancji wydzielanej z niej. Dlatego przeprowadzanie ekspertyzy nie ma sensu: ona nie da wiarygodnych wyników”. Wtedy poprosiliśmy ekspertów, żeby przynajmniej określili według zewnętrznych cech, do czego podobne są ślady „cudu”. „Czysto wizualnie podobne to jest do tłuszczu (oleju), przy czym, najprawdopodobniej, roślinnego pochodzenia, ponieważ on nie zastyga. Plastik, z którego wykonana jest ikona, oceniając z wyglądu, ma taki skład, że sam z siebie oleistych substancji wydzielać nie może. Tak, więc tajemnicze plamy, prawdopodobnie, pojawiły się z zewnątrz…”
- Ot, gdybyście przywieźli wyizolowaną substancję, czyli kropelkę tego mira, które spływa do spodeczków z ikon u bohaterki artykułu, moglibyśmy przeprowadzić kompletną ekspertyzę z obiektywnym rezultatem. Na badania zeszłoby około miesiąca – powiedzieli nam na pożegnanie eksperci…
Anna Dobriucha.
Z archiwum „KP” (Komsomolskiej Prawdy)
Co pisała „Komsomołka” o cudotwórczych ikonach 40 lat temu
(Pisownia wyrazów nie wielkimi literami – oryginalna, komunistyczna. Przyp. E. M.)
„…W historii prawosławnej cerkwi w ciągu ostatnich dziesięcioleci zauważa się ciekawą rzecz: kiedy u ludzi mocno podrywana (osłabiana) jest wiara w boga, z ikonami zaczynają dziać się różne „cuda”…
Słynna ikona fieodorowskiej matki boskiej z Dalnie-Dawydowskiego monasteru przez długi czas uważana była przez wierzących za cudowną, ponieważ bogurodzica, przedstawiona na niej, płakała. Ale w końcu sami wierni odkryli, że ikona płacze dlatego, że mniszki naciskają watkę, leżącą na ikonie. A jeśliby oni zamyślili zbadać same „łzy”, to stwierdzono by, że to olej roślinny. Twórcy cudów często korzystają z oleju roślinnego, ponieważ on efektywnie stacza się łezkami, a nie płynie strumykami, jak woda, kiedy powierzchnia nie jest natłuszczona. Na płaczących ikonach możecie również dostrzec niewielkie kanaliki w tylnej ściance, przez które wydostają się „łzy” ze starannie zamaskowanego zasobnika. Właśnie w taki sposób na „cudotwórczej” ikonie w smoleńskim katedralnym soborze spod cierniowej korony Jezusa przesączała się krew.
…Chciałoby się zapytać propagandystów „cudotwórczych” ikon: dlaczego te świętości nie czynią nic nadprzyrodzonego w nasze dni? Czy nie dlatego, że wszystkie cuda, przypisywane im, istnieją tylko w rozgorączkowanej fantazji religijnych fanatyków i w wyobrażeniach naiwnych ludzi, którzy zbyt ufnie odnoszą się do opowieści o religijnych cudach».
(L. Pinczuk, „Cudotwórcze ikony”, „Komsomolskaja Prawda”, 07.01.1960.)
Zdanie Cerkwi
Kierownik służby komunikacji Patriarchatu Moskiewskiego Wiktor Małuchin:
- Mirotoczenije ikon – to cud Boży. Ale uważać „płaczące” ikony za zapowiedź wojny, klęsk żywiołowych, bied – przesąd! Tak naprawdę mirotoczenije świadczy, że Bóg z nami „w dni uroczystości i problemów narodowych”.
Właściwie, przed tym jak w 2000 r. rodzina ostatniego rosyjskiego imperatora została zaliczona w poczet świętych, w wielu miastach i wsiach zaczęło się mirotoczenije ikon carskich męczenników – to oficjalnie zarejestrowany fakt. Wydzielały miro nie tylko drewniane ikony, ale i plastikowe i nawet fotokopie! Fakt ten został uwzględniony przy podejmowaniu decyzji o kanonizowaniu carskiej rodziny. Przecież wydzielanie mira uznawane jest za jeden z rodzajów cudów.
- Bywa, że nieuczciwi grzesznicy fałszują mirotoczenije?
- Za mojej pamięci nie było. „Płaczące” ikony uważa się za cudotwórcze tylko po oficjalnym uznaniu zdarzenia mirotoczenija przez cerkiewne władze. Ale samego mira na autentyczność nikt, oczywiście, nie sprawdza. Przecież to – szczególna substancja, której skład nauce jest nieznany. No bo jak można podrobić to, czego nie znasz?!
Prawda, kila lat temu w Kijowie uczeni za zgodą cerkwi próbowali zbadać skład mira. Ale zaszli w ślepy zaułek: Ten obraz, który ujawnił się na skutku badań, w żaden sposób nie wpisuje się w obecnie znane prawa fizykochemicznej budowy substancji.
Zanotowała Anna Dobriucha.
Prostymi słowami
Co święty przepowiedział aktorce Lubowi Sokołowej
Ciekawe, że o spotkaniach z Mikołajem Cudotwórcą opowiada wielu. Trzy lata temu rozmawiałem o podobnym ze znaną aktorką Lubą Sokołową i zamieszczałem jej opowiadanie w „Komsomołkie”.
- 31 lipca 1941 roku – opowiadała aktorka – skończyłam 20 lat. Żyłam w Leningradzie. I w ten dzień moich narodzin pojechałyśmy z teściową z powodu spraw za miasto. Wyszłyśmy z wagonu, idziemy ulicą, nagle podchodzi do mnie postawny brodaty staruszek. On bardzo delikatne mnie zatrzymał, zajrzał w oczy i mówi: „Imię moje Mikołaj. Będziesz jeść po ciut-ciut, ale przeżyjesz”. A my przecież wtedy jeszcze głodowej blokady nawet wyobrazić nie mogliśmy. Dalej on powiedział: „Naucz się modlitwy «Otcze nasz» i jeszcze naucz się po niemiecku: «Gottes Mutter, hilf mir». To po rosyjsku znaczy: «Matko Boża, pomóż mi”.
Powiedziawszy te słowa, staruszek odszedł i skrył się za płotem, a teściowa moja zdrętwiała i mówi: „To przecież Mikołaj Cudotwórca! Dogoń go!” Rzuciłam się za płot, a tam ogromna pustka i nikogo nie ma... Człowiek nie mógł tu nigdzie zniknąć tak szybko. My natychmiast poszłyśmy do cerkwi i tam na ikonie Mikołaja Cudotwórcy natychmiast poznałam tego staruszka. Potem w czasie blokady głód skosił wszystkich moich bliskich, w tym i teściową. A ja jedna wbrew logice przeżyłam. Modlitwę „Otcze nasz” odmawiam i teraz każdego ranka.
„Komsomolskaja prawda”, 3 lutego 2001 r.
(po raz pierwszy opowiadanie o ukazaniu się Lubowi Sokołowej świętego, wydrukowano w codziennej prasie „Moskwa”, Nr 49, 1995 r. – w bezpłatnym dodatku do gazety „Argumenty i fakty”)
*Mordwini (Mordwa) – ludność mówiąca językami ugrofińskimi z grupy języków wołżańskich; zamieszkuje (w rozrzuconych skupiskach) głównie Federację Rosyjską: Republikę Mordwińską oraz Republikę Tatarstanu i obwody: samarski, penzeński, orenburski, niżnonowogrodzki oraz Syberię; także w Azji Środkowej w Armenii i w USA.
(Relacja innego autora o powyższym cudzie)
TAKICH domów na rosyjskich peryferiach tysiące. Wrośnięty w ziemię, z niedowidzącymi okienkami, sinymi obłupującymi się okiennicami. Przeszłabym obok, gdybym nie wiedziała dokładnie: potrzebuję właśnie do tego domu, w którym czeka przygotowane spotkanie z cudem. Już wypisana była delegacja i kupione bilety, nowiutka klisza załadowana do aparatu fotograficznego, spakowane rzeczy. A w sercu niewytłumaczalny niepokój, trwoga, nawet ból. Nie oszukać własnego serca: boję się tego spotkania, słabo wyobrażam sobie, jak będę w stanie stanąć przed wielkim cudem nieziemskiej Bożej łaski, grzeszny, zakrzątany w życiowych kolizjach, mały człowiek przed Bożymi oczyma niewątpliwej i przerażającej Prawdy. Jadę na dalekie orenburskie peryferie, do wsi Dierżawino, do domu, gdzie oto już prawie dziesięć miesięcy mirotoczy dwadzieścia cztery ikony. Wiadomość o tym przyniósł telefon czytelniczki z Orska:
U nas pielgrzymi ciągle tam jadą, wracają wstrząśnięci. Już wielu było. Gospodyni domu wszystkich przyjmuje, nikomu nie odmawia.
Zbliża się spotkanie z cudem i ja po raz któryś wyrzucam sobie, że z powodu niedbalstwa i lenistwa nienależycie się do niego przygotowałam. Trzeba było priczastitsia przed delegacją, popościć, poczytać akafist, zaprowadzić porządek w duszy, poprosić o przebaczanie bliskich. Obwiniam się, ale jadę. I oto już idę od zakrętu po zawianym gościńcu wzdłuż wyciszonego zimą brzeźniaka, wzdłuż srebrzących się pagórków, solidnie ukrywających pod śniegiem do czasu wszelkie życie.
DIERŻAWINO – prastara wieś. Była rodową posiadłością Gawriiła Romanowicza Dierżawina. Jego ojciec, otrzymał w 1753 roku ziemię na rzece Kutułuk w Buzułuskim powiecie Orenburskiej guberni, założył kilka wsi, które potem, połączywszy się, stały się jednym wielkim siołem (miasteczkiem) Dzierżawino. W 1798 roku wybudowano cerkiew. Ona i teraz stoi na wzgóreczku, śnieżnobiała ślicznotka, która wyrwała się z pęt bogoburczych lat, przeżyła zbezczeszczenie, zapomnienie, a teraz wesoło błogosławiąca nowiutkim krzyżem błękitne niebo. Żegnam się przed cerkwią, błogosław, Boże, ujrzeć darowany przez Ciebie cud.
Mała izba. Nachylam się, aby nie zaczepić futryny, wchodzę. Cały przedni kąt jest w ikonach. Malutkich, nieco większych, dwie całkiem wielkie. Małe ikony są prościuteńkie, papierowe i kartonowe. Jedne wiszą na ścianie, inne stoją na stole, na szafce nocnej. Przed każdą ikonką spodeczek, do którego właśnie spływa kropla za kroplą drogocenne miro łaski. W jednym spodeczku jest trochę więcej, w innym całkiem ciut-ciut. Widzę wielką ikonę Świętego Mikołaja, całą w kropelkach, jak w drogocennych perełkach, widzę Poczajewską ikonę, „Utoli moja pieczali”, „Skoroposłusznicę”, Iwierską, Kazańską, Przenajświętszej Trójcy, Pokrowa, prepodobnego Siergija Radonieżskiego, Sierafima Sarowskiego, błażennej Matronuszki i Ksienii Petersburskiej, Mikołaja Drugiego, „Błogosławienie dzieci”.
- Dwadzieścia cztery? – pytam gospodynię Antoninę Iwanownę Jefimową.
- Już dwadzieścia siedem – odpowiada i wychodzi.
Opuściwszy ręce stoję przed świętymi obrazami. Łapię się na tym, że wpatruję się w nie, wnikliwie szukając śladów aromatycznego mira. Widzę. Oto strużka spływa do spodeczka z ikony „Utoli moja pieczali” (Utul moje zmartwienia), oto „Celitiel Pantielejmon” cały w obfitych strużkach. Oto niewielki obraz Cara-ojczulka z zastygłymi kropelkami. Wielka ikona Zbawiciela na ścianie. Wpatruję się w Boskie oblicze i widzę wypływające z oczu Pana… łzy. Tak, tak, długa strużka z oczu do błogosławiącej prawicy.
Kiedy zaś, od czego zaczął się ten cud w domu Jefimowych? Pod ikoną Zbawiciela – nieduży obraz „Mikołaj Cudotwórca na relikwiach”. Od niego to zaczęły się cudowne zdarzenia w Dierżawinie. Ten cudotwórczy obraz znajduje się we włoskim mieście Bari, gdzie spoczywają relikwie wielkiego Bożego Świętego. Dwa lata temu cudotwórczy obraz przewieziono po diecezjach Rosji, nie ominięto też katedralnego Pokrowskiego soboru w Samarze, niedużą litografię (odbitkę) z cudotwórczego obrazu podarowano córce Antoniny Iwanowny – Oldze. A jesienią, koło północy (one dobrze zapamiętały ten dzień – 23 października), matka i córka zadrżały od jakiegoś silnego trzasku. W tym samym momencie z ikony Świętego Mikołaja wyszły dwie jaskrawe świetliste strzały. Świecenie trwało około dwóch minut. Przestraszyły się najpierw, a potem taką radością przepełniło się serce, nocą pobiegły po miejscowego kapłana, odsłużyli moleben. A po jakimś casie ikona Świętego Mikołaja zapłakała. Mirotoczenijem tego nazwać nie było można, właśnie z oczu świętego spływały mętne krople – najprawdziwsze słone łzy. Potem te łzy, zebrane ostrożnie na watkę, bada przyjeżdżająca z Orenburga komisja. Wniosek: najprawdziwsze ludzkie łzy. Dwa dni ikona płakała, a wkrótce zaczęły się tragiczne wydarzenia w Serbii.
Wkrótce ikona zaczęła wydzielać miro. I tak, że nawet ściana, na której ona wisiała, podmokła. Według składu płyn był całkiem inny, nie jak łzy, a lepki, oleisty, z zadziwiającym, niepodobnym do żadnego ziemskiego, aromatem. Kobiety wpadły w panikę, pobiegły do cerkiewnego starosty. Ten zadzwonił do Buzułuka do dziekana ojca Leonida. Dziekan – do władyki Walentina do Orenburga. Arcybiskup pobłogosławił ikonę zbadać. Wkrótce przyjechała komisja pięciu duchownych. Jeden z nich wziął do ręki ikonę i bezpośrednio jemu do dłoni z czoła swiatitiela Mikołaja, z błękitnego kamyka narysowanej korony wypłynęło miro. To był jawny cud, co też autorytatywna komisja poświadczyła.
A Olga wzięła i wytarła ikonę ręcznikiem. Duchowni zaczęli ją obstawiać, a ona tłumaczyła się:
- Bo ja chciałam zobaczyć, czy ikona będzie jeszcze mirotoczyć.
I obraz zamirotoczył znów. I to tak obficie, krople mira popłynęły potokami. To był początek cudu. Teraz każdego czwartku (dzień wspominania swiatitiela Mikołaja) w domu Jefimowych jest odprawiany do niego moleben, czytany akafist. Wkrótce zamirotoczyły również inne ikony. Jedna za drugą. Wieść o cudzie poszła daleko za granice Dierżawino. Oto i do Moskwy dobiegła według Bożej łaski. Pociągnęły do odległej orenburskiej mieściny pielgrzymi.
- Czego tylko u nas nie bywa – opowiada mi Antonina – zwłaszcza opętani przez ducha nieczystego nie mogą znieść łaski mirotoczących ikon. Krzyczą, szczekają, strasznie…
Jadą do Dierżawina z Samary, Buzułuka, Orska, innych miast i wsi. „Ikarusy” jeden za drugim podjeżdżają do małego domku na samym początku sioła. Bywa, nie mieszczą się wszyscy pielgrzymi, izba przecież malusieńka. Stoją na ulicy, czekają kolejki.
- Ciężkawo, pewnie, od takiego napływu gości?
- Nielekko – westchnęła Antonin Iwanowna. – Olga pracuje jako listonosz, ja jej pomagam. Bywa, emeryturę roznosić trzeba, a gość na progu. Pokażcie ikony. A ludzie na pieniądze czekają. Czasem, mówię, lecę, a pielgrzymi obrażają się – z daleka jechaliśmy, nie macie prawa odmawiać.
Oczywiście, odmawiać oni prawa nie mają. Tym bardziej, że Orenburski arcybiskup Walenty pobłogosławił przyjmować wszystkich pielgrzymów. Jefimowy teraz są na posłuszeństwie u „cudu”, na stałej warcie przy mirotoczywych ikonach. Podłoga w ich domu zawsze zadeptana, ciepło wylatuje przez stale trzaskające drzwi, domowe zajęcia nie robią się, a gromadzą się i gromadzą się. A ludzie ciągle jadą i jadą.
OPOWIEDZIAŁA Antonina o pewnym bardzo tajemniczym gościu. Zapukano. Stoi na progu żebraczka. Ślepa. Mówi, że przyprowadziła ją do Dierżawina Poczajewska ikona Bożej Matki. Weszła do izby, stanęła przed obrazami.
- Matronuszka, oto ona, moja Matronuszka – powiedziała, jakby zaśpiewała tak i podeszła bezbłędnie do ikony błażennej Matronuszki, przyłożyła się.
Dwa dni przebywała. Dużo ciekawego Jefimowym opowiedziała, jak po Rusi chodzi, jak w monasterach żyje, te tylko się dziwiły – ślepa, bez pieniędzy, i jak jej to się udaje. Cudzych ludzi tułaczka bała się, chowała się za firanką. Cichutko żyła, nie dokuczała. I tylko nagle zebrała się w deszcz i ciemność – pora mi, odchodzę. Ugadywały, bez sensu. Poszła.
Wielu pielgrzymów, raz przyjechawszy do Dierżawino, rwie się tu znów. Bardzo wielki i jawny cud w tym domu. Ikony mirotoczą tak obficie, że rzadko kto wyjeżdża bez buteleczki z mirem. Oto i Emilija Iwanowna Bobkowa z Samary nie pierwszy raz tu przyjeżdża. Pierwszy raz wybrała się sama. Dostała się kursowym autobusem. Przyszła do Jefimowych, a ludzi u nich – nikogo. Zaczęła modlić się i jakoś tak samo się wyrwało – za nowopriestawlennoho (nowo zmarłego) Mikołaja. Przestraszyła się, syn jej Mikołaj ma na imię. W strachu pomknęła do domu. Dzwoni z dworca:
- Syneczku!
A syn ze łzami:
- Wczoraj mój przyjaciel zmarł, Mikołaj… Oto jak odkrył Bóg przed świętymi ikonami, czyja dusza prosi o modlitwy.
A jeszcze zadawano mi w Dierżawino jedno i to samo pytanie:
- Dlaczego właśnie u Jefimowych ikony wydzielają miro? Kim one są, że są godne cudu? W czym są lepsze od nas?
Pytanie, na które nigdy nie odpowiem. Pytanie, na które nie odpowie nikt, dlatego że tylko duchonośnym (noszącym w sobie Ducha Świętego) starcom, świętego życia chrześcijanom, według ich sił dana będzie odpowiedź. Mogę powiedzieć tylko jedno – znaczy tak trzeba. Cuda po to właśnie są nam objawiane, aby poskromić nadmierną pychę wszystkowiedzących. Ja wszystko mogę obliczyć, przewidzieć, objaśnić, jestem wykształcony, oczytany, jestem inteligentny, nie jestem skłonny do mistycyzmu. A oto i wytłumacz, mądry oczytany trzeźwy, jak może tekturowa, cieniusieńka, prawie przezroczysta pod światło, ikonka płakać prawdziwymi ludzkim łzami albo roztaczać nieziemski aromat od obficie spływającej błogosławionej cieczy? Wytłumacz. Nie możesz?
PRADAWNA ruska wieś. Cerkiew-ślicznotka na wzgórku. Drzwi na oścież – wchodźcie, prawosławni, módlcie się.
- Przychodzą, modlą się? – pytam miejscowego duchownego ojca Anatolija Kasprika.
- Parafian u nas w cerkwi… Anastasija, Walentina, Gieorgij… – liczy na palcach – ludzi z ośmiu będzie.
W Dierżawino dwa tysiące mieszkańców. Na taką liczbę jednej Znamienskiej cerkwi mało. Ale – nie chodzą. Żyją bez modlitwy, bez pokajania, bez świąt Bożych, bez postów i bez wiary w cud. I tylko jedno pytanie mają do Jefimowych:
- A dlaczego właśnie wy?
I pomyślało mi się. Pan przyszedł przywołać nie sprawiedliwych, a grzesznych. Przypomnijmy sobie, weźmy przypomnijmy, jak nie wierzył apostoł Tomasz w Zmartwychwstanie Pana, nie wierzył nie z powodu zatwardziałości, a – bojąc się uwierzyć w radość niewypowiedzianą. Nie uwierzę, dopóki nie włożę palców swoich w rany Jego… I co czyni Pan? On zjawia się Tomaszowi. Oto Ja, wkładaj… Radością przepełniło się serce Tomasza, już nie zostało w nim miejsca niewiarstwu. I niesprawiedliwe jest ludowe przysłowie – niewierny Tomasz, dlatego że już kto jak kto, a Tomasz dokładnie wiedział, widział, dotknął(!) Zmartwychwstałego Zbawiciela. I wiara jego była mocna i niewątpliwa. Tak, może, i teraz zjawia się Pan nam, niewierzącym, mało wierzącym, rzadko wierzącym, upartym, poprzez mirotoczące ikony i opłakuje prawdziwymi, naszymi(!) łzami okrucieństwo i zawiść hardego świata.
1 WRZEŚNIA Olga i Antonina Iwanowna poszły odprowadzić do szkoły Oliną córeczkę. Wróciły, a ikonę Świętego Mikołaja (która pierwsza wydzieliła miro) ukradli. Unieśli też Poczajewski obraz Bożej Matki i wielkie ukrzyżowanie. Pobiegły ze łzami na milicję, ale bez pożytku. Olga mówi, że we śnie zjawił się jej Święty Mikołaj i odkrył, kto zabrał ikonę. Olga zaczęła błagać – oddaj, zapłacę tobie, ile mam, wszystko oddam. Na drugi dzień z perswazjami udał się cerkiewny starosta Wasilij Jegorowicz Kondakow. Zaproponował wszystkie pieniądze z cerkiewnej kasy, ale sukcesem i jego wizyta się nie zakończyła. Dwadzieścia dni minęło. Olga po praniu poszła wylać wodę do dołu za domem. A w dole tym ikona! Cała wymięta, w brudzie, pocięta. Świętokradcy próbowali zrozumieć, jak dostaje się do wnętrza ikony miro. Odmyły, odczyściły, skropiły świętą wodą, zakleiły pociętą w strzępy tylną stronę obrazu.
I oto on znowu mirotoczy. Kropelki mira spływają na spodeczek, ciesząc pielgrzymów i przepełniając bogobojnością ich serca. Od ikon było już kilka cudownych uzdrowień. Przejrzało dwie staruszki po zakropieniu w oczy mira. Stanęła na nogi jedna sparaliżowana kobieta z Kurmanajewskiego rejonu Orenburga.
Ja wychodziłam z domu, a w drzwiach już inni pielgrzymi. Wielka grupa dzieci z Samary na czele z batiuszką. Duchowny ostrożnie wziął w ręce ikonę Świętego Mikołaja:
- Patrzcie, dzieci, oto ono, aromatyczne miro.
Ucichły dzieci. Ich oczy skierowały się na święty obraz, obficie wydzielający nieziemską wilgoć. One widziały cud i nie wątpiły w niego. Zapewne odmienieni wrócą do Samary – wzmocniwszy się w wierze, poznawszy własnym sercem Boże miłosierdzie Bożej miłości.
N. Suchinina.
Witajcie
Oto jaki cud wydarzył się podczas II wojny światowej. Zapisane ze słów Iwana Dmitrijewicza.
Zdarzyło się to dawno, podczas II wojny światowej. Niemcy zajęli kolejową stację, ale do pobliskiej wsi nie zachodzili. Oni, oczywiście, że ją kontrolowali, jednak większa część wszystkich sił znajdowała się na stacji dla jej ochrony. Wańka już w swoje 14 lat pracował z partyzantami i zajmował się tym, że zakładał materiały wybuchowe pod składy niemieckich pociągów. On nierzadko zaglądał na stację i Niemcy, nawet nie podejrzewali, że ten chłopczyk jest właśnie minerem, którego oni tak długo szukają. Wańka pomagał rozładowywać wagony i za to dawali mu chlebowe suchary.
I oto pewnego razu, po kolejnym zadaniu Wańka wracał do wsi i przypadkowo natrafił na półzburzoną cerkiew. Grzebiąc się w szczątkach, on przypadkowo znalazł, jak pomyślał, piękny obrazek w złocistej ramce. Z tego obrazka patrzył na niego starszy człowiek podeszłego wieku z jasnymi oczyma i surowym spojrzeniem. „Pięknie!” – pomyślał Wańka i, wytarłszy z niego kurz, wsunął za pazuchę. Nie znalazłszy więcej nic ciekawego, skierował się do wyjścia i zaraz zobaczył niemiecki patrol. Wańka ogólnie zawsze spokojnie reagował na pojawienie się patrolu, ale tym razem on czemuś się wystraszył i, sam tego nie rozumiejąc, rzucił się do ucieczki. Dwóch niemieckich żołnierzy rzuciło się za nim, krzycząc: – Sofort bleibe stehen!, co oznaczało, natychmiast się zatrzymaj! Ale Wańka pędził ile tchu do lasu, nie oglądając się do tyłu. I nagle przed samą granica lasu pojawił się Potap. Był to wiejski chłop, i w dodatku milczek, a tu Wańka zobaczył go w mundurze policjanta.
- A no stój, draniu! – krzyknął Potap i podniósł karabin.
- Wujku Potap, to przecież ja Wańka! – krzyknął ten w odpowiedzi.
- Więc to ty podkładasz materiały wybuchowe pod pociągi? – nie opuszczając karabinu zapytał Potap.
- Więc ty jesteś zdrajcą, wujku Potap? O tobie mówili partyzanci? – ze zdziwieniem i złością w głosie zawołał Wańka.
Potap nacisnął na spust i gruchnął strzał. Kula uderzyła w pierś. Uderzenie było takiej siły, że Wańka odleciał ze trzy metry wstecz i na płask runął na ziemię. Natychmiast podbiegli żołnierze. Jeden z nich podszedł do na wznak leżącego ciała i trącił go nogą. Ten nie poruszał się, a z ust płynęła krew. Żołnierz nachylił się i wyrwał z ręki Wańki dwa kawałki lontu i pokazał je drugiemu. Drugi pokręcił głową i machnął ręką Potapowi, żeby ten podszedł.
- Gut schießt Du! Gut strzelasz – pochwalił niemiecki żołnierz Potapa – dostaniesz dodatkową puszkę tuszonki! Bardzo dobere!
Oni zabrali broń i udali się z powrotem na stację, aby zameldować o tym, że miner zlikwidowany.
Ocknął się Jasiek dlatego, że jego twarz oblizywał pies, którego on przygarnął do siebie, znalazłszy go na ulicy zagłodzonego i chorego. Wańka otworzył oczy i popatrzył na psa. Ten z lekka poskamliwał i kręcił ogonem z radości za swego gospodarza. Wańka spróbował wstać, ale ostry ból w piersi zmusił go krzyknąć i on znów położył się na wznak. Zebrawszy siły, obrócił się na bok i z trudem przezwyciężając ból, udało mu się usiąść. „Jakże to tak?” – pomyślał Wańka – „ja nie umarłem!”
On wsunął rękę za pazuchę i wyciągnął ikonę. Patrząc na nią, on nie mógł uwierzyć w to, co widział!
Święty Mikołaj Cudotwórca trzymał kulę w ręce, którą podniósł w błogosławiącym geście.
Wańka jeszcze raz obejrzał ikonę. Ale ona była napisana na drewnianej desce, która miała już nie jedną dziesiątkę lat. Dopiero teraz Wańka zrozumiał to, co zdarzyło się. On, jak i wszystkie radzieckie dzieci nie umiał modlić się, a i nie wiedział, jak to się robi. Pamiętał tylko, jak ukradkiem robiła to jego babcia. Dowlókł się do lasu, oparł ikonę o drzewo i, pochyliwszy się do ziemi, nie zwracając uwag na ból w piersi, oblewając się łzami, zawodził: „Dziękuję tobie, dziadku! Dziękuję, że mnie uratowałeś!”
W końcu uspokoiwszy się, położył się na trawie i, patrząc szeroko otwartymi oczyma na niebo, po którym płynęły białe obłoki, pomyślał: „Bóg na pewno jest! Babcia cały czas o tym mówiła, a ja nie wierzyłem. A teraz on mnie uratował”.
Wańka podniósł się, wsunął ikonę za pazuchę i natychmiast złapał się na myśli, że bólu w piersi nie było. On potargał siebie i rzeczywiście – pierś już nie bolała. „Cuda!” – pomyślał Wańka i poszedł do lasu do partyzantów.
Całą wojnę Wańka przeszedł, nie zostawiając ikony nigdzie ani na chwilę. Przez całą wojnę on nie otrzymał nawet zadrapania, chociaż i uczestniczył czasem w najbardziej zaciętych starciach i przeprawach. Teraz ikona stoi u Iwana Dmitrijewicza w krasnym (pięknym, świętym) kącie i Mikołaj Cudotwórca tak trzyma tę kulę, wypuszczoną zdradziecką ręką Potapa. Wielu rzeczoznawców patrzyło na ten cud, ale nikt nie był w stanie dać w tej sprawie żadnego wytłumaczenia.
Z poważaniem, Mikołaj Anisimow
Z Murmańskiej cerkwi Prepodobnego Trifona na ulicy Zielonej, nazywanej jeszcze Morską, odszedł w swoją ostatnią podróż dowódca załogi „Kurska” kapitan Gienadij Laczin.
- Tego dnia on długo stał przed ikoną Mikołaja Cudotwórcy – opowiada ojciec Andrej. – Później, kiedy Gienadij Pietrowicz wyszedł, ja podszedłem do ikony. Ikona wydzielała miro. Cudotwórca płakał. Sam w sobie ten cud, wielki i jednocześnie straszny…
Może to był znak Laczinowi? Może, Cudotwórca w taki sposób uprzedzał kapitana o zbliżającej się tragedii?
- Z pewnością. Chodzi o to, że Mikołaj Cudotwórca uważany jest za opiekuna marynarzy…
Sam batiuszka – były marynarz. Jeszcze dwa lata temu ojciec Andrej był porucznikiem Północnej floty Andrejem Amielinym. Służył na lotniskowcu „Admirał Gorszkow”.
- Mnie tak zmęczyli cudzoziemcy – skarży się ojciec Andrej. – Wyobrażacie, niedawno podchodzi jeden i pyta: „Czy uważacie, że winę za zagładę okrętu podwodnego ponosi Putin, ponieważ prowadzi państwo do totalitaryzmu”? I to do mnie – duchownego! Przecież ja nie mam prawa źle mówić o kimkolwiek, nawet o zakorzenionym mordercy. Moja sprawa – przywoływać ludzi do wszechwybaczenia, a nie tłumaczyć o polityce…
W cerkwi dużo ludzi. Do batiuszki podchodzi siwy mężczyzna, drżącą ręką wyciera łzy:
- Gdzie mam postawić świecę?
- Połóżcie na półeczkę. Kiedy zwolni się miejsce, ja postawię. Proszę tylko powiedzieć imię, – za kogo się pomodlić?
- A ja nie wiem. Na „Kursku” ich wiele…
Przed jedną z ikon starsza kobieta w żółtym płaszczu. Oczy zalane łzami, twarz kamienna. Szepcze:
- Boże, za co? Dlaczego Ty zabrałeś naszych chłopców? Oni przecież byli tacy młodzi…
Ojciec Andrej podchodzi do kobiety. Coś cicho jej mówi. Ona podnosi na niego oczy. Długo słucha, potem na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu…
- Póki nie dowiem się, że mego przyjaciela pochowano, nie uwierzę w jego śmierć – mówi młody człowiek, sądząc z figury, wojskowy.
- Dla Boga nie ma żywych albo umarłych – u Niego wszyscy są żywi! – tłumaczy ojciec Andrej. – Podwodniacy przeżyli męczeńską śmierć. Tym oni zmyli swoje grzechy. Ja mam nadzieję, że Pan wezwał ich wszystkich do siebie do raju.
- Ja przecież dobrze znałem nie tylko kapitana Liczina – mówi ojciec Andrej. – Ale i wielu innych Podwodniaków „Kurska”. Z admirałem Popowem też blisko się znamy. Dwa lata temu zwróciłem się do niego o zgodę na odejście z floty i poświęcenie siebie na służbę Cerkwi. On zwolnił. Popow – głęboko wierzący człowiek. Dwie jego córki śpiewają w chórze cerkiewnym w jednej z wołogodzkich cerkwi… Uwierzcie, jemu teraz jest bardzo ciężko. Mi też – mimo wszystko jestem marynarzem i rozumiem, co oni tam przeżyli. Choć wierzę, że Bóg ich nie zostawi. On przecież zabiera najlepszych.
„Moskiewskie wiadomości”
wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk