Swiatitiel Mikołaj ukazuje się nie tylko prawosławnym chrześcijanom, ale też innowiercom, i nawet poganom. Tak w kwietniu 1841 roku ukazał się on nocą w Konstantynopolu pewnemu mahometaninowi i powiedział mu:
- Idź, kop w podwórku (w takim to miejscu) ziemię i znajdziesz tam moją ikonę, wytryśnie też uzdrawiające źródełko.
Mahometanin nie posłuchał się swiatitiela. Wtedy swiatitiel jeszcze dwa razy ukazał się mu i polecił koniecznie kopać ziemię, inaczej groził mu biedą. Mahometanin przestraszył się i zaczął kopać ziemię i, rzeczywiście, wkrótce ukazała się tam woda. Zostawiwszy pracę, on oznajmił o tym swoim władzom. Przyszli mahometanie i konstantynopolski patriarcha. Praca poszła przy licznym zbiegowisku ludzi. Szybko odkryło się cudowne źródło i zjawiła się święta ikona. Patriarcha ogłosił: ta ikona przedstawia swiatitiela Mikołaja. Żeby zweryfikować ten cud, mahometanie nalegali, aby obmyć i napoić tą wodą jednego chorego. Kiedy to zostało uczynione, chory natychmiast wyzdrowiał. W ślad za tym cudem dokonało się jeszcze wiele cudownych uzdrowienia. Ale fanatyczni mahometanie przeciwstawili się temu, nie chcieli, żeby ludzie zwracali się ku prawosławnej wierze, po naleganiach tureckiego rządu źródło zostało zamknięte i cudotwórcza ikona dokądś się skryła.
„Duchownaja biesiada” nr 49, 1876
U szanownej i pobożnej wdowy ziemianki Marii Aleksiejewny Bułgakowej zamieszkiwał mieszczanin Grigorij Abramow, jej były chłop pańszczyźniany. Grigorij, rozpieszczony od dzieciństwa przez swego pana, nierzadko oddawał się hulaszczemu żywotowi.
Pewnego razu ona zaprosiła go do domu na całonocne czuwanie i moleben do swiatitiela Mikołaja. Ale on z grubiaństwem i nawet szyderstwem nad świętym – zrezygnował. To było 10 listopada 1862 roku. Po upływie miesiąca, 10 grudnia Grzegorz przyjechał pod wieczór do młyna mleć pszenicę. Zasypawszy ją do górnego pojemnika, poszedł na średnie piętro młyna. Tu spojrzał na Kazańską ikonę Bożej Matki, zauważył jakieś szczególne światło od jej oblicza i usłyszał głośnym głosem wypowiedziane słowa:
- Ty obraziłeś mego wybrańca świętego Mikołaja i dlatego dziś w nocy umrzesz.
Z przerażeniem i głośnym krzykiem pobiegł on na dolną kondygnację i opowiedział o tym, co widział i słyszał młynarzowi Mikołajowi i, poprosiwszy go, aby przypilnował przywiezioną przez niego pszenicę, pobiegł do swego mieszkania – tu wszystko opowiedział swoim krewnym, żonie, stryjowi i innym, i poprosił ich, żeby oni natychmiast przynieśli do jego mieszkania ikonę swiatitiela Mikołaja i poprosili duchownego w celu spowiedzi.
Ikonę przyniesiono. Przybył miejscowy kapłan Simieon (Czirkow). Abramow, zobaczył kapłana, upadł przed nim na kolana, głośno i z uczuciem kajał się przed nim w swoim grzechu w obecności bliskich, szczegółowo opowiedział o widzeniu i głosie we młynie. Kapłan udzielił mu stosownych pouczeń i poradził przeczytać akafist do swiatitiela Mikołaja. Grigorij natychmiast zaczął czytać akafist i, po przeczytaniu pobiegł do swojej matki Anny, mieszkającej w tej miejscowości (Mietlinie). On z poczuciem wstydu poprowadził ją ze świecą do niezamieszkałego pokoiku, wskazał jej ikonę swiatitiela Mikołaja i powiedział, że dziś oczekuje go śmierć za znieważenie wobec jej swiatitiela.
Matka pobłogosławiła syna i, uspokoiwszy go jak potrafiła, poszła odprowadzić do mieszkania.
Po drodze on wstąpił do domu pewnego chłopa (Siergieja Awdiejewa) i znów o wszystkim opowiedział.
Przyszedłszy do domu i odpuściwszy matkę, zmienił na sobie bieliznę i poprosił, aby zawiązano mu na krzyżyku nowy sznurek. Następnie pomodliwszy się, położył się spać w pańskiej kuchni. Rodzina jego nie zdążyła jeszcze zasnąć – jak Abramow jedynie w bieliźnie i w piżamie szybko wyskoczył z drzwi i, krzyknąwszy: „Żegnaj, żono, wybaczcie, jaka szkoda, że nie mogę poprosić o wybaczenie i pożegnać się z panią” szybko wybiegł na podwórko. Krewni pobiegli w ślad za nim, ale dogonić nie zdążyli. Tejże nocy wysłano konnych na poszukiwania, i już o świcie znaleziono go za wsią całkiem zamarzniętego. Palce jego rąk były złożone do żegnania się, jak u kajającego się grzesznika, na śniegu widoczne były ślady jego kolan. Być może, była to ostatnia, przedśmiertelna, jego modlitwa na kolanach.
„Woskresnyj dień” 1889 r.
Tę historię w latach 1980-ych opowiedział w bałaszichińskiej cerkwi duchowny Władimir podczas kazania na Liturgii.
Pewien człowiek tonął na morzu. Przypadkowo według opatrzności Bożej – on uchwycił się kłody i utrzymywał się na powierzchni. Ale czas mijał, siły opuszczały go, słabł, zwłaszcza z wychłodzenia ciała, gdy następował skurcz mięśni. A i rekiny mogły być w pobliżu.
Czując szybką śmierć, on powiedział:
- Koniec, Boże, dłużej nie mogę. Zaraz utonę.
I tu on wyraźnie usłyszał nad sobą głos:
- Kłamiesz, bezbożniku, nie utoniesz, za ciebie matka się modli.
On nie zdążył zorientować się, czyj to był głos w otwartym morzu (a był to posłany przez Boga swiatitiel Mikołaj), jak w oddali ukazał się statek. Zabrano go i uratowano.
Ale nie to go dziwiło, że głos Boży nazwał go bezbożnikiem (on rzeczywiście był wtedy niewierzącym), a to dziwiło, że w tym czasie, kiedy on tonął, jego matka modliła się za niego daleko na brzegu przed ikoną swiatitiela Mikołaja, jak się potem dowiedział, wróciwszy do domu – wróciwszy, według miłosierdzia Bożego, żywym i zdrowym.
Władimir Hubanow
Opowiadanie parafianina Mikołaja, uczestnika II wojny światowej
Oto co opowiedział pewnemu kapłanowi uczestnik II wojny światowej o imieniu Mikołaj: „Udało mi się uciec z niemieckiej niewoli. Nocami przekradałem się przez okupowaną Ukrainę, a dniem gdziekolwiek się chowałem. Pewnego razu, przebłąkałem się noc i nad ranem zasnąłem w życie. Nagle ktoś mnie budzi. Widzę przed sobą staruszka w kapłańskiej szacie. Staruszek mówi:
– Co ty, śpisz? Zaraz przyjdą tu Niemcy.
Przestraszyłem się i pytam:
– Dokądże mi uciekać? Kapłan mówi:
– Oto, widzisz, tam są krzaki, biegnij tam szybciej.
Obróciłem się, żeby uciekać, ale natychmiast opamiętałem się, że nie podziękowałem swojemu wybawcy, odwróciłem się… a jego już nie ma. Zrozumiałem, że sam Święty Mikołaj – mój święty – był moim wybawcą. Ze wszystkich sił rzuciłem się uciekać w krzaki. Przed krzakami widzę, płynie rzeka, ale nie szeroka. Rzuciłem się do wody, wyszedłem na drugi brzeg i schowałem się w krzakach.
Patrzę z krzaków – żytem idą Niemcy z psem. Szelma prowadzi ich bezpośrednio do tego miejsca, gdzie spałem. Pokręcił się tam i poprowadził Niemców do rzeki.
Ja cichutko przez krzaki zacząłem uciekać, coraz dalej i dalej. Rzeka ukryła mój ślad od psa i pomyślnie uniknąłem pościgu.
Potem dołączył do mnie jeszcze jeden żołnierzyk, też uciekł z niewoli.
Przedzieraliśmy się z nim do naszych i bardzo byliśmy głodni.
Pewnego razu spotkaliśmy na drodze dwie kobiety, odziane po mnisiemu. – Biedacy wy – powiedziały do nas kobiety – jakże się zmęczyliście i na pewno głodni. Oto wam troszkę chleba – i podała jedna z kobiet kawałeczek, zawinięty w papierek.
Idziemy dalej, rozwinąłem papierek, i cóż? W nim święta prosfora a z nią zapiska.
I oczom nie wierzę, w zapisce powiedziane „Za zdrowie Mikołaja” i dalej wymienieni wszyscy członkowie mojej rodziny, poczynając od żony.
Przeraziłem się – i nie zacząłem jeść prosfory. Ostrożnie przechowywałem ją. Ona dla mnie jakby drzwi do szczęścia otworzyła. Przedostaliśmy się pomyślnie przez linię frontu do swoich i na początku tak dobrze się składało, że zacząłem mieć nadzieję, że mnie do domu na urlop puszczą. Ale zdarzyło się tak, że pewien żołnierzyk poprosił u mnie moją bluzę. Ja mu ją dałem i zapomniałem wyjąć z kieszeni moją zawiniętą prosforę. Zwraca mi żołnierzyk bluzę i mówi: „A wiesz, ja wszak zjadłem to, co u ciebie w kieszeni było”.
I cóż? Wszystkie moje powodzenia znikły. Potem tyle biedy wycierpiałem, że i wspominać, i opowiadać się nie chce.”
Pewna kobieta zamówiła w cerkwi dziękczynny molebien do Pana i akafist do swiatitiela Mikołaja. Przed rozpoczęciem molebna kapłan zapytał ją:
- Z jakiego powodu dziękczynienie?
- Batiuszka, otrzymałam mieszkanie.
Niektórzy obecni czemuś zaczęli się śmiać. Ale kapłan przerwał śmiech, powiedziawszy, że ona postąpiła prawidłowo.
To było w latach 1980-ych, kiedy były kolejki na mieszkania. To teraz je się kupuje, a wtedy je otrzymywano; niektórzy żyjący w ciasnocie dokonywali tego, inni nie. Ona długo, kilka lat, czekała w kolejce po mieszkanie, ale kolejka z jakiegoś powodu nie przesuwała się: to jednemu dali poza kolejką, to drugiemu, to jeszcze coś tam, wtedy pobożna kobieta zaczęła się modlić do Boga i jego świętego swiatitiela Mikołaja, prosiła o przyśpieszenie otrzymania mieszkania.
I nieoczekiwanie po gorących modlitwach przynoszą jej zawiadomienie o przydzieleniu mieszkania. Ona zaraz poszła do cerkwi podziękować świętemu Mikołajowi, orędownikowi biednych i Jedynemu Dawcy wszystkich dóbr Bogu.
Władimir
Wiosną 1868 roku optyński ihumen Mark był ciężko chory na zapalenie płuc. W nocy na 26 maja, kiedy choroba osiągnęła najwyższe natężenie, on zobaczył w delikatnym śnie, jak do jego celi wchodzi wielkomęczennik Gieorgij i swiatitiel Mikołaj. Oni podnieśli go i jakby w strumieniu powietrza przenieśli go pod miasto Kozielsk i postawili w dolinie na pagórku w pobliżu miasta. W oddali widniały dzwonnice: Nikolska, Gieorgijewska i Wozniesieńska. Święci zwrócili uwagę na tę dzwonnicę, koło której on widział stojącą na powietrzu niewielką ikonę Matki Bożej.
- Ojcze, widzisz tę świętą ikonę – zapytał święty Gieorgij i dodał: – To Achtyrska ikona Bożej Matki. Chcesz być zdrowy, odsłuż przed nią moleben do Matki Bożej i w tej chwili ikona zaczynała wyodrębniać się coraz jaśniej. Wydając promienie porannej zorzy, ikona rozświetliła całą północną część miasta. Nachyliwszy się, w świętym drżeniu, ojciec Mark poczuł ulgę. Po molebnie przed Achtyrską ikoną, która w optyńskiej Kazańskiej cerkwi, stan chorego zaczął szybko się poprawiać. Ale, nagle, choroba z nową siłą wróciła. Tu on przypomniał sobie, że nie zatroszczył się odszukać wskazanej mu ikony. Wzięli się do poszukiwań. Dwaj mieszczanie udali się poszukiwać jej w cerkwiach Kozielska – we wszystkich trzech, zobaczonych we śnie, szukali też na dzwonnicy z kapłanem i stróżem, i znaleźli. Kiedy schodzili z dzwonnicy, kapłan, według natchnienia, wsunął rękę pod belkę, przy samym wejściu ze schodów strychu na dzwonnicę i wyjął stamtąd ikonę. To była Achtyrska ikona Bożej Matki. Na drugi dzień przed nią w cerkwi był odsłużony moleben, a następnego dnia przyniesiono ją do chorego. On poznał w niej zobaczoną w śnie i następnie szybko wyzdrowiał.
„Na brzegu Bożej rzeki”, Siergij Niłus 1909
Młody człowiek po urazie, otrzymanym na wojnie w Afganistanie, mógł poruszać się tylko przy pomocy z zewnątrz i na wózku inwalidzkim. Pewnego razu we śnie zjawił się mu Swiatitiel Mikołaj i powiedział:
- Jeśli ty przyjdziesz pokłonić się Życiotwórczemu Krzyżowi we wsi Godienowo, to otrzymasz uzdrowienie.
Zbudziwszy się młodzieniec zaczął prosić rodziców, aby zawieźli go do Krzyża. Rodzina długo nie decydowała się spełnić jego prośby, ponieważ nikt nie wiedział jak tam się dostać. Ale młodzieniec nalegał i mówił, że sam pokaże, jak trzeba dotrzeć, ponieważ drogę pokazano mu we śnie. Pomyślnie przyjechawszy do Godienowo, młodzieniec przyjął w cerkwi Święte Dary, zamówił moleben i po raz pierwszy samodzielnie wstał z wózka. Po kilu miesiącach całkowicie okrzepł i przestał potrzebować pomocy zewnętrznej oraz wózka inwalidzkiego.
Christos woskriesie (Chrystus zmartwychwstał), drodzy bracia i siostry!
Trafiwszy na Waszą stronę, nie mogę się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć o Wielkim Orędowniku przed Panem Jezusem Chrystusem – Swiatitielu Mikołaju Cudotwórcy. Zacznę od tego, że modlitewną pomoc i wsparcie tego sławnego Świętego Bożego, ja grzeszny sługa Boży – Mikołaj, odczuwam i otrzymuję, można powiedzieć, od kołyski. Cała nasz wielka rodzina (pięcioro dzieci) według modlitw mojej nieżyjącej już matuli (służebnicy Bożej Darii), która żywiła do swiatitiela Mikołaja szczerą miłość, od tego cudownego Świętego Wybrańcy często otrzymywała pomoc i obronę. Pewnego razu moja matula, w lata mojej młodości, opowiedziała zadziwiająca historię, którą, ja z Bożą pomocą, chcę Wam opowiedzieć. W 60. latach minionego stulecia zaczęło się prześladowanie Świętej Prawosławnej Cerkwi, zamknięto wiele świątyń, trzymać ikony w domu było niebezpiecznie. Pamiętam, że w naszym domu (mieszkaniu) przed świętymi obrazami zawsze cicho i gorliwie modliła się moja matula, i to ciepło od mrugania łampad i od cichej modlitwy do Boga, Carycy Niebiańskiej, Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy wlewało się niewidzialną łaską i w moje, wtedy maleńkie jeszcze serce. Nieoczekiwanie do naszego dobrego domu weszła wielka bieda. Moi starsi bracia, powołując się na surowy nakaz dyrektora szkoły, powiedzieli mamie, żeby ona wyrzuciła z domu ikony, ponieważ, według ich słów, w szkole powiedziano, że Boga nie ma, i kto będzie posiadać w domu ikony, tych będą wyrzucać z komsomołu, harcerstwa itd., itp. Mój nieżyjący teraz ojciec (sługa Boży Dmitrij) był człowiekiem jednocześnie surowym wobec naszych wybryków i jednocześnie dobrym wobec ludzi, on przeszedł całą wojnę, walczył w kompanii karabinów maszynowych NKWD i swoją drogę bojową zakończył dopiero w 1947 roku (po wojnie wykonywał specjalne zadania chwytania „leśnych” braci). Ojciec poparł moich braci i powiedział: „Matka, widzisz jakie czasy, przecież możemy zepsuć całe dalsze życie naszym dzieciom, dawaj wyrzucimy ikony, nas i tak wydadzą, i dzieci w szkole będą mieli wielkie nieprzyjemności”. Moja matula, człowiek zewnętrznie bardzo wątły, spokojnie powiedziała: „Wy najpierw mnie z domu wyrzućcie, a potem możecie i ikony wyrzucać.” Nikt i nic nie mogło zmusić mojej mamy zdradzić Boga, ona była gotowa na zniszczenie rodziny… Ojciec i moi bracia z takiej odpowiedzi byli bardzo niezadowoleni, ale mama była nieugięta. I tu w naszej rodzinie nastąpiło wydarzenie, które wszystko zmieniło… Mój ojciec był zapalonym rybakiem, tygodnie spędzał na rzece, łowił dużo ryb, raków, tak, że starczało i naszej wielkiej rodzinie i sąsiadom. W naszej rodzinie, bardzo biednie żyjącej nawet według tamtych czasów, nigdy nie było ducha chciwości i zachłanności, i bogaty połów ryb trafiał do sąsiadów bez jakiejkolwiek opłaty. Wkrótce po opisanych wydarzeniach w naszej rodzinie, kiedy w domu narastało niezadowolenie ojca i moich braci z decyzji mamy, ojciec na kilka dni wyjechał na ryby (był letni czas), a my zajmowaliśmy się swoimi dziecięcymi sprawami. Ojciec przyjechał, jak zawsze, z ładnym połowem, ale według słów mamy, coś go wstrząsnęło, drżały mu ręce i nerwowo palił, rwąc się coś opowiedzieć mamie. W końcu, uspokoił się i zaczął swoje niezwykłe opowiadanie, które przekazuję na podstawie słów mojej mamy prawie słowo w słowo. „W przeddzień odjazdu do domu, postanowiłem przenocować na jednej z polan w lesie, niedaleko od rzeki, rozpaliłem ognisko, zjadłem kolację, zabierałem się położyć się przy ognisku spać. I nie zdążywszy jeszcze się położyć, nagle wyraźnie zobaczyłem, że miejsce, gdzie się rozłożyłem, otoczyły… wilki! Całe stado. Ja przecież wiem, że latem są one syte i na ludzi nie napadają, chwytam płonącą głownię i zaczynam odpędzać wilki od ogniska… Wilki nie tylko nie rozbiegły się, one milcząc przebierały łapami i ciaśniej zwierały wokół mnie swój śmiertelny pierścień, oczy ich płonęły, paszcze były otwarte, dzikie bestie szykowały się do skoku. Ja, matko, przeszedłem całą wojnę, wiele widziałem, i śmierć w pobliżu widziałem, ale takiego przerażenia i strachu, wydaje się, nigdy nie doświadczyłem, jak w tym czasie… Już byłem przygotowany na najgorsze… I w te straszne dla mego życia chwile, na tej polance, oświetlonej tylko płomieniem ogniska, pojawia się nieoczekiwanie staruszek, ubrany po chłopsku, w płócienną koszulę, takież szarawary, opasany kolorowym pasem, w jego rękach zobaczyłem kijek. Wzniósł staruszek swój kijek i wilki… znikły, i staruszek tak samo znikł!!!” Ojciec wyraźnie poruszony tym, co przeżył, nagle osłupiał i… pokazując na jedną z ikon, z obrazem Swiatitiela Mikołaja, nagle głośno krzyknął – Matka!!! Oto TEN staruszek mnie uratował!!! Po tym ojciec zabronił braciom ruszać ikony, i z Bożą pomocą te świętości (Obraz Zbawiciela, Tichwińskiej Bożej Matki, Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy) są u mnie, grzesznego sługi Bożego Mikołaja, już wiele lat. Swiatitiel Mikołaj wszystko urządził tak, że i ikony w domu naszym zostały, i braci nikt już nie zmuszał je wyrzucać. W domu dalej trwało życie z Bogiem. A pokojny (nie żyjący już) ojciec mój po tym cudzie zaczął wyjątkowo czcić Świętego Wybrańca Bożego Mikołaja, Jego święta, w jego notesie (po śmierci) znalazłem kilka prawosławnych modlitw i wśród nich – do Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Swiatitielu Otcze, Nikołaje, moli Boha o nas. Amiń.
„Nikołaj Krawczenko” prihod@icmail.ru
Wydarzyło się to tego lata w hotelu robotniczym, położonym przy Troickim rynku w Dniepropietrowsku.
Jekatierina, kobieta średniego wieku, niewysoka i chudziutka, pracująca w zakładzie państwowym, bardzo potrzebowała środków: płaca niska, pomocy oczekiwać nie było od kogo, często musiała siedzieć głodna. Z hotelu niejednokrotnie próbowano ją wysiedlić. Poszukiwania innej pracy nie dawały rezultatu.
Pewnego razu przyjaciele podarowali jej maleńką ikonkę św. Mikołaja z modlitwą i poradzili modlić się do niego, jako obrońcy i pomocnika wszystkich będących w potrzebie.
A trzeba powiedzieć, że na dodatek do wszystkich nieszczęść, do kobiety zaczął przyczepiać się znany w hotelu pijak, wypędzony już przez drugą żonę. Czepianiu się towarzyszyły niemoralne propozycje, aby została kolejną jego „małżonką”. Jak nie starała się kobieta unikać kontaktów, nic to nie pomogło: on nie dawał jej spokoju.
I oto pewnej letniej nocy zaczął włamywać się do pokoju Jekatieriny z żądaniem, aby natychmiast otworzyła i uległa mu. Pomocy kobieta nie miała skąd oczekiwać: telefonu nie ma, a sąsiedzi w takich przypadkach wolą się nie wtrącać. Drzwi słabe, ledwie trzymają się na zawiasach, nawet podeprzeć ich nie ma czym. Jedyna nadzieja – na zamek.
Rozpacz ogarnęła Jekatierinę i ona zaczęła się modlić: „Boże! Matko Boża! Mikołaju Cudotwórco! Pomóżcie mi!”. Zaczęła żegnać drzwi.
Minęło kilka minut i – o, cud! Chuligan przestał się włamywać i dały się słyszeć jego oddalające się kroki. On zaczął z jakiegoś powodu dobijać się do sąsiadów – najpierw do jednych, potem kolejnych. Nikt mu nie otwierał. Było słychać, jak próbował otworzyć okno w korytarzu, ale do drzwi więcej nie podchodził. Po kilku godzinach wszystko ucichło.
…Rano nocny wizytator podszedł do Jekatieriny i z niespodziewanym spokojem zapytał:
- Co to za dziadek u ciebie mieszka?
- Nikogo u mnie nie ma, żadnego dziadka!
- Opowiadaj, sam widziałem! I to taki siwy, z brodą! Kiedy dobijałem się do ciebie w nocy, on z twego pokoju wyszedł – i dawaj mnie gonić. Ja do sąsiadów – on za mną, ja do okna – on za mną. Tak do rana ganiał, póki ja, w końcu, spać się nie położyłem…
Idzie Katia do pracy i myśli: co za dziadek, jak to mogło być?
I nagle przypomina sobie: ja przecież wzywałam Świętego Mikołaja, oto kto to był!
Po tym wydarzeniu nachalne żądania ustały, a i w ogóle przestał „zalotnik” pokazywać się Jekatierinie na oczy. A później według modlitw znalazła się też dodatkowa praca. I z hotelem wszystko wyszło dobrze: prześladowcy, mający chrapkę na jej pokój, sami się wysiedlili, i zakrólował spokój!
Święty Mikołaju, módl się do Boga za nas!
s.B. Tatiana, Dniepropietrowsk
Mniszka przysłała list o pielgrzymce prawosławnych duchownych i wiernych do Jerozolimy. „Tej zimy oni na statku skierowali się do Jerozolimy, a po drodze – na górę Atos i do miasta Bari do Mikołaja-ojczulka, akurat w czasie jego zimowego święta. Podczas podróży na statku służyli Liturgię. Kiedy przybili do miasta Bari, to dowiedzieli się, że była straszna burza, i dwa statki zatonęły, a naszego z pielgrzymami nawet nie wstrząsnęło ani razu. Co znaczy: Liturgia!”
Z prośbą o modlitewną pomoc.
Witajcie twórcy tego portalu. Dobrą sprawę robicie, ku chwale Bożej i Wielkiego Świętego Jego Mikołaja. Czytałem i radowała się dusza moja. Dałem obietnicę Batiuszce Mikołajowi, że napiszę Wam o Jego Wielkim wstawiennictwie odnośnie mnie, grzesznego sługi Bożego Witalija.
Wydarzyło się to około pięć lat temu. Paliłem papierosy, ze 14 lat. I oto jakoś w nocy, kiedy dyżurowałem w pracy, przyszła mi myśl rzucić to złe przyzwyczajenie. I wkrótce zachorowałem. Miejscowy batiuszka poradził modlić się do Świętego Bożego Mikołaja, „Czytaj akafist, Pan jest miłosierny!” Pokusa jest pokusą, zacząłem szukać akafitu, nigdzie nie ma! Pomodliłem się. I przyjaciel mój Kola podarował maleńką wytartą broszurkę z akafistem i żywotem Batiuszki Mikołaja. Zacząłem czytać akafist, czytałem, jakbym lekarstwo przyjmował. Czterdzieści dni obiecałem sobie czytać i czytałem! Od tej właśnie pory nie palę, Chwała Panu naszemu i Świętemu Mikołajowi. Wiele jeszcze razy Batiuszka Mikołaj pomagał mi. Zdarzyło się jakoś mi w pracy przyjąć prześladowania, za grzechy moje, ukarał mnie Pan. Według uczynków moich! Zacząłem płakać, czytać akafist znów 40 dni. Odpuścili wrogowie, wróciłem do pracy.
I następny raz zawiedli mnie w pracy gospodarze, zapłatę dali za miesiąc groszową, zacząłem się modlić, akafist czytać do Batiuszki Mikołaja i Obrończyni naszej Przenajświętszej Bogarodzicy. Znalazła się wkrótce praca, bezpośrednio obok Cerkwi ku czci Świętego Bożego Mikołaja!
I oto znów: niedawno zachorowałem, przeraziłem się chorobą, myślałem, że zapalenie wyrostka, pomodliłem się do Batiuszki Mikołaja, Matuszki Ksienii, poprosiłem o ich Święte Modlitwy do Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Wszystko się obeszło. Obiecałem napisać do Was. Wiele jeszcze cudów uczynił Pan według modlitw Swego Świętego, wszystkiego nie zliczysz, może, coś i zapomniałem, wybacz mi, Panie. Teraz mam problemy w pracy. Proszę Was, drodzy moi, pomódlcie się za mnie grzesznego, wydrukujcie mój list. Niech wielu dowie się, że Cudowny jest Bóg w świętych Swoich!
Na tym kończę. Wybaczcie mi. Chwała Bogu za wszystko. Z szacunkiem i miłością, sługa Boży Witalij. mailto:cpz@bk.ru
Zbaw was Panie! Witajcie.
Wysyłam wam historię, która wydarzyła się osobiście ze mną służebnicą Bożą Jeleną. Ta historia – o tym, jak nikomu, nawet w myślach, nie można krzywdzić wdów, i o cudownej pomocy Swiatitiela Mikołaja. W marcu 2001 roku do Sewastopola przyjechał archimandryta Miron (Piepielajew). Żeby porozmawiać z nim, utworzyła się wielka kolejka. Jedna z kobiet Jelena P., wystała w kolejce cztery godziny. I oto zostały już trzy-cztery osoby przed nią, i wkrótce ma iść na rozmowę, jak nagle podchodzi chudziutka staruszka, płacze bardzo żałośnie i mówi do ludzi: „Przepuście mnie, jestem wdową, ja muszę porozmawiać!”
Jelena głośno nic nie powiedziała, ale pomyślała: „Oj! Wdowa! Ja też jestem wdową – i nic: stoję w kolejce!” Ale Bóg nasz jest Sędzią i Obrońcą wszystkich wdów. I broni, i poucza z korzyścią dla duszy.
Tak oto mija miesiąc półtora i na Jelenę napada bieda – chcą od niej oszustwem i zuchwałością odebrać majątek. A tak składa się sytuacja, że i pieniędzy nie ma, żeby do sądu podać, i komu tylko powie o sytuacji, odpowiadają: „Nie przejmuj się!” – że niby, wszystko będzie dobrze. I Pan Bóg nie posyła współczujących.
Wtedy Jelena modli się do Boga i mówi: „Panie, Ty widzisz wszystko, co się wydarzyło i wiesz, Znający serca, że nawet gdybym miała pieniądze, do sądu bym nie podała. Nie chcę przykazania Twego łamać, pomóż. I pozostaw przy mnie majątek ze względu na wdowieństwo moje i dzieci moje, bo nie mam wsparcia i obrońcy, oprócz Ciebie”. I wiedząc twardo, że wszystko, co tylko trudne zdarza się w życiu naszym, wszystko jest za grzechy nasze, Jelena zaczęła szczególnie starannie przypominać sobie popełnione grzechy i kajać się. Przyszła do spowiedzi. Po kilku dniach przypomniała sobie jeszcze grzechy, znów przyszła do cerkwi, wyspowiadała się. Potem Pan znów posłał opamiętanie się, przypomniała jeszcze grzechy – znów się wyspowiadała. I tak kilka razy. I oto już niby nie ma w czym się kajać, a uczucie takie, że jeszcze nie opamiętała się (nie zmądrzała), nie wie, za co to kara ją spotkała. Przychodzi do Pokrowskiego soboru i ze łzami mówi do Boga: „Hospodi, wrazumi” (Panie ześlij opamiętanie, poucz).
Postała trochę i wychodzi z cerkwi. Tu przy bramie stoi mnich, zbiera ofiary, a obok niego… O Boże! Przecież to ta wdowa, staruszka, o której ja bez współczucia pomyślałam!!!
Podbiega Jelena do niej, płacze gorzko: „Wybaczcie mi w Imię Chrystusa! Ja was skrzywdziłam!” A ta staruszka z wielkim zdziwieniem, z dobrocią wielką, odpowiada: „Ja nie pamiętam, pani nie skrzywdziła!” A następnie: „Niech Bóg wybaczy!”
Przepłakała Jelena całą drogę do domu, a w domu do samego snu. Znów modli się do Boga: „Panie, pomóż! Ułóż moją sprawę z powstającymi na mnie, a ja obiecuję, że pomogę tej wdowie”. Obiecała Bogu i myśli: „A jakże ja ją odnajdę? Kim ona jest?”
I uspokoiła siebie, że znów ją odnajdzie w Pokrowskim soborze.
Tu trzeba powiedzieć, że Bóg nasz jest skorym pomocnikiem kajającym się – objawił swoją wszechmocną pomoc momentalnie. I to tak, że złoczyńcy nawet pozbierać się nie zdążyli. Tak wszystko cudownie rozstrzygnęło się! Nawet z zyskiem dla Jeleny.
A jakże wypełnić obietnicę wobec wdowy? Jelena kładzie pewną obiecaną kwotę do koperty, zakleja ją i mówi sobie: „Będę nosić kopertę zawsze z sobą, jak zobaczę wdowę-staruszkę – oddam. I nawet jeśli skończą się mi pieniądze, nie wezmę z koperty!” Zdecydowanie tak powiedziała. Chodzi do cerkwi, chodzi… W żaden sposób staruszki spotkać nie może. Nie choruje czasem? Gdzie ona? Tak mija rok.
I oto 22 maja 2002 roku Jelena idzie do budującej się cerkwi Swiatitiela Mikołaja w dzielnicy Kamyszowej zatoki. Bierze ze sobą domową pisaną (malowaną) ikonę Swiatitiela. W cerkwi wielu parafian przykładało się do ikony, radowali się: święto Nikoły! Zobaczyła ikonę również pewna staruszka, podchodzi przyłożyć się… „Ach! A pani to nie ta wdowa?! Ona! Ta sama! A ja mam dla was kopertę!” Staruszka zapłakała tak żałośnie, jak i wtedy, rok temu, w kolejce. Wzięła kopertę, odeszła.
Następnego dnia w tej samej cerkwi one znów się spotkały. Staruszka – Zoja, tak się nazywała – zapytała, czy pomoc jest prawosławna, wysłuchała historii Jeleny i opowiedziała swoją.
Zoja oszczędzała pieniądze sobie na pogrzeb. I te pieniądze jej skradziono. Martwiła się. Prosiła we łzach Świętego Mikołaja o pomoc. Przyszła z tą modlitwą na święto Swiatitela do Nikolskiej cerkwi. A tu prezencik – kopertka! Jakież było zdziwienie Zoi, kiedy w domu, otworzywszy kopertę, ona zobaczyła tyle pieniędzy, ile jej zginęło! Oto jak cudownie wszystko urządził Pan według orędownictwa Swiatitiela Mikołaja!
Koniec tej historii taki. Jeszcze po krótkim czasie, ku wielkiemu zdziwieniu Jeleny, przyszli ludzie, który ją wtedy skrzywdzili. Nauczeni nieszczęściem, które ich dopadło (śmiercią matki), prosili Jelenę o wybaczenie.
Panie, wszystkich Ty nauczyłeś, wszystkim wybacz!
s.B. Jelena, Sewastopol
Proszę, bardzo Was proszę umieścić na Waszej stronie moje opowiadanie o pomocy Mikołaja Cudotwórcy. Spasi Was Boh!
Latem 2007 r. u mojej mamy na nosie pojawiła się niegojąca się ranka, potem zaczął się nadymać taki różowiutki pęcherzyk. Na początku myśleliśmy, że to pieprzyk albo brodawka, ale że żadne domowe środki nie pomagały, mama zwróciła się do lekarza-dermatologa. Najpierw lekarka powiedziała, że to jakaś infekcja i wyznaczyła leczenie, które nie dało rezultatów. Skierowano do innego lekarza-dermatologa, ten powiedział, że to zwykła brodawka i można ją usunąć, tylko trzeba przedtem zrobić badania pod kątem komórek nowotworowych. Pierwsza analiza nie wykazała ich obecności, wyznaczono powtórną. W końcu je wykryto i postawiono diagnozę – basalioma. To rodzaj raka skóry, który, Chwała Bogu, nie daje przerzutów i przy wczesnym wykryciu łatwo się leczy.
Póki nie postawiono dokładnej diagnozy, a to ciągnęło się około dwóch miesięcy, modliliśmy się do Boga, Przenajświętszej Bogarodzicy i, w ostatnim czasie, ja zaczęłam modlić się do Swiatitiela Mikołaja, żeby w końcu postawiono diagnozę i, żeby choroba nie była poważna. Obiecałam Świętemu Wybrańcy, że jeśli wszystko będzie pomyślnie, to napiszę o jego wielkim wstawiennictwie przed Panem za nas grzesznych i słabych w wierze.
Kiedy mamie laserem usunięto ten obrzęk, to lekarz powiedział jej, że, pani za chwilę wyjdzie za drzwi już bez tej diagnozy.
Chwała Bogu!
Ludzie! Obowiązkowo przybiegajcie do pomocy Wielkiego Cudotwórcy Mikołaja i wierzcie, on NIGDY was nie zostawi, nawet jeśli was wszyscy opuszczą, i daruje proszone ku Chwale Bożej.
Swiatyj otcze Nikołaje, moli Boha o nas!
s.B. Natalia.
„W styczniu 1996 r. z powodu braku zajęcia zaczęłam przeglądać stare dokumenty i fotografie, przechowywane w pudełku. Wzięłam do ręki swoją legitymację komsomolską. Jakoś natychmiast napłynęły wspomnienia młodości. W styczniu 1956 roku wymieniano legitymacje na nowe, a było to w dniu Bożego Narodzenia. Mieszkałam wtedy w okolicy Tuły i miałam zaledwie 14 lat.
Komitet rejonowy komsomołu znajdował się w odległości około 17 kilometrów od naszego osiedla. Wcześnie rano przywieziono nas, uczniów, do centrum rejonu autobusem. Z przyjaciółką nowe legitymacje otrzymałyśmy jako pierwsze. Nie bardzo chciałam czekać, póki legitymacje wymienią wszystkim i zaproponowałam Lusi (tak nazywała się moja przyjaciółka), aby pójść do mojej krewniaczki, mieszkającej około 4 kilometry od miasteczka. Bardzo szybko dotarłyśmy do niej. Ona nas nakarmiła i my z Lusią dosłownie „przyssałyśmy się” do książek. Ciocia miała kompletny zbiór „Historii Świata” i Wielkiej Encyklopedii Radzieckiej. W tym czasie – ogromna rzadkość.
Przez czytanie nie zauważyłyśmy, jak zleciał dzień. Szybko ubrałyśmy się i udałyśmy się na przystanek autobusowy na skraju osiedla. Ściemniało się. Na autobus spóźniłyśmy się; oczekiwać następnego – bardzo zimno, a pieszo iść – i zimno, i wprost bardzo daleko, ponad 12 kilometrów. Można było skrócić drogę trzykrotnie, jeśli przeciąć zbiornik wodny. Nie pamiętam, komu przyszła do głowy ta myśl, jednakże skręciłyśmy na ścieżkę, prowadzącą ku temu zbiornikowi. Zauważyłam, że po ścieżce tego dnia nikt nie przechodził – ślady były przyprószone śniegiem. Lusia mnie uspokajała: niby to, ścieżka wyraźnie widoczna i na zbiorniku wodnym będzie taka sama.
Ale kiedy podeszłyśmy bliżej, ogarnęło nas przerażenie: Lód był goły, z ciemnymi rozstępami pęknięć, złowieszczo połyskiwał pod bożonarodzeniowym niebem, żadnych znaków ścieżki nie było. Stałyśmy milczkiem i nie wiedziałyśmy, co robić. Autobus odjechał, pieszo – i daleko, i zimno, przez lód – strasznie, można wpaść do naturalnych przerębli.
O czym myślała Lusia, nie wiem. A ja stałam i usiłowałam przypomnieć sobie chociaż jakąkolwiek modlitwę, której uczyła mnie babcia. Niczego nie byłam w stanie przypomnieć sobie, oprócz: „Mikołaju święty, uratuj i zachowaj nas”. Powtarzałam i powtarzałam te zbawienne słowa. Tymczasem zrobiło się całkiem ciemno.
I nagle 20-30 metrów od nas, na lodzie zobaczyłyśmy starszego mężczyznę, w staromodnym krótkim palcie, z laską. Machał do nas: czego, niby, stoicie, przecież wam trzeba na drugi brzeg. Idźcie! Poszłyśmy za nim, drżąc ze strachu i chłodu, przytulając się jedna do drugiej. Nasz przewodnik szedł przodem, nie pozwalając zbliżyć się do siebie, rozpędzając nas na boki, mówiąc, że jeśli będziemy iść kupą, to obowiązkowo wpadniemy pod lód. I tak szłyśmy, drżąc jak listki osiki, przeskakując przez pęknięcia. A przewodnik prowadził nas tylko jemu znaną drogą, w pełnej ciemności, omijając przeręble. Szerokość zbiornika wodnego w tym miejscu – ponad 2 kilometry!
Kiedy do brzegu zostało metrów 50, zerwałyśmy się biec, wyprzedziwszy naszego przewodnika. Wyskoczywszy na brzeg, zatrzymałam się, żeby podziękować temu, kto nas uratował od pewnej śmierci. Ale... ani na lodzie, ani na brzegu jego nie było. Oniemiałyśmy ze strachu. Postałyśmy jeszcze jakiś czas i rzuciłyśmy się biec do osiedla. W milczeniu rozeszłyśmy się do swoich domów. Kiedy następnego dnia zapytano nas, jak dotarłyśmy do domu, my z Lusią nie umawiając się odpowiedziałyśmy – autobusem. Ani w domu, ani kolegom nie opowiedziałyśmy o tej historii ani słowa. Przypomniawszy ją sobie po ponad 40 latach, nie wątpię, że podarował nam ratunek Mikołaj Cudotwórca. Dziękuję mu za nasze uratowane dusze”.
Galina Mantynowa
Prababcia naszej koleżanki Ałły była bardzo wierzącym człowiekiem. Miała dużo wielkich starych ksiąg, ikon. Jednak jej córka po rewolucji wyrosła na niewierzącego człowieka.
Kiedy miała ponad pięćdziesiąt lat, pojawił się u niej perforowany wrzód żołądka. Stan był ciężki, ona mogła umrzeć.
Zrobiono jej operację i szybko wypisano ze szpitala. Lekarze uprzedzili, że jeśli nie będzie jeść, to umrze. Tym niemniej ona nic nie jadła: nie mogła i nie chciała. I powoli słabła i słabła.
W kącie, gdzie było jej łóżko, był święty kącik. I tam – ikona Swiatitiela Mikołaja.
Pewnego razu ona nagle widzi, jak z ikony schodzi, jakby po drabince, sam Swiatitiel Mikołaj, ale tak małego wzrostu, jak przedstawiony był na ikonie. Zbliżywszy się do niej, zaczął ją pocieszać i przekonywać: „Moja droga, jeść trzeba, a to przecież zginąć można”. Potem on wspiął się ku kapliczce i stanął na swoje miejsce na ikonie.
Tego samego dnia ona poprosiła o jedzenie i potem zaczęła się poprawiać.
Dożyła do osiemdziesięciu siedmiu lat i odeszła na tamten świat jako prawdziwa chrześcijanka.
„Znak ten dany jest przez Boga dla naszego opamiętania i pokajania” – powiedział wielce błogosławiony Iow, metropolita Czelabiński i Złotoustowski, który przewodniczył eparchialnej komisji administracyjnej, która była niedawno w Swiato-Troickim soborze w Troicku. Po odsłużeniu z pełną czcią molebna i akafista celebrowanego przez miejscowego biskupa, członkowie komisji poddali szczegółowej analizie sam fakt pojawienia się na szkle gabloty Nierukotworennoho Obrazu (nie ręką ludzką uczynionego) swiatitiela Mikołaja cudotwórcy. Wnioski komisji wraz z foto i wideo materiałami oraz raportem proboszcza soboru kapłana Andreja Aloszyna zostały wysłane do Jego Świątobliwości Patriarchy Moskwy i Wszechrusi Aleksija II, który wykazał żywe zainteresowanie Trockim cudem. Dalej zamieszczamy opowiadanie głównego redaktora naszego czasopisma o pojawieniu się Nierukotworennoho Obrazu swiatitiela Mikołaja w Swiato-Troickim soborze miasta Troick Czelabińskiej eparchii.
Podczas pracy nad kolejnym numerem naszego prawosławnego czasopisma „Sobór Świętej Trójcy” otrzymaliśmy dokument z Orenburskiego archiwum o tym, że przed rewolucją koło miasta Troick znajdował się męski Mikołajewski monaster. A w naszej cerkwi już dwa lata znajduje się zwrócona przez troickich malarzy ikona Św. Mikołaja cudotwórcy, i na niej jest napis, że z Mikołajewskiego monasteru i czczona była jako kopia cudotwórczej ikony. Zamieściliśmy te informacje w naszej gazecie „Krestnyj put’” (Droga krzyżowa), przywieźliśmy jeden jej egzemplarz dla metropolity Czelabińskiego i Złotoustowskiego Iowa, i otrzymaliśmy jego błogosławieństwo na wzmożoną modlitwę przed ikoną Św. Mikołaja.
Zaczęliśmy służyć przed ikoną molebny z akafistami, wynosić ją na procesje, parafianie kupili nową drogą łampadę. Tak trwało przez trzy tygodnie.
W związku z tym, że ikona swiatitiela Mikołaja cudotwórcy stała się szczególnie czczoną w naszej cerkwi, a jej bardzo ciemne oblicze stało się jasne (o tym i wcześniej były świadectwa parafian), postanowiliśmy uzupełnić część warstwy farby, która odpadła w miejscu przedstawiającym twarz Świętego. Z obiektywnych przyczyn, restaurację kilkakrotnie odkładaliśmy, a jej początek (jakby przypadkiem) zbiegł się ze świętem przeniesienia Nierukotworennoho Obrazu (Ubrusu) Pana Jezusa Chrystusa. Rankiem 16/29 sierpnia 2001 roku ikona swiatitiela Mikołaja została zdjęta do restaurowania i przeniesiona do refektarzowej części naszego soboru. Z wielkim trudem malarz-ikonograf Giennadij Iwanczin i pracownicy cerkwi zdjęli szkło ramy-gabloty, a kiedy około godz. 11 praca z renowacją ikony została skończona, postanowiono szkło wstawić na miejsce. Ikonografowi wydało się ono brudne, dlatego potarł je palcem (na zdjęciu obrazu widać puste wytarte miejsce w okolicy podbródka Świętego) i poprosił stojącą obok kobietę, aby dokładnie umyła szkło gabloty. Olga Kalin – pobożna samotna matka czwórki małych dzieci, stale bywa w cerkwi na wszystkich nabożeństwach, wzięła to szkło i w odbitych promieniach światła zobaczyła na szkle srebrzysty Obraz swiatitiela Mikołaja. Zawołano proboszcza soboru. Kiedy przyszedłem, to od razu przeniosłem szkło z Obrazem do ołtarza i przystąpiłem do jego szczegółowego studiowania.
Mikroskopijne oleiste kropelki srebrzystej barwy tworzyły Obraz na przejrzystym szkle, w najdrobniejszych szczegółach kopiując ikonę Św. Mikołaja cudotwórcy. Warstwa obrazu na tyle cienka i delikatna, że można ją widzieć tylko na ciemnym tle nieco z boku. Oleista ciecz, tworząca obraz, nie wysycha i bez zapachu, ale kiedy zacząłem wycierać płatem (płótnem) używanym do priczastija ślady palców malarza na Obrazie, rozszedł się delikatny aromat. Koniecznie trzeba zauważyć, że szkło, na które przeszedł Obraz, znajdowało się od ikony w odległości 1-2 cm. Najdziwniejsze było to, że na szkło przeszedł obraz tego, czego nie było na ikonie (gdzie prześwitywała pusta deska i nie było warstwy farby) i z powodu czego była przedsięwzięta renowacja.
Wykonano foto i film wideo ikony Św. Mikołaja i jego Nierukotworennego Obrazu. Przypomnieliśmy sobie o okolicznościach odnalezienia Obrazu Pana Jezusa Chrystusa i Całunu Turyńskiego i dlatego zrobiliśmy negatywy ze zdjęć naszego szkła. I… na negatywie ukazał się pozytywny obraz Św. Mikołaja, tzn. samo szkło i Nierukotworennyj Obraz na nim są negatywami realnego przedstawienia Świętego. Przy przejściu najdrobniejszych szczegółów ikony na szkło, jednocześnie, wyraz oblicza i oczu na ikonie oraz negatywie bardzo się różnią. Jeśli na ikonie wyraz oblicza swiatitiela jest łaskawy, to na szklanym Obrazie – surowy i współczujący.
Świadkami odnalezienia Nierukotworennoho Obrazu swiatitiela Mikołaja cudotwórcy stali się duchowni naszego miasta, (przy czym niektórzy z nich odczuwali wyjątkowy aromat w cerkwi), ihumeni żeńskiego monasteru Ksienija, dziesiątki parafian soboru.
Obecnie Nierukotworennyj Obraz powszechnie jest czczony przez parafian soboru, wierzących ludzi naszego miasta, licznych pielgrzymów z innych miast i wsi. Wielkie zainteresowanie tym wydarzeniem przejawiły liczne środki masowej informacji, jak elektroniczne, tak i drukarskie.
Zamówiliśmy i wykonaliśmy specjalną ramę-gablotę dla Nierukotworennoho Obrazu Św. Mikołaja i w danym momencie sama ikona oraz Obraz udostępnione są dla adoracji w świątynnej części Świato-Troickiego soboru m. Troick Czelabińskiej diecezji.
Telefon: 8-(351-63) 2-57-67. foto: http://www.rus-sky.com/miracles/pic47.htm
Wiosną 1976 roku mniszka Olimpiada (teraz już nie żyje) opowiedziała następnego dnia po święcie Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy, że na świątecznej Boskiej Liturgii w Swiato-Nikołajewskiej cerkwi w Kursku kilkoro modlących się parafian godnymi było widzieć coś całkiem niezwykłego.
W ołtarzu odprawiało nabożeństwo dwóch duchownych, protojerej Anatolij Filin i Lew Lebiediew (też już nie żyje – zmarł jako kapłan Rosyjskiej Prawosławnej Cerkwi Zagranicznej). Po nabożeństwie jednemu z nich zadano pytanie:
- A gdzie jest trzeci kapłan, który z wami służył?
- Jaki? Przecież oprócz nas dwóch nikogo nie było!
Tymczasem kilkoro naocznych świadków przez otwarte Carskie Wrota, po prawej stronie, widziało stojącego w ołtarzu na archijerejskim miejscu siwowłosego starca, gorliwie modlącego się i czyniącego pokłony. Jego szaty było o wiele jaśniejsze, bogatsze od szat innych duchownych, jego riza (szata liturgiczna) jakby płonęła. Z całą pewnością wiadomo: nie ma i nie było w riznicy (w zakrystii, gdzie przechowywane są szaty liturgiczne) Swiato-Nikołajewskiej cerkwi tak wytwornych szat. Oto i pomyśleli ci, którzy zobaczyli starca: batiuszka ze stolicy w gości zawitał. Tymczasem, Kurski Władyka Chryzostom tego dnia był na wyjeździe. A poza tym wszystko było jak zawsze. Jedynie tylko w przeddzień ojciec proboszcz zlekceważył polecenie pełnomocnika w sprawach religii, wziął i postawił na anałoj (pulpit cerkiewny) dla pokłonienia (oddania czci, pokłonów) cudotwórczą ikonę Swiatitiela w białych szatach. Ale z ołtarza na pokłonienie się świętości cudowny kapłan tak i nie wyszedł.
Dowiedziawszy się o tajemniczych odwiedzinach, batiuszki zaczęli sprawdzać, czy to nie ich odbicie błyszczało w szkłach ikon, ustawiali się na różne sposoby, tak i siak, ale nic podobnego nie zobaczyli.
- Dziewczyny, przecież to cud! – powiedział wtedy, zwróciwszy się do chórzystek, jeden z odprawiających tę Liturgię protojerejów.
- Jakiż piękny był, jak pobożnie się żegnał i pokłony składał, wszystko na Hornieje miesto*. Myśmy pomyślały, że to Biskup Pimien z Saratowa – odpowiedziały chórzystki.
I dopiero z upływem czasu ludzie zrozumieli, że trzecim kapłanem tego dnia w Swiato Nikołajewskiej cerkwi był… Swiatitiel i Cudotwórca Mikołaj!
Jewgienij Murawlow
*Hornieje miesto (podwyższone, główne miejsce za ołtarzem, na którym w stosownym czasie, podczas Liturgii, zasiada biskup).
Wieś Malinniki, nosząca także nazwę Stogowo, położona jest niedaleko od trasy Moskwa-Niżnij Nowgorod, około dwudziestu pięciu kilometrów od Sjergijewa Posadu. Trzy wieki temu wydarzył się tu cud. Miejscowym chłopom pewnego razu na stogu siana ukazała się ikona Swiatitiela Mikołaja Cudotwórcy. Oni przenieśli ją do najbliższej cerkwi. Obraz znów pojawił się na dawnym miejscu. „Nie uczciliśmy Świętego, jak należy” – martwili się chłopi i następnym razem ikona była przeniesiona z procesją. A potem zjawił się we śnie jednemu z miejscowych mieszkańców cudowny starzec i powiedział: „Co wy ciągle nosicie mnie tu i tam? Wybudujcie tu cerkiew”. Tak też zrobili. Zbudowali najpierw drewnianą cerkiew, potem murowaną. W lata bezbożności, ją, jak i wszystkie, zamknięto. Przywrócić do życia świątynię, która przez ten czas doszła do ruiny, okazało się nielekko: Wieś Stogowo, Malinniki też, do dziewięćdziesiątych lat zupełnie się wyludniła. Życie w ceglanych ścianach cerkwi tli się wysiłkami proboszcza, kapłana Wiaczesława Brigiedy i kilku babć, stanowiących wspólnotę. Niektóre z nich pamiętają jeszcze dawną, kwitnącą cerkiew. Teraz w cerkwi chłodno, zamiast szyb w oknach – polietylenowa folia. Ściany, z których zbito tynk, goła podłoga z desek. Piec do opalania węglem – jedyne źródło ciepła. A ikona? Ona znalazła się! Wszyscy dużo modlili się o to. Ikona obecnie znajduje się w riznicy (zakrystii) Ławry. Minie jakiś czas, wyposażona zostanie cerkiew i ikona tu wróci. I jeszcze jeden cud. Tego dnia, kiedy została zamknięta cerkiew, pojawiło się źródło. Opowiadają, że w świerk uderzyła błyskawica i na tym miejscu wytrysnął potok wody.
Idę z cerkwi po wieczornym nabożeństwie. Śpieszę do domu, przecież ja z pracy prosto do cerkwi. Przede mną powolutku idą dwie staruszki. Idą, trzymają się jedna za drugą. Ślisko. Spróbowałam je wyprzedzić, a w tym czasie jedna babcia mówi do drugiej: „To po prostu cud”. Zwolniłam kroku, wsłuchałam się. A babcia opowiada. „Wybrałam się z domu, odziałam się już. Patrzę, kluczy na szafce nie ma. No, myślę, spadły. Nie, na podłodze nie ma. Szukałam, szukałam. Nie mogę znaleźć. Już się i rozebrałam. I w kieszeniach szukałam, i w torebce. Nie ma nigdzie. Choć ty idź, a drzwi otwarte zostaw. Podeszłam do ikony Mikołaja Cudotwórcy i dawaj go prosić, żeby pomógł mi klucze znaleźć. Pokłon uczyniłam. Wstaję. Oczy podniosłam, a na gwoździku, przy oknie wiszą moje klucze. Nigdy przecież tam ich nie wieszałam, zawsze na szafeczce w korytarzu zostawiałam”. Wyprzedziłam staruszki i znów omal nie biegiem. Przecież w domu mama chora, a i syn powinien z pracy przyjść. Do domu przyszłam i od razu do kuchni kolację szykować. Przyszedł syn. Póki się rozbierał, opowiedziałam mu, co usłyszałam po drodze z cerkwi. Syn poszedł do pokoju, a ja znów do kuchni. Po około dziesięciu minutach słyszę krzyk: „Mamo!” Biegnę do pokoju. Mój syn zmieszany. Wzrok ma on słaby, ale nosi nie okulary, a soczewki kontaktowe. I oto jedna soczewka jakoś wypadła. Soczewka – to przecież taki maleńki całkiem przezroczysty płatek. Na podłodze u nas dywan, a na kanapie puszysty koc. Czyż można tu znaleźć. A mi z moimi oczami nie ma co i próbować szukać. I on znaleźć nie może. Nagle mój synek padł na kolana przed ikoną Mikołaja Cudotwórcy i zaczął prosić go. A ja, aby nie przeszkadzać, znów poszłam do kuchni. Myślę, niemożliwe jest znaleźć tę soczewkę. Trzeba nowe kupić. A i do pracy jutro. Co on będzie robić? Wtem idzie mój syn do mnie do kuchni i pokazuje mi swój palec: „Patrz mamo. Pomodliłem się, zacząłem wstawać, oparłem się ręką o tapczan, a ona do palca się przykleiła”.
Pawłowa Z. S.
Minęło 40 lat od tamtej pory, a cud ten i teraz przed moimi oczami, jak żywy stoi. Do śmierci nie zapomnę. Był gorący majowy ranek. Na bazarze – ożywiony targ. Wzdłuż handlowego szeregu wyciągnęła się długa kolejka. Podchodzimy z Dunią Aleksiejewą, a tam sprzedają ikony na papierze fotograficznym po 10 rubli. Wszyscy chcą kupić ikonę Mikołaja Cudotwórcy, ale nie decydują się. Ta ikona kosztuje 15 rubli. Kobiety targują się, stroją się, proszą sprzedawczynię ustąpić i sprzedać ją za 10 rubli. A sprzedawczyni nie zgadza się. „Nie – mówi – mam jednego Świętego Mikołaja”. My z sąsiadką też bardzo chciałyśmy kupić tę ikonkę, i nawet pieniądze przygotowałyśmy, ale bez kolejki wstyd było brać. Przecież wielu chciało ją kupić. Stanęłyśmy z sąsiadką Jewdokią na sam koniec kolejki. Czekamy w niepokoju: a jeśli nie dostanie się! Pogoda upalna, taka spokojna była, ani najmniejszego wiatru. Pot z twarzy wycieramy. Nikt nie kupuje ikony za 15 rubli. Powoli cicho dyskutują, błagają sprzedawczynię, oczekują, a może opuści. Ale handlarka nieubłagalna. I nagle wśród takiej znojnej zupełnej ciszy wzbiła się w powietrze właśnie ta ikonka, poleciała, jak motylek albo jesienny listek, i przylgnęła wprost do mego serca. I ja z wielką radością przycisnęłam ją lewą ręką do piersi. Wszyscy tak i jęknęli jednym tchem:
- Jakże to tak?! I wiatru przecież żadnego nie było!
- Oto i cud! – wyrzekła sprzedawczyni, skrzyżowawszy ręce na piersi.
- A czemu by nie do mnie albo do kogokolwiek innego przylepiła się? – Z niezadowoleniem pożaliła się Jewdokija. Położyłam na ladę pieniądze i pobiegłam do domu. Duniasza za mną, ledwie nie płacząc. Długo potem z Dunią wspominałyśmy ten cud. Znajomym opowiadałyśmy. Teraz już jej, nieboszczki, nie ma wśród żywych. Ale niech ona słyszy martwym uchem: prawdę mówię. Być może, ktoś jeszcze ze świadków pamięta o tym cudzie.
W. Starostina, Tataria
Wydarzyło się to dwa lata po moim chrzcie. Regularnie chodziłam do cerkwi Bożej, modliłam się z modlitewnika, ale szczególnej potrzeby zwracania się do świętych Bożych nie odczuwałam. I oto najpierw straciłam wysokopłatną pracę, następnie niespostrzeżenie zaatakowały choroby - mnie i moje dziecko. A pewna ślepa staruszka dawno już prosiła, aby zaopiekować się nią i mówiła, że trudzących się na niwie Bożej Pan nie opuści w potrzebie. Ale, widać, nie płonęła moja dusza chrześcijańską wiarą, chociaż czytałam żywoty świętych i widziałam przykład pobożności. I chodziłam w poszukiwaniach pracy z wysokimi poborami, a uboga babcia modliła się i prosiła o pomoc.
Pewnego razu wieczorem porosiła mnie o nocleg rodzina uchodźców. Nic nie podejrzewając, wpuściłam ich do siebie, a sama nocowałam u znajomej, która pojechała opiekować się chorym ojcem i zostawiła mi swoje klucze. W niedzielę poszłam do cerkwi i długo nie chciałam wracać do domu… Wszystko wydarzyło się według Opatrzności Bożej. Wędrowcy, których przygarnęłam, wynieśli wszystko, co miałam, i wszystko cenne od koleżanki (klucze oni znaleźli). I oto wtedy zaczęłam modlić się, jak mogłam, do świętego Bożego Mikołaja Cudotwórcy, żeby przebłagał on Boga za mnie, grzeszną.
Pomoc przyszła stamtąd, skąd nawet się nie spodziewałam. Pojechałam do swojej znajomej staruszki opowiedzieć o swojej biedzie (na ogromną sumę zabrali rzeczy przyjaciółki). Pomodliłyśmy się z nią i wszystko powierzyłyśmy w ręce Boże. Zajeżdżam do niej po raz kolejny, a na stole leży koperta dla mnie, i tam dokładnie tyle pieniędzy, ile trzeba było na spłacenie długu. Okazuje się, przypadkiem przejeżdżała przez Petersburg dawna koleżanka babci i zostawiła te pieniądze w imię dawnej przyjaźni. Podziękowałam wtedy Świętemu Mikołajowi, że wymodlił dla mnie taki cud. Zostałam żyć u tej babci i spędziłyśmy wspólnie jeszcze kilka błogosławionych lat. Tak został moim patronem i orędownikiem święty arcybiskup Mirlicyjski Mikołaj Cudotwórca.
Ałła Pachmutowa, Sankt Petersburg
wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk