Cuda Świętego Mikołaja


Ikona odnowiła się w ogniu

Koło miasta Tambowa jest wieś Łysyje Hory. Mieszka tu staruszek Aleksandr, ma około osiemdziesięciu lat. W swojej młodości, porwany bezbożnym nauczaniem bolszewików, komunistów, stał się on jawnym bezbożnikiem i bogoburcą. Pewnego razu, w porywie wściekłej walki przeciwko Cerkwi, powrzucał do ognia wszystkie ikony, które były w domu. I wszystkie ikony spaliły się, oprócz jednej. Cudem zachowała się w ogniu i nawet nie nadpaliła się, ikona swiatitiela Mikołaja. Co więcej, ikona odnowiła się w ogniu: Farby na niej zajaśniały jak nowe, oblicze rozjaśniło się, ożyło. Cud ten zadziwił wielu mieszkańców tej wsi. Minął czas i oto bezbożnik trafił do więzienia. Za co? Według świeckiego punktu widzenia: za nic, za fałszywe oskarżenie; a według duchowego rozważania: za bogoburstwo. Tu, w zamknięciu, on przyrzekł Bogu i biskupowi Mikołajowi: jeśli wyjdę stąd, odsłużę moleben świętemu Mikołajowi. W tym czasie, w 1953 roku, zmarł wielki władca kraju i ogłoszono amnestię uwięzionym. Pod amnestię podlegał również Aleksander. On wrócił do domu. Były bezbożnik przyszedł do cerkwi i poprosił kapłana, żeby odsłużył moleben cudotwórcy Mikołajowi. Tak ogniem cierpień Bóg odnawia duszę człowieka.

Władimir Hubanow

 

I wilki nie zagryzły

Maria Pietrowna uwierzyła w Boga, a zwłaszcza w pomoc Swiatitiela Mikołaja, po pewnym wydarzeniu.

Ona wybrała się do ciotecznej siostry na wieś. Wcześniej u niej nie była, ale w lipcu córka z zięciem wyjechali na Krym, obaj wnukowie poszli na biwak, i, zostawszy w mieszkaniu sama, Maria od razu zatęskniła i postanowiła: „Pojadę do swoich na wieś”. Nakupowała prezentów i wysłała telegram, żeby jutro spotkali ją na stacji Łużki.

Przyjechała do Łużek, rozejrzała się, a na spotkanie nikt nie wyszedł. Co tu robić?

- Oddaj, miła, swoje tobołki do naszej przechowalni – poradziła Marii dyżurna stacji – a sama idź prosto tą drogą z osiem, a może i z dziesięć kilometrów, dopóki nie napotkasz brzozowego zagajnika, a obok niego na wzgórku, oddzielnie od innych, dwie sosny. Skręć prosto na nie i zobaczysz ścieżkę, a za nią – groblę. Przejdziesz groblę i znów na ścieżkę wejdziesz; ona do lasku prowadzi. Troszkę przejdziesz między brzozami i prosto na tę wieś, co ci trzeba, właśnie wyjdziesz.

- A wilki u was są? – z obawą zapytała Maria.

- Są, kochaniutka, nie ukrywam, są. Ale póki widno, one nie ruszą, a pod wieczór, oczywiście, poswawolić mogą. Ale, może przebiegniesz!

Poszła Maria. Ona była ze wsi, ale przez dwadzieścia lat życia w mieście odzwyczaiła się długo chodzić i szybko się zmęczyła.

Szła ona, szła, nie to, że dziesięć, a całe piętnaście kilometrów przeszła, a ani dwóch sosen, ani brzozowego zagajnika nie widać.

Słoneczko za las się schowało, chłodkiem pociągnęło. „Choćby żywego człowieka spotkać” – myśli Maria. Nikogo! Nieprzyjemnie się zrobiło: a co jeśli wilk wyskoczy?.. Może, dwie sosny dawno już minęłam, a może, one jeszcze daleko…

Całkiem ściemniało… Co robić? Wracać? Ale do stacji dopiero przed świtem się dobierzesz. Ot i bieda!

- Swiatitielu Mikołaju, zobacz, co mi się przydarzyło, pomóż, kochaniutki, przecież mnie wilki na drodze zagryzą – zaczęła modlić się Maria i ze strachu zapłakała. A wokół cisza, ani duszy, tylko gwiazdki na nią z ciemnego nieba patrzą… Nagle gdzieś z boku głośno zastukały koła.

- Ludzie, to przecież przez groblę ktoś jedzie – zrozumiała Maria i pobiegła na stuk. Biegnie i widzi, że z prawej dwie sosny stoją – i od nich ścieżka. Popatrzyła! A oto i grobla. Jakież szczęście!

A po grobli stuka kołami niewielka taratajka, zaprzęgnięta w jednego konia. W taratajce staruszek siedzi, tylko plecy i głowę widać – jak bielutki dmuchawiec, a wokół niej – jasność…

- Swiatitielu Mikołaju, przecież to ty sam! – wykrzyknęła ona i, nie patrząc na drogę pobiegła dopędzać taratajkę, a ta już do lasku wjechała.

Biegnie Maria co sił w nogach i tylko jedno krzyczy:

- Poczekaj!..

A taratajki już nie widać. Wyskoczyła Maria z lasku – przed nią chaty, przed skrajną chatą staruszkowie siedzą na bierwionach. Ona do nich:

- Przejeżdżał przed chwilą obok was dziadek siwiutki na taratajce?

- Nie, miła, nikt nie jechał, a my już godzina, jak siedzimy.

U Marii nogi się ugięły – usiadła na ziemi i milczy, tylko serce w piersiach kołacze i łzy podpływają. Posiedziała, zapytała, gdzie chata siostry stoi i poszła cicho do niej.

Tak swiatitiel Mikołaj wyprowadził błądzącą z lasu.

 

„Do Swiatitiela Mikołaja nie mogłem strzelać…”

Trwała wojna domowa. Dziewczyna stała koło swego domu i celował do niej z karabinu mężczyzna chłop.

Dziewczyna (E. P.) trzęsąc się przycisnęła ręce do piersi i z wielką wiarą i nadzieją gorąco pomodliła się: „Ojczulku, swiatitielu Chrystusowy Mikołaju, pomóż, obroń!”

I nagle chłop rzuca broń na bok i mówi: „Biegnij, natychmiast uciekaj, dokąd chcesz, i nie pojawiaj mi się na oczy”.

Ona zabiegła do domu, wzięła coś i pobiegła na stację. Odjechała do Moskwy. Minęło kilka lat. Pewnego razu rozległ się dzwonek do drzwi.

Stoi wioskowy mężczyzna, chudy, cały obdarty i się trzęsie. Pyta, czy tu mieszka E. P. Odpowiadają mu, że tu, i zapraszają, aby wszedł. Kiedy on ją zobaczył, padł jej do nóg, z płaczem zaczął prosić o wybaczenie. Ona nie wiedziała co robić, zaczęła go podnosić, mówiąc, że go nie zna.

- Matulu E. P., ty mnie nie poznajesz? To ja, ten sam, który chciał ciebie zabić. Podniosłem broń, wycelowałem i tylko chciałem strzelić, a tu widzę, że zamiast ciebie stoi swiatitiel Mikołaj. Do niego ja nie mogłem strzelać.

I znów padł jej do nóg.

- Od tej pory choruję. Postanowiłem ciebie odszukać. Pieszo przyszedłem ze wsi.

Ona wprowadziła go do pokoju, uspokoiła, powiedziała, że wszystko wybaczyła. Nakarmiła go, przebrała we wszystko czyste. On powiedział, że teraz spokojnie umrze.

Po kilku dniach spokojnie odszedł do Pana. Przed śmiercią wyspowiadał się i przyjął priczastije. Ona opłakiwała go, jak krewnego.

 

Drwa od Swiatitiela Mikołaja

To było po rewolucji, w roku 1919. W niedogrzanym mieszkaniu zachorował mój pięcioletni brat Anatolij. Niezbędne było mu ciepło, a w mieszkaniu było bardzo zimno. Spaliliśmy w piecu szafę i stół, więcej nie było już czym palić. Ciocia Nula bardzo się martwiła, że Tolek źle się czuje, a w domu ziąb i chorego nie ma czym ogrzać. Pewnego razu weszłam do naszego pokoju i zobaczyłam, że ciocia Nula stoi na kolanach przed ikoną swiatitiela Mikołaja i gorąco się modli. Żeby jej nie przeszkadzać, od razu wyszłam, a po jakimś czasie zastałam ją ubraną w palto.

- Pójdę do cioci Pelagii – powiedziała – poproszę ją choć o jedno polano.

(Ciocia Pelagia była rodzoną ciocią Ludmiły Iwanowny ze strony ojca i mieszkała niedaleko, w pobliżu cerkwi Mikołaja w Jamach).

Po jakimś czasie ciocia Nula wraca, i to bardzo szczęśliwa! I co się okazuje? Tylko doszła do cerkwi Nikoły w Jamach, jak zobaczyła rozłożyste sanie z drzewem. Obok siedzieli woźnicy, ciocia Nula zaczęła ich prosić:

- Sprzedajcie mi choć jedno polano.

- Co ty ciotka – odpowiadają oni – też mówisz, sprzedajcie! Tak sobie bierz, ile chcesz. Tylko jak ty je do siebie doniesiesz?

- A tu obok mieszka moja krewna, ja wezmę u niej sanki i dowiozę drzewo.

Ona pobiegła po sanki, nakładła do nich polan, ile mogła przywieźć, napaliła w piecu. Anatolij wygrzał się i wyzdrowiał.

(Dziennik moskiewski Nr 9, 1993)

 

„Mikołaj Podkopaj”

Było to na początku ubiegłego stulecia w cerkwi, która nazywała się Nikolska, była tam bardzo czczona cudotwórcza ikona swiatitiela Mikołaja. Starostą w cerkwi był bogaty kupiec, wierzący, i do swiatitiela Mikołaja i, do ikony mający szczególną miłość, i wszystko szło mu dobrze, dopóki nie dopadło go ciężkie wypróbowanie: zrujnował się kupiec. I zaczął płakać i żalić się świętemu Mikołajowi; czyta akafist, a sam płacze:

- Swiatitielu, ojcze Mikołaju, pomóż! Dlaczego mnie zostawiłeś? Czyż nie ja tobie wierzyłem? Nie ja do ciebie modliłem się i służyłem tobie. A teraz muszę iść w świat żebrać…

Płacze on i modli się tak, i ciągle zwraca się do swiatitiela.

I oto w nocy po wzmożonej modlitwie widzi sen: przychodzi do niego swiatitiel Mikołaj i mówi:

- Przyszedłem pomóc tobie za twoją miłość do mnie i wiarę. Na ikonie mojej, w waszej cerkwi, jest szata złota i dużo drogocennych kamieni: zdejmij szatę z kamieniami, sprzedaj je i zacznij znów handel; a jak wzbogacisz się, zrób na ikonę nową szatę, żeby była kropka w kropkę jak stara.

Kupiec był zdezorientowany: czyż nie podstęp to wraży.

- Jakże – mówi – mogę to zrobić? Po pierwsze – to świętokradztwo, a po drugie – jak zdjąć? W dzień ludzie, a w nocy cerkiew zamknięta.

A ty – odpowiada mu swiatitiel – przyjdź w nocy, właśnie pod ścianę, co naprzeciw mojej ikony, i PDKOPAJ, wleź przez podkop, i zdejmij szatę.

Przebudził się kupiec, poduszka cała mokra od łez. Dziwi się ze snu; wierzyć czy nie wierzyć. Znów się modli, płacze. I znów zjawia się mu we śnie swiatitiel i znów mówi te same słowa.

- Nie mogę – odpowiada kupiec – nigdy nie byłem złodziejem.

Złodziejstwa tu – mówi swiatitiel – żadnego nie ma: ikona moja, i szata, ja jestem gospodarzem; czyń tak, jak ja mówię. I po raz trzeci zjawia się swiatitiel kupcowi we śnie i powtarza polecenie.

I wtedy zdecydował kupiec postąpić, jak polecił mu swiatitiel: podkopał się nocą pod ścianą, przelazł do cerkwi, zdjął szatę z ikony, przyniósł do domu, wyjął kamienie, złoto przetopił; sprzedał złoto i kamienie, wziął duże pieniądze, znów założył handel, wzbogacił się bardziej niż przedtem. Jak okrzepł kupiec siłą, przychodzi do batiuszki proboszcza i mówi:

- Mam gorliwość nową szatę na ikonę swiatitiela zrobić. Pobłogosławcie.

- Bóg błogosławi – mówi batiuszka. Jakąż to szatę chcesz zrobić?

- Jak stara, dokładnie, według kształtu i kamieni, żeby nawet odróżnić nie było można od teraźniejszej.

- No, i po co taką samą dokładnie?

- Nie, tak chcę: taki mam serdeczny entuzjazm, proszę pobłogosławcie.

Trzeba było błogosławić.

Wykonano szatę. Z tej okazji kupiec zamówił świąteczny moleben, zaprosił całą parafię. Przed samym molebnem zaczął majster dopasowywać nową szatę do ikony, a ludzie patrzą i dziwią się: nakładają nową szatę na starą, a ona dokładnie taka sama, jak stara, i starej nie zdejmują; o co chodzi – pojąć nie mogą. Dopasowali i nałożyli szatę, odśpiewali moleben z akafistem do swiatitiela Mikołaja, zaczęli wierni podchodzić do krzyża, a kupiec stanąwszy obok batiuszki i obok ikony mówi:

- Poczekajcie, batiuszka, i pobłogosławcie mi dobrym ludziom słowo powiedzieć!

- Mów.

I opowiedział kupiec prawosławnym o cudzie dziwnym, co uczynił mu przez swoją miłość swiatitiel Mikołaj, jak trzykrotnie zjawił się we śnie, co mówił mu i co on, kupiec, według słów swiatitiela zrobił… I znów dziwili się ludzie i nie pojmowali: czy nie zwariował kupiec? Stara szata cała, na starą nową nałożono – wszystko to widzieli, – o czym on opowiada? A kupiec płacze, łzami się oblewa, kłania się przed ludźmi do nóg i mówi:

- Widzę, nie wierzycie mi. No – mówi – majster, zdejmuj z ikony twoją szatę! Ten zdjął, a pod nową szatą starej – nie ma… Możecie sobie wyobrazić, co wtedy działo się w cerkwi?! Od tej pory cerkiew ta w Moskwie nazywa się właśnie – Mikołaj-Podkopaj.

(Z książki S. Nilusa, Na brzegu Bożej rzeki.)

 

Kara Boża: „od Nikoły – do Nikoły”

W przeddzień wiosennego dnia Nikoły (9 maja st. st.) znaleziono we wsi trupa niejakiego Pawłoczewa (ukarał go Bóg za jego grzechy) w jego chacie z rozciętą na połowy czaszką. Zabójcy nie znaleziono. I władze postanowiły: powierzyć tę sprawę woli Bożej.

W tym roku na stacji od wąglika zdechł koń. Posłano do wsi po mężczyzn, żeby zakopali razem ze skórą, przyszło dwóch braci Stiefanowych, dogadali się wziąć za pracę rubla, przyprowadzili w chomącie swego konia, związali padlinę za nogi i ściągnęli do parowu, a swego konia szybciej do domu, żeby nie zaraził się od zdechłego. Wrócili do parowu, żeby zakopać padlinę, ale pomyśleli: skóra też warta pieniędzy. Rubla za pracę, a cztery – za skórę; kto tam pozna, że z padliny?

Zdarli skórę, padlinę zakopali jakkolwiek do zamarzniętej gliny parowu, a skórę powlekli do swego domu.

Sprawa była późnym wieczorem, już ściemniało, że można było śmiało wlec zdobycz – nikt nie zobaczy. I tu dokonała się nad nimi tajemnica kary Bożej. W ciemności, nie spostrzegłszy pod nogami zlodowaciałej bryłki błota, potknęli się o nią i upadli. Jeden z nich czoło do krwi rozdrapał, drugi do krwi rękę.

Obtarli się i poszli dalej, wlec skórę. Nie zdążyli dojść do domu i ukryć skóry, jak obaj zaczęli umierać, przeniknęła do ich krwi zaraza padliny z rąk, którymi zdzierali skórę, a potem wycierali swoją krew: poraził ich wąglik. Póki zawołano duchownego, jeden zmarł, a drugi był w takim napadzie szału, że kapłan ze Świętymi Darami nie mógł do niego podejść. Tak i drugi brat zmarł bez pokajania. Nie zdążyły ostygnąć te dwa trupy, jak głos narodu (prawdopodobnie chodzi o codzienną gazetę pod tym tytułem, lub o opinię ludzi – przyp. E.M.) wskazał na nieboszczyków, jako na zabójców. Wszyscy o tym wiedzieli, ale milczeli z powodu strachu: to byli ludzie zdolni do wszystkiego. No a przeciwko sprawiedliwości Bożej, kto pójdzie? Pod „wiosennego Nikołę” zabili Pawłoczewa, a pod „zimowego” sami leżeli w trumnie.

 

Taniec, albo kara za bluźnierstwo

Opowiadanie mnicha Wiaziemskiego Monasteru

Tej wiosny do pewnej wsi wiaziemskiego powiatu przybył pod „wiosennego Kolę” na urlop pracownik jednej ze stołecznych fabryk, urodzony w tej wsi. Mikołajowy dzień on świętował po fabrycznemu i pod wieczór napił się do takiego szaleństwa, że widocznie nie wiedział, co robi i wróciwszy z hulanki pod dach rodziców, schwycił ikonę świętego Mikołaja z krzykiem:

- No, ty, kręć się – tańcz ze mną! – puścił się w tan, objąwszy ikonę obiema rękoma.

Rodzice rzucili się go powstrzymać, ale zatrzymać go nie było żadnej możliwości. Z przerażeniem patrzą na ten dziki taniec, a szaleniec ciągle tańczy i tańczy: godzinę, drugą, trzecią kręci się i nie przestaje, widać już nie sam w sobie i nie z własnej woli. Domyśli się, że to już nie taniec, a kara Boża: pobiegli po kapłana… Póki wrócili z kapłanem, zebrał się tłum ludzi z całej wsi, a bluźnierca ciągle tańczy i wiruje. Przyszedł batiuszka, w sąsiednim pokoju zaczęli służyć moleben, i jedynie po długotrwałej gorliwej modlitwie kapłana ustał ten straszny taniec, a tancerz jak podkoszony i martwy runął na ziemię. Następnego dnia odwieziono go do wiaziemskiego szpitala.

Teraz u nas po tym zdarzeniu zrobiło się całkiem cicho. A co z ludźmi działo się przedtem, to i wspominać strach! Dochodziło do tego, że nadchodzi nie w porę burzowa chmura, a chłopi i baby pięści jej pokazują, grożą niebu i bluźnią najpaskudniejszymi słowami.

(Z książki S. Nilusa, Na brzegu Bożej rzeki.)

 

Przypadek z samolotem

Tę historię w latach 70-tych słyszałem od ludzi, którzy się nie znali nawzajem, od pilota lotnictwa cywilnego i od duchownego; z ich wyznań powstało to opowiadanie.

Lecieliśmy według kursu. I nagle bezpośrednio przed nami ogromna chmura. Ominąć jej w żaden sposób nie można, ponieważ mamy wyznaczoną trasę i tak dalej. I wtedy, obok chmury ukazał się starzec albo dozorca z brodą, w cerkiewnych szatach i z miotłą w rękach. Ogólnie, on podobny do świętego Mikołaja – potem patrzyłem na ikony: tylko on jeden jest podobny. Starzec ten zaczął robić miotłą koliste ruchy, jakby rozpędzając chmurę albo oczyszczając przejście, robiąc w niej tunel. I, rzeczywiście, utworzył się wielki otwór – i przelecieliśmy tym otworem przez chmurę. Po drugiej stronie chmury świeciło słońce. Trudno w to uwierzyć, ale nam pomógł święty Mikołaj. I cała załoga widziała go. Stale wspominaliśmy ten wypadek, bardzo dziwiliśmy się.

 

Przypadek w Polsce

W Polsce są prawosławni chrześcijanie i są katolicy, którzy też czczą swiatitiela Mikołaja, choć nie po prawosławnemu, a są miejscowości, gdzie swiatitiela całkiem nie czczą. W jednej z takich wsi po drugiej wojnie światowej wydarzyło się następujące:

Pewien człowiek o imieniu Mikołaj, miłośnik wypicia, zimą wracał pijany do domu, upadł i zamarzał w śniegu. Słońce i mróz. W pobliżu ani zabudowań, ani ludzi. Zaczęto go szukać. Żona i siostra, która do nich przyjechała wyszły na poszukiwania i, kiedy wracały po poszukiwaniach do domu, nagle zobaczyły: idzie on, blady, już wytrzeźwiały i wystraszony, a prowadzi go pod rękę stateczny staruszek. Podprowadził go i stał się niewidzialny. Dopiero wtedy one zrozumiały, że to był sam swiatitiel Mikołaj.

- Kto to ciebie prowadził, ty wiesz? – zapytały.

- Wiem, to był święty Mikołaj, jakże, on sam mi powiedział: „Jestem swiatitiel Mikołaj, wstawaj, zamarzniesz”. I poprowadził mnie.

I Mikołaj opowiedział, jak swiatitiel podniósł go, zamarzającego, ze śniegu, wziął pod rękę i poprowadził do domu.

Ze strachu, że prowadzi go święty, pod działaniem łaski, on od razu wytrzeźwiał w drodze. I, kiedy szedł, przysiągł: od teraz nie upijać się, żeby nie zginąć.

Oni podziękowali Bogu i Jego świętemu Mikołajowi za uratowanie ginącej duszy.

Władimir Hubanow

 

Swiatitiel Nikołaj ratuje geologa

Na wyspach Sołowieckiech już późną jesienią morze pokrywa się krą.

Geologa, dziewczynę (E.), ze składu ekspedycji geologicznej badającej wyspy, nocą wiatr i kry zniosły na łodzi do nieznanego brzegu.

Ona od dzieciństwa była wierzącą i cały czas modliła się do swiatitiela Mikołaja o uratowanie. Postanowiła iść wzdłuż brzegu, póki napotka czyjekolwiek zabudowania.

Naprzeciwko niej idzie staruszek, pyta:

- Dokąd ty idziesz, dziewczyno?

- Idę wzdłuż brzegu, żeby znaleźć czyjkolwiek dom.

- Nie idź. Ty przez setki kilometrów nikogo tu nie znajdziesz. A ty widzisz, oto tam w oddali, górkę… pójdź tam, wejdź na nią i wtedy zobaczysz, dokąd ci trzeba dalej iść.

Ona popatrzyła na górkę, a potem obróciła się do staruszka. Ale jego już przed nią nie było. Zrozumiała, że sam swiatitiel Mikołaj wskazał jej drogę, i poszła ku górce. Z niej zauważyła w oddali domek i poszła w jego kierunku. Tam była chata rybaka i jego rodziny. Rybak bardzo zdziwił się z jej pojawienia się w tym kompletnie bezludnym miejscu. On potwierdził, że rzeczywiście, na setki kilometrów wzdłuż brzegu nie znalazłaby siedliska, i na pewno zginęłaby z głodu i chłodu.

Tak swiatitiel Mikołaj uratował nieostrożną geolog od śmierci. Czy uratował dlatego, że była pobożna? Ale znanych jest wiele przypadków, kiedy Pan ratuje również niepobożnych, dlatego Pan jest nazywany i jest Cziełowiekolubiec (miłującym człowieka), sprawiedliwych miłujący i grzesznikom okazujący miłosierdzie.

Anna Winogradowa

 

Uratował od śmierci głodowej

To było po rewolucji, w mieście Pskowie. Kobiecie, dyrektorce domu dziecka, we śnie zjawił się święty Mikołaj i uprzedził ją, że jutro czerwonoarmiści przyjdą grabić dom dziecka:

- Jutro przyjdą do ciebie zabierać chleb od twoich dzieci.

Swiatitiel powiedział też, kto do niej przyjdzie, ilu ludzi.

Zbudziwszy się, ona zdążyła schować chleb. I, rzeczywiście, potem do domu dziecka przyszli właśnie ci ludzie, o których swiatitiel Mikołaj mówił jej we śnie; ale schowanego chleba oni nie znaleźli. Tak dzieci zostały uratowane przez swiatitiela Mikołaja od głodowej śmierci.

Władimir G.

 

Nauczenie bluźniercy

W wigilię Bożego Narodzenia, 24 grudnia 1881 roku, w mieście Perm wydarzyło się następujące niezwykłe zjawisko.

W permskim Pietro-Pawłowskim soborze był chór z osób różnych grup społecznych. O godz. 10 wieczorem chórzyści pili herbatę, rozmawiali o zbliżających się premiach pierwszego wewnętrznego losowania książeczek kredytowych.

Kierownik chóru powiedział, że jeśli on wygra 200 tysięcy, to wszystkich chórzystów godnie wynagrodzi. Przy tym jeden z chórzystów, bas G., zauważył:

- Do kogo trzeba się modlić, żeby dostać wygraną?

Ktoś z obecnych odpowiedział:

- Do swiatitiela Mikołaja.

- Którego? – znów zapytał bas – zimowego czy wiosennego?

Powiedziano mu, że 6-go grudnia wspominany jest ten sam święty, co i 9-go maja.

Bas G. zaczął bluźnić. Na bluźniercze wyrażenia cerkiewny stróż, emerytowany podoficer I. powiedział:

- Za takie słowa Bóg was ukarze, panie.

Nie minęło nawet dziesięciu minut, jak G. odczuwszy siny ból w gardle, zwraca się do kierownika chóru i mówi:

- Coś mi tu przeszkadza, boli!

Następnie ból w gardle tak się nasilił, że przeszkadzał mu nawet rozmawiać i on prawie oniemiał. Natychmiast wysłali go do lekarza, okazało się, że u niego na języczku, który spuchł, jest ciężkie zapalenie z krwawym siniakiem. Tak sprawiedliwy Bóg szybko ukarał bluźniercę za zuchwałe, grubiańskie wyrażenia przeciwko Jego świętemu – dla nauczenia go i wszystkich słyszących jego bluźniercze słowa.

Permskie eparchialne wiadomości

 

Zdarzenie na Wołdze

Pewnego razu, rozmawiając z pewnym kapłanem Czuwaszskiej eparchii o cudach Bożych, miałem okazję usłyszeć od niego godną podziwu historię, która zdarzyła się z nim samym w niedalekiej przeszłości...

Na marijskim brzegu Wołgi, niedaleko od Czeboksarskiej Elektrowni Wodnej, znajduje się sanatorium „Czuwaszja”. Pewnego razu z Czeboksar pojechaliśmy do sanatorium samochodem wprost po lodzie Wołgi, omijając elektrownię, do odpoczywającego w sanatorium naszego krewnego.

Niespodziewanie na środku Wołgi przednie koła samochodu trafiły do połyni (naturalna przerębla), tak, że szybko musieliśmy opuścić samochód. Próby wyjechania lub wypchnięcia samochodu okazały się bezskuteczne. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to otworzyć drzwi samochodu, żeby ten, jak na skrzydłach, choć jakkolwiek mógł utrzymać się i nie pójść pod wodę.

Z brzegu, zobaczywszy, że u nas coś się zdarzyło, po lodzie Wołgi pobiegł do nas z pomocą nasz krewny, który oczekiwał na nasz przyjazd. My zaś staliśmy w pobliżu samochodu i zrezygnowani patrzyliśmy, co też będzie dalej. Kobiety gotowe były rozpłakać się, a u mnie z serca sama po sobie polała się modlitwa do „skorego pomocnika na wodach”: „Swiatitielu ojcze Mikołaju, pomóż nam!”

Nagle nie wiadomo skąd, (ale że ukazał się on „nagle”, uświadomiłem sobie znacznie później, wtedy na mnie jego pojawienie się nie wywołało zdziwienia) pojawił się staruszek, który przyszedł do nas i zapytał, czy coś się nam przydarzyło. Odpowiedzieliśmy: „Oto, samochód ginie”. „A linka u was jest?” – zapytał starzec. „Jest” odpowiedziałem i poszedłem po linkę. Wziąwszy linkę i przywiązawszy ją do haka przy tylnym zderzaku, staruszek sam(!) wprzągł się w nasz sznur i, naprężywszy się, wyciągnął nasz samochód na stabilne miejsce. Patrząc na tego dziadka, zwróciłem uwagę, że on jest w łapciach i jeszcze pomyślałem: „Gdzież to w naszych czasach on znalazł sobie łapcie i jak on nie boi się nóg przemoczyć?”

Kiedy zwijałem i chowałem linkę do bagażnika, u mnie po raz pierwszy w tym czasie pojawiło się pytanie: a kim zaś jest ten staruszek i skąd on tu się wziął? Podniósłszy głowę z bagażnika, ze zdziwieniem zobaczyłem, że żadnego staruszka obok nas już nie ma. I teraz dopiero do mnie właśnie doszło, kto to był! Uczucie wdzięczności do Swiatitiela Mikołaja lunęło z naszych serc i gotowi byliśmy się rozpłakać.

Uskrzydleni, pojechaliśmy dalej, w stronę sanatorium, gdzie po drodze zabraliśmy naszego krewnego, który biegł do nas z pomocą. Na jego zdziwione pytanie, jak potrafiliśmy się wydostać, opowiedzieliśmy mu, co nam się przydarzyło. Na to on odpowiedział, że nikogo przy nas na lodzie nie było. Przy tym wszystkim należy jeszcze uwzględnić, że jak do czuwaszskiego, tak i do marijskiego brzegu było około trzech kilometrów, i cała okolica widoczna jest jak na dłoni, przecież znajdowaliśmy się na środku Wołgi.

Wspominając teraz to wydarzenie, nie mogę zrozumieć, dlaczego nasz samochód tak długo pozostawał, jak to się mówi, „na powierzchni”. Nie mogę zrozumieć, jak on mógł wydostać się z tej połyni. Ale „Bóg gdzie chce, pokonuje prawa natury!” Zostaliśmy uratowani przez Boga za modlitewnym orędownictwem Mikołaja Cudotwórcy za nas, grzesznych – zakończył swoje opowiadanie kapłan.

Swiatitielu otcze Nikołaje, moli Boha o nas!

Zapisał Mikołaj Pirogow

 

Na Rusi do świętego Mikołaja z prośbą o pomoc zwracają się nawet Tatarzy-muzułmanie (Olga Dmitrijewa)

Dwudziestego drugiego maja prawosławny świat powszechnie i uroczyście świętował Mikołajowy dzień. Święto ustanowione ku pamięci przeniesienia do włoskiego miasta Bari z Mir Licyjskich relikwii arcybiskupa Mikołaja (Kościół Katolicki też świętuje to wydarzenie i odpowiednio czci ogólnochrześcijańskiego świętego). Relikwie swiatitiela Mikołaja przechowywane są w śnieżnobiałej bazylice San Sabino, świątyni w stylu romańskim XII wieku z fasadą, ozdobioną ornamentem „stylu zwierzęcego”, przypominającym takie same plecionki prawosławnych soborów z Jurijew-Polskiego i Władimira.

Święto w Bari – maleńkim miasteczku Italii – od dawna obchodzono z wielkim rozmachem. Jeden z ruskich podróżników, który odwiedził Bari w 1873 roku, przypomniał sobie, że w krypcie – dolnej świątyni, gdzie przebywają relikwie – zbiera się ogromny tłum wiernych. Służba trwa dzień i noc, bez przerwy. „Całe miasto oświetlone, to tu, to tam wzbijają się rakiety, rozbłyskują dekoracje fajerwerków, transparentów, przedstawiające uczynione przez niezniszczalne relikwie świętego Mikołaja cuda. Nabrzeże, port – wszystko pokryte gęstymi tłumami ludzi, którzy spędzają tu noc. W tym tłumie widzieliśmy przedstawicieli wszystkich plemion, zamieszkujących Italię: i Sycylijczyków, i Serbów, i Kalabryjczyków, i Romów; słyszeliśmy słowiańską gwarę Czarnogórców i Serbów, i w końcu, rosyjską mowę ziomka-pielgrzyma”.

Swiatitiel Mikołaj urodził się w III wieku w mieście Patara, w starożytnej Licji, wchodzącej w skład Małej Azji, od dzieciństwa poświęcił życie na służbę Bogu. Cały swój majątek rozdał biednym, przecierpiał prześladowania, wystąpił przeciwko herezjom, ratował niewinnych przed egzekucją, poskramiał morski żywioł, wróciwszy z Palestyńskiej pustyni, został arcybiskupem mirlicyjskiej cerkwi, dożył głębokiej starości, służąc dla wiernych jako wzór życia w miłości, w wierze, w czystości, i po niedługiej chorobie spokojnie zmarł. Swiatitiel Mikołaj – godzący nienawidzących się wzajemnie, obrońca niewinnych, wybawca cierpiących biedę, jeden z najbardziej czczonych świętych całego chrześcijańskiego świata.

W XI wieku wiele miast chrześcijańskiego Wschodu opustoszano mieczem i ogniem, w wyniku najazdów wojowniczych muzułmanów. W 1087 roku do pewnego „czcigodnego” kapłana apulijskiego miasta Bari zjawił się swiatitiel i powiedział, żeby przenieść jego relikwie z Mir Licyjskich do tego miasta. Mieszkańcy miasta natychmiast przygotowali trzy statki i wysłali je po relikwie. Żeby ukryć cel swojej podróży, statki naładowali pszenicą, a po drodze otrzymali wiadomość, że weneccy kupcy także zamierzają udać się do Miry, aby przenieść relikwie świętego do Wenecji. Wiatr sprzyjał mieszkańcom Bari. Po dotarciu do brzegów Licji, oni przedostali się do cerkwi i urzeczywistnili swój zamiar. Na początku pomagał im płynąć wiatr z tyłu, ale następnego dnia wiatr zmienił się i obrócił statki w kierunku miasta Patara, ojczyźnie światitiela Mikołaja. Wystraszeni barijczycy zaczęli obawiać się, że może to relikwie arcybiskupa Mikołaja, może rozgniewali go swoim śmiałym postępkiem. I jedynie, kiedy pięciu z nich przyznało się, że wzięło sobie cząstki relikwii świętego, morze uspokoiło się i powiał pomyślny wiatr. Od tej pory ich podróż przebiegała szczęśliwie, i oni przywieźli drogocenny skarb do Bari w całości.

Sława swiatitiela Mikołaja była tak wielka, że w 882 roku w Kijowie, na mogile kniazia Askolda, zbudowano Nikołajewską cerkiew. Askold przyjął chrzest i był nazwany Mikołajem na cześć cudotwórcy podczas swojej wyprawy do Bizancjum. W ostatnim roku panowania wielkiego kniazia Wsiewołoda przez metropolitę całej Rusi Efrema w 1092 roku, dzień 9 maja (według starego stylu) ogłoszony został świętem przeniesienia relikwii swiatitiela. Cerkwie Grecka i Ormiańska nie uznały tego święta, ponieważ uważały, że przeniesienie nastąpiło przemocą, z prawosławnego miasta Miry do nieprawosławnego Bari. Wsiewołod starał się nawiązać dobre relacje ze światem katolickim (Dwie córki Wsiewołoda wyszły za mąż za katolickich królów), i zatwierdzenie święta to potwierdza.

Nie będąc pierwotnie ruskim świętym, swiatitiel Mikołaj zdobył taką popularność i miłość na Rusi, że, według świadectw cudzoziemców, nazwano go „ruskim Bogiem”. Według obserwacji Borysa Uspienskiego, który zebrał ogromny dokumentalny etnograficzny materiał w swojej książce „Badania filologiczne w dziedzinie starożytności słowian”, święty Mikołaj – jedyny święty, który może zajmować miejsce Jana Chrzciciela w trójczęściowej kompozycji Deisis, jest umieszczany po lewej stronie Chrystusa, wyrażając w ten sposób ideę orędownictwa za ród chrześcijański (Dal w swoim zbiorze przysłów pisze: „Proś Nikołę, a on Zbawicielowi powie”).

Na imię Swiatitiela Mikołaja wydawano „przepustkę”, czy bilet, to jest, jak świadczą etnografowie, „rozgrzeszającą modlitwę” na imię św. Mikołaja, że taki-to zmarł w prawosławiu. Świadczą o tym również zapiski obcokrajowców od XVI do XVIII wieku: ruscy kładą do trumny zawierzający list świętego Mikołaja, którego uważają za niebiańskiego strażnika (odźwiernego). Swiatitiel Mikołaj może pełnić funkcję nie tylko apostoła Piotra, ale i arcystratega Michała, będąc patronem spraw wojennych, jak również uśmiercającym węże, co odpowiada funkcji archanioła Michała jako walczącego z wężami (smokami).

Święty Mikołaj, figurując w narodowej świadomości jak druga osoba po Bogu, występuje jako chłopski i w ogóle jak ludowy święty. On jest pomocnikiem i w wojennym i w chłopskim zajęciu: „Nikoła na morzu ratuje, Nikoła chłopowi furę podejmuje (podnosi)”. Wybawiciel od wszelkiego zła, oprócz tego, jest w ludowej świadomości opiekunem więzi małżeńskich i małżeńskiego szczęścia, „w każdej chwili pomaga”, „Mikołaj na progu – pomagaj mi w drodze”. Święto św. Mikołaja, obchodzone jest 19 grudnia i 22 maja (nowy styl), wcześniej nazywane było Nikolszczyną i weszło w masę przysłów i porzekadeł: „Krasna (piękna) Nikolszczyna piwem i pierogami”.

Ciekawy przypadek opisuje w swoich wspomnieniach chłop Jarosławskiej guberni Artynow. Pewnego razu w mieście Swijażsk, w karczmie spotkał Tatara, który do niebios wychwalał Mikołaja. Ze słów karczmarza Artynow zrozumiał, o co chodzi. Okazuje się spotkał ten Tatar w lesie ogromnego niedźwiedzia. Śmierć Tatara była nieunikniona, niedźwiedź szedł wprost na niego; Tu Tatarowi przyszedł na pamięć swiatitiel Mikołaj; prawdopodobnie, od kogoś słyszał o nim; zaczął do niego modlić się, mówiąc: „Mikuła! proszę! świeca stawić!” – i mówił to nie jeden raz; niedźwiedź wtedy skręcił w bok i skrył się w gęstwinie lasu. Tatar zgodnie z obietnicą kupił świecę i dał ją miejscowemu kapłanowi, mówiąc: „Proszę, staw Mikule; o, wasz Mikuła wielki człowek”.

 

I Swiatitiel pomógł

Opowiem o pewnym zdarzeniu, które komuś może wydać się nieistotnym, a może nawet fantazyjnym. Ale, zapewniam was, nam w swoim czasie nie było do żartów… Żyjemy w internacie, nasz pokój bezpośrednio naprzeciwko kuchni. A oto, do niedawna jeszcze kuchnia roiła się od pełzających karaluchów, które szeregami chodziły po tapetach, grasowały po półkach, zadomowiły się w szafkach i nawet w lodówce. Czym tylko ich nie truliśmy – wszystko na nic. Jednak kiedy zaczęły one pełzać po ikonach, wypełzając podczas modlitwy, moja cierpliwość pękła. Wiedziałem, że Święty Mikołaj – skory pomocnik w każdej sprawie, ale miałem wątpliwości, czy można prosić Swiatitiela w takiej drobnostce, jak wybawienie od karaluchów. Jednak pomodliłem się i poprosiłem, obiecałem napisać do waszej gazety, jeśli pomoże. I co? Po jakimś czasie karaluch znikły! Jakby ich i nie było… rzadko-rzadko kiedy przybiegnie zbłąkany karaluch. A tak czysto, dzięki modlitwom Świętego Mikołaja.

Aleksandr Siłantijew, Sankt Petersburg

 

Postrach grabieżców

Kiedy jeszcze uczyłam się w instytucie, spotykałam się z pewnym kawalerem. On bardzo mi się podobał. Pewnego razu, spacerując po Moskwie, podeszliśmy pod cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej, na Honczarach. Było jakieś święto, z cerkwi wychodziło dużo ludzi. Bezpośrednio naprzeciw wejścia stał niemłody jurodiwyj (udający szaleńca w imię Chrystusa) w czarnej sutannie, cały obwieszony ikonami i krzyżami. „Ofiarujcie kopiejeczkę, i ja podaruję wam ikonę” zwrócił się do przechodniów. W rękach miał małe papierowe ikonki Matki Bożej, Zbawiciela, Swiatitiela Mikołaja. Podałam mu pieniążek i pomyślałam: „Podarowałby on mi Swiatitiela Mikołaja. U nas w domu nie ma ani jednej jego ikonki”. Jurodiwyj wziął pieniążka i wyciągnął do mnie ikonkę Matki Bożej, ale natychmiast zabrał z powrotem, a dla mnie dał ikonkę Swiatitiela Mikołaja. Pobłogosławił mnie nią, surowo popatrzył na mego towarzysza, pokręcił głową i cicho na ucho mi powiedział: „Nie, on nie twój”. Tak też potem się okazało. Rozstaliśmy się na zawsze.

Minął jakiś czas. Wyszłam za mąż. Mój mąż jest Serbem, ale był nieochrzczony. Ochrzcić się wyraził zgodę. Długo według kalendarza wybieraliśmy mu imię. A rano w dniu chrztu mąż mówi: „A co my wybieramy? Będę Mikołajem”. Tak go też ochrzcił batiuszka z tym imieniem.

Latem 1995 roku my z mamą wyjechałyśmy na daczę. Mąż pozostał w domu sam. Pewnego razu wieczorem my z matką odczułyśmy jakiś niepojęty niepokój, zaczęłyśmy czytać akafist do Swiatitiela Mikołaja, ale niepokój nie opuszczał. Rano nie wytrzymałam i pojechałam do domu tydzień wcześniej. Podchodzę do naszego mieszkania, i nogi moje się uginają: całe drzwi połamane i trzymają się na jakiejś przybitej listwie. Otworzył mąż, bardzo zdenerwowany i wzburzony. Opowiedział, że wczoraj przyszedł z pracy zmęczony i od razu położył się spać. A o godzinie 2 w nocy zbudziło go silne stukanie do drzwi. Wyskoczył do przedpokoju i zobaczył dwóch krzepkich nieznajomych, stojących już w drzwiach mieszkania. Z minutę patrzyli milcząc na siebie. Nagle twarze nieproszonych gości zniekształciły się z przerażenia i oni uciekli. Mąż powiedział, że oni wystraszyli się jego, ale ja wiem, że grabieżcy zobaczyli coś innego. Przed snem pomodliłam się do Pana i poprosiłam, aby On odkrył mi, co wydarzyło się tej nocy. I widzę we śnie wszystko to, co opowiedział mąż, jakbym sama była tam obecna. Niespodziewanie między mężem i grabieżcami wyrosła ogromna postać swiatitiela Mikołaja z mieczem w jednej ręce i cerkwią w drugiej.

Oto kto wystraszył nieproszonych gości! Święty Mikołaj usłyszał nasze modlitwy i przyszedł z pomocą. Rano poszłam do cerkwi i wszystko opowiedziałam batiuszce. On powiedział, że jest taka ikona – Swiatitiel Mikołaj Możajski, i przedstawiany jest tak, jak ja widziałam we śnie. Ku memu zdziwieniu, w żadnej cerkwi tej ikony nie ma w sprzedaży. Czyż jest taka wyjątkowa? Chciałam ją kupić, przecież Swiatitiel Mikołaj uratował nas od biedy.

Jelena Szantarina, Moskwa

 

Ślady płozów

W młodości miałem okazję być na Ałtajach. Przeszedłem je wzdłuż i wszerz. Tam zachorowałem na żółtaczkę i, odleżałem należne w szpitalu rejonowym, wypisano mnie i okazyjnym samochodem dojechałem do wsi Jazowa. Dalej samochód nie jechał. Poszedłem pieszo, korzystając z jasnej pogody, do celu zostawało jakichś 15 km. Kierowca podpowiedział, że jeśli iść przez las – na skróty – to będzie jeszcze mniej. On przygazował i odjechał. Ja wkroczyłem do lasu. Najpierw szreń (zamarznięta warstwa śniegu) dobrze mnie utrzymywała, ale im dalej w las, tym głębszy i pulchniejszy stawał się śnieg. Zapadałem się po pas co każde dwa-trzy kroki. Walonki przepełniły się zimną śnieżną breją, spocona odzież przylepiała się do ciała, mroziła je. Wkrótce pomyliłem drogi i dalej brnąłem na chybił trafił.

Potem w oczach pociemniało, zapadłem się w zaspę. Przemknęła myśl: „To koniec. Zamarznę”. I tu jakby z daleka usłyszałem głos mamy, wołającej mnie po imieniu. Otwieram oczy, kilka kroków ode mnie stoi staruszek i żałosnym, pełnym wyrzutu głosem mówi: „Czego się rozłożyłeś, sługo Boży Władimir? Ty jeszcze posłużysz Panu, a droga – obok” on pokazał ręką w lewo. Ja ze zmęczenia zamknąłem oczy, pomyślałem, że to mi się przywiduje. Poleżałem trochę, znów otwieram oczy – staruszka nie ma, ale kilka metrów ode mnie wyraźnie widoczny jest ślad płozów, który prowadził dokądś od niewielkiego stożku siana. Dostrzegłem i ślady końskich podków. Wydostałem się z zaspy i pobiegłem śladem płozów. Oto i wieś. Zbawienie… Czy wierzycie, ja tym razem nawet nie zachorowałem. Minął jakiś czas i zapomniałem o tym zdarzeniu. I oto jakoś w Adlerze po naleganiu matki i żony, poszedłem do cerkwi. Mnie poraziło, mnóstwo ludzi w świątyni, płonące przed obliczami świętych świece i jakiś szczególny zapach, przepełniający duszę rozkoszą. Najpierw wydawało się mi, że wszyscy patrzą na mnie, mówią do siebie nawzajem: „Patrz, to były komunista”. Wyjść? Ale tu zaśpiewał chór… po raz pierwszy usłyszałem, że śpiewać można nie wiersze, a nierymowany tekst. Stałem i patrzyłem, i słuchałem, i nie myślałem wychodzić. Wystałem służbę, potem podszedłem do duchownego, powiedziałem mu o swoich odczuciach, pochwaliłem chór. A on odpowiedział tylko: „Spasi tiebia, Hospodi”. I od tych słów jakby ciężar ogromny zwalił się z moich ramion. Już szedłem do wyjścia, kiedy na jednej z ikon zobaczyłem tego, kto wiele lat temu pomógł mi w ałtajskiej tajdze. Kobieta sprzedająca świece, której zapytałem, kto to, odpowiedziała, że to Swiatitiel Mikołaj – wielki Cudotwórca i skory obrońca wszystkich, którzy potrzebują pomocy… Było to w 1990 roku. Teraz jestem – chórzystą cerkwi Świętej Trójcy w mieście Adler i nieustannie modlę się: daj Boże wszystkim odnaleźć swoją drogę już nie do stożku siana, a do cerkwi i dalej – do Carstwa Niebieskiego.

Władimir Chanin, Soczi

 

Nadrąbany mieczem obraz swiatitiela Mikołaja.

W książce Siergija Nilusa (1862-1907) „Wielkie w małym”, wydanej na początku XX wieku, jest opowiadanie o rodzie Motowiłowych. Ród ten zaczyna się od kniazia Montwida pochodzącego z Litwy. On, będąc jeszcze kniaziem litewskim, uczestniczył z Dimitrijem Dońskim w Kulikowej Bitwie.

U jednego z Motowiłów i do dziś jeszcze powinien zachować się medalion swiatitiela Mikołaja cudotwórcy, nadrąbany w tej bitwie ciężkim bisurmańskim mieczem.

Siergij Nilus mówi, że Mikołaj Aleksandrowicz Motowiłow (1809-1879; sędzia sądu obywatelskiego Simbirska, „sługa Matki Bożej i Sierafima”) opowiadał o swoim ojcu Aleksandrze Iwanowiczu następujące.

Jego ojciec chciał przyjąć stan zakonny, poświęciwszy ostatnie lata swego życia na służbę Panu i już przygotowywał się do przyjęcia postrzyżyn w Sarowskiej pustelni. Pewnego razu pełniąc posłuszanie w prosforni, Aleksander zmęczył się pracą i się zdrzemnął. We śnie zobaczył, do prosforni wchodzi Swiatitiel Mikołaj i mówi:

- Nie monaster jest twoją drogą Aleksandrze, a życie rodzinne. Od ciebie wyjdzie syn, nazwiesz go Mikołajem – on będzie potrzebny Bogu. Ja – swiatitiel Mikołaj i wyznaczony jestem być opiekunem (patronem) Motowiłowskiego rodu. Byłem nim już w tym czasie, kiedy jeden z założycieli rodu twego, kniaź Montwid służył w wojsku Dymitra Dońskiego. W dniu Kulikowej bitwy, tatarski bohater, który poraził wojaków-mnichów Piereswieta i Oslabię, rzucił się, z mieczem na samego Wielkiego kniazia, ale Montwid swoją piersią odparł skierowany śmiertelny cios, i miecz utkwił w mój obraz wiszący na piersi twego przodka; on przebiłby i samego twego kuzyna, ale ja zbiłem siłę uderzenia i ręką Montwida poraziłem śmiertelnie Tatara.

Przepowiednia swiatitiela Mikołaja o urodzeniu się syna spełniła się. Na świat Boży zjawił się Sługa Sierafima i Matki Bożej.

Surskie legendy

Obok wsi Sura obwodu archangielskiego, gdzie urodził się Jan Kronsztadzki, jest niezwykłe miejsce, o którym ułożono wiele ustnych przekazów. Opowiadają, że na miejscu niewielkiej kapliczki kiedyś bardzo dawno temu widziano siedzącego na pniu Swiatitiela Mikołaja. Po kilu takich zjawieniach się ludzie zrozumieli: „Nikoła prosi, aby kaplicę zbudować”. Zbudowali, wkrótce ona spłonęła, wybudowali nową. Później, w niewielkiej odległości od kaplicy, w korzeniach jodły (jodła ta żyje do dziś) znaleziono obraz Swiatitiela. Ikonę przeniesiono do kaplicy, a na miejscu jej znalezienia wytrysnęło źródło, którego woda uważana jest za leczniczą. Kaplica wiele razy płonęła, ale ikona zostawała cała, jedynie brzegi się opaliły. Jest notatka, że kiedy kolejny raz kaplica spaliła się, mieszkańcy z jakiegoś powodu zwlekali z jej odbudową. Wtedy jeden z mieszkańców miał widzenie na pogorzelisku: na pniu siedzi staruszek, zakrył twarz rękoma i płacze, wielkie łzy płyną po policzkach. Ludzie doszli do wniosku, że to Swiatitiel płacze, znaczy trzeba kaplicę budować, co w krótkim czasie zostało wykonane.

Angelina Bodina, Iwanowski obwód.

 

Swiatitiel uzdrowił żołnierza, i ten został w monasterze

Swiatitiel Chrystusowy Mikołaj czasem ukazuje się nie sam, a razem z innym świętym albo świętymi. Przytaczamy jeden z takich przypadków, kiedy swiatitiel ukazał się razem z Matką Bożą.

Cztery dni przed Bożym Narodzeniem 1887 roku przyszedł do Nikoło-Babajewskiego monasteru chłop Kostromskiej guberni Bujskiego powiatu emerytowany szeregowy Filimon Wasiljewicz Otwagin, cierpiący na niedowład całej prawej strony ciała, przy czym nie mógł posługiwać się prawą ręką i ciągnął prawą nogę – chodził z czyjąś pomocą. W zaświadczeniu wydanym mu z wołogodzkiego powiatowego szpitala, stwierdzano, że był on tam na leczeniu od „pół-paraliżu prawej połowy ciała (paresis), spowodowanego zatorem naczyń mózgowych (embolia cerebri), choroby całkowicie nieuleczalnej i niepozwalającej mu zajmować się pracą dla własnych potrzeb”. W nocy z 25 na 26 grudnia, opowiada Otwagin, w sennym widzeniu on zobaczył stojących u jego wezgłowia swiatitiela Mikołaja Cudotwórcę, a z prawej strony Carycę Niebiańską, Przenajświętszą Bogurodzicę. Swiatitiel powiedział mu:

- Popracuj i pomódl się u mnie, tobie Pan Bóg daruje uzdrowienie.

Caryca Niebiańska powiedziała mu to samo.

Kiedy on obudził się, to zaczął odczuwać siłę w bezwładnych wcześniej członkach i prawą rękę doniósł do głowy, czego wcześniej nie mógł robić i żegnał się lewą ręką. Przyszedłszy 26 rano na wczesną liturgię, był w stanie już swobodnie prawą ręką ocieniać się znakiem krzyża. Teraz czuje się uzdrawianym i zapragnął na zawsze zostać w monasterze.

 

Uratowanie Patriarchy

Za cara greckiego Lwa i Patriarchy Afanasija pewnego razu o północy zjawił się w widzeniu pewnemu pobożnemu starcowi o imieniu Fieofan swiatitiel Mikołaj i polecił mu nie zwlekając iść do ikonopisca (ikonografia) Aggeusza i poprosić go o napisanie trzech ikon: Pana Jezusa Chrystusa, Przeczystej Bogarodzicy i Mikołaja, arcybiskupa Miry. Po napisaniu ikon Fieofan powinien pokazać je patriarsze.

Kiedy ikony były gotowe i przyniesione do domu Fieofana, gospodarz przygotował poczęstunek i zaprosił do swego domu patriarchę z całym soborem. Zobaczywszy święte wizerunki, patriarcha pochwalił obrazy Zbawiciela i Matki Bożej, a o ikonie swiatitiela powiedział, że nie należało wizerunku świętego stawiać obok dwóch innych, ponieważ on pochodzi z wieśniaków, był synem prostych ludzi Fieofana i Nonny. Ze smutkiem podporządkowując się patriarsze, wyniósł Fieofan obraz swiatitiela z pokoju, umieścił na honorowym miejscu i poprosił jednego duchownego aby cały czas trwania poczęstunku patriarchy stał przed ikoną i modlitewnie wysławiał swiatitiela. Podczas poczęstunku zabrakło wina. Bojąc się wstydu, Fieofan padł przed ikoną na kolana i prosił Cudotwórcę Mikołaja o pomoc. Potem podszedłszy do tego miejsca, gdzie stały puste naczynia, on ze zdziwieniem znalazł je napełnione wspaniałym winem.

Następnego rana niejaki wielmoża prosił patriarchę, aby przyjechał do niego, żeby przeczytał nad jego opętaną córką świętą Ewangelię. Kiedy płynęli przez otwarte morze, zaczął się straszny sztorm, statek wywrócił się i wszyscy znaleźli się w wodzie, błagając o ratunek Boga, przeczystą Bogarodzicę i Swiatitiela Mikołaja. Nagle zjawił się swiatitiel Mikołaj. Krocząc po morzu, jak po lądzie, zbliżył się do patriarchy i wziął go za rękę ze słowami: „Afanasij, czyż tobie potrzebna jest pomoc ode mnie, pochodzącego od prostych ludzi?” Wyciągnąwszy wszystkich z wody i postawiwszy statek, święty stał się niewidocznym. Statek szybko przypłynął do Konstantynopola, patriarcha, zszedłszy na brzeg, natychmiast poszedł do Cerkwi świętej Sofii i posłał po Fieofana, polecając przynieść mu ikonę swiatitiela Mikołaja. Kiedy ikona została przyniesiona, on upadł przed nią na kolana i ze łzami powiedział: „Zgrzeszyłem, wybacz, święty Mikołaju, mi grzesznemu”. Ucałowawszy święty obraz, patriarcha i wszyscy zebrani uroczyście odnieśli ikonę do Cerkwi świętej Sofii. Następnego dnia oni założyli nową świątynię w Konstantynopolu ku czci swiatitiela Mikołaja. Kiedy została wybudowana, wyświęcono ją w samym dniu święta pamięci Swiatitiela. Tego dnia święty Mikołaj uzdrowił 40 chorych mężczyzn i kobiet. Potem wielu tu przychodziło: ślepych, chromych, trędowatych, i, dotykając się do ikony swiatitiela, odchodzili zdrowi, wysławiając Boga i Jego cudotwórcę.

Uratowanie utoniętego dziecka

Żyli w Kijowie mąż z żoną, mający jedynego syna jeszcze mładienca (dziecko do lat 7). Pobożni ci ludzie szczególną wiarę mieli do swiatitiela Mikołaja i męczenników Borysa i Gleba. Pewnego razu oni wracali po święcie z Wyszogrodu, gdzie znajdowały się święte relikwie świętych męczenników. Kiedy płynęli po Dnieprze na łodzi, żona, która trzymała maleństwo na rękach, zdrzemnęła się i upuściła dziecko do wody. Nie można wyobrazić siebie biedy nieszczęśliwych rodziców. W swoich żalach oni ze skargą i wyrzutem zwracali się zwłaszcza do swiatitiela Mikołaja. Szybko nieszczęśliwi opamiętali się i, uznawszy, że, widocznie, czymś rozgniewali Boga, z gorącą modlitwą zwrócili się do Cudotwórcy, prosząc o przebaczanie i pocieszenie w biedzie, która ich spotkała.

Następnego dnia rano ponomar (przysługujący w ołtarzu) Sofijskiego Soboru w Kijowie, przyszedłszy do cerkwi, usłyszał dziecięcy płacz. Razem ze stróżem on wszedł na chóry. Tu przed obrazem swiatitiela Mikołaja oni zobaczyli leżące maleństwo, całe mokre jakby dopiero co wyjęte z wody. Wiadomość o znalezionym maleństwie szybko doleciała do rodziców. Oni natychmiast pobiegli do cerkwi i tu rzeczywiście poznali w niemowlęcu swoje utonięte dziecko. Radośni wrócili do domu, dziękując Bogu i Jego wielkiemu Cudotwórcy. Ikonę zaś swiatitiela, przed którą było znalezione utonięte dziecko, dotychczas nazywają „Nikoła Mokry”.

Pomoc swiatitiela Mikołaja. Opowiada duchowny Aleksij Timofiejew

Wydarzenie to zapamiętałem na całe życie.

To było w pierwszym roku mojej służby w cerkwi. Pomagał mi wtedy mój bliski przyjaciel Michaił. Latem władze wsi w końcu wysiedliły z już oficjalnie przekazanego cerkwi domu zajmującą go przez wiele lat lecznicę weterynarii. Byli gospodarze zostawili nam prawdziwe ruiny, zwłaszcza w tej części domu, której oni nie wykorzystywali. Remont należało robić szybko, ponieważ zbliżała się jesień. Nam udało się wkrótce znaleźć robotników i dogadać się z nimi. Pozostawało tylko zdobyć niezbędną sumę pieniędzy. Do cerkwi chodziło bardzo mało ludzi, ale nam znowu poszczęściło się, według łaski Bożej my szybko te pieniądze zebraliśmy. Kiedy powiedzieliśmy o tym brygadziście robotników, usłyszeliśmy od niego następujące: „Zapłacicie nam półtora razy więcej, albo odchodzimy na inny obiekt”.

Nam z Michaiłem nic więcej nie pozostawało, jak wejść do naszej cerkwi, wśród okaleczonych, opalonych z wystającym zbrojeniem murów wznieść ręce do Nieba i zwrócić się do prawdziwego proboszcza: „Ojcze swiatitielu Mikołaju, widzisz wszystko. Jak tobie wygodnie, tak też niech będzie”. Nie oczekiwaliśmy na nic. Nie minęło nawet pięciu minut, w drzwi wchodzi człowiek i, sami byliśmy porażeni, ofiarowuje dokładnie tyle pieniędzy, ile nam brakowało.

„Raduj się Mikołaju, skory pomocniku i przesławny cudotwórco”. Jesienią mieszkaliśmy już w Cerkiewnym domu.

To opowiadanie o wstawiennictwie „Swiatitiela Mikołaja słyszałam od swojej teściowej, Jewdokii Sidorowny Tierieszkowiec. Jej ojca, wtedy jeszcze młodego chłopaka, powołano na rosyjsko-turecką wojnę. On już miał żonę, dziecko, swoją gospodarkę we wsi Nicgale.

I oto on pojechał do punktu rekrutacji. W drodze jego koledzy śmiali się, żartowali, a on cały czas modlił się do św. Mikołaja Cudotwórcy. W punkcie poborowym były badania lekarskie. Sidor był absolutnie zdrowy, ale ktoś z komisji nagle zapytał go: „Chcesz iść na wojnę?” „I tak przecież wszystko jedno wyślecie” – odpowiedział. Wtedy zapytano go, czy ma żonę, dzieci – i zupełnie niespodziewanie odpuszczono do domu.

Od tej pory on zaczął jeszcze bardziej czcić swiatitiela Mikołaja i wszystkim dzieciom – a maił ich później wielu – przykazał zawsze modlić się do tego miłosiernego Cudotwórcy. Moja teściowa ma teraz osiemdziesiąt siedem lat, i ona troskliwie przechowuje dużą starą ikonę swiatitiela.

I jeszcze o jednym wydarzeniu opowiedziała mi teściowa. U nich we wsi Nicgal mieszkał pewien bogaty człowiek. Był on żonaty, ale dzieci nie miał; prowadził rozwiązłe życie, pił hulał. Jego żona wzięła na wychowanie całkiem jeszcze młodą siostrzenicę – i on ją uwiódł. Żona cały czas płakała i modliła się do św. Mikołaja Cudotwórcy, prosząc o pomoc.

Pewnego razu, kiedy nie było jej w domu, mąż zasnął, i ukazały się mu demony w postaci dwóch strasznych, dziwnych mężczyzn. On bardzo się przestraszył i postanowił pokajać się, tak, że od razu, wśród nocy, wybrał się iść do kapłana. A demony mówiły mu: „I my z tobą pójdziemy!”

Nocą iść było strach, i całą drogę ten człowiek modlił się do swiatitiela Mikołaja. Po drodze była rzeka. I pokazało się mu, jakoby przez rzekę prowadzą dwa mosty. Demony zaczęły go popychać: „Idź, idź…” Ale zamiast tego, według modlitw św. Mikołaja Cudotwórcy, on zawrócił i skierował się do mieszkającej niedaleko staruszki. Dostukał się do niej cały biały ze strachu. Ona dała mu przyłożyć się do ikony, i potem on sam zobaczył, że żadnych mostów na rzece nie było…

Od tej pory on rzucił picie, zaczął prowadzić cnotliwe życie. Z wdzięczności za cud, przez który swiatitiel Mikołaj uratował go, zamówił u ikonografia obraz swiatitiela i ofiarował go do cerkwi. Moja koleżanka pielgrzymowała do Jelgawskiej pustelni, nad Rygą, i tam słyszała takie opowiadanie. Pewien człowiek ukradł z cerkwi w pustelni ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy. Wtedy swiatitiel zjawił się mu we śnie i nakazał zwrócić ikonę. Złodziej posłuchał się, tylko oddał ikonę do innej cerkwi, z której potem zwrócono ją do pustelni.

Olga Tierieszkowiec, Daugpils, Litwa

Rzuciłam paleniem, chociaż przedtem paliłam 20 lat, bez przerwy

Swiatitielu Mikołaju Święty Boży, módl się do Boga za nas!

Chcę napisać o cudach, które wydarzyły się ze mną według łaski Bożej i według modlitw Świętego Mikołaja Cudotwórcy!

W 2005 przydarzyło mi się nieszczęście – wracałem późnym wieczorem z pracy. W drodze do domu rozmawiałam przez telefon komórkowy. W tym czasie kilka osób zaatakowało mnie od tyłu, przewrócili mnie na asfalt i zaczęli kopać w głowę. Ich celem było zabranie mojej komórki i torebki. Jak dopełzłam do domu, słabo pamiętałam, było to wynikiem urazu mózgu. Leczenie trwało długo.

Naturalnie w trakcie leczenia, straciłem pracę. Bardzo trudno było ją znaleźć, i zrobiło mi się wstyd siedzieć na karku u mamy. Poszłam do cerkwi, i na spowiedzi pożaliłam się batiuszce w swoich problemach. Batiuszka poradził mi czytać akafist do Świętego Mikołaja Cudotwórcy, jako skorego pomocnika w biedach i nieszczęściach. Zaczęłam czytać codziennie akafist, i w krótkim czasie znalazłam pracę. W dodatku, w tym czasie byłam samotna i, czytając akafist prosiłam Ojczulka Mikołaja o urządzenie życia osobistego. I w nowym miejscu pracy spotkałam przyszłego męża!

Kiedy pobraliśmy się, zaczęły się ciężkie wypróbowania w naszej nowej rodzinie – jednocześnie straciliśmy pracę, pieniądze, ja straciłam wiarę w swoje siły, zawładnęło mną ciężkie przygnębienie. Tak trwało przez rok. I przypomniałam sobie o cudownym pomocniku – ojczulku Mikołaju, znów wzięłam się czytać codziennie akafist i ze łzami błagać o pomoc. I znów zdarzył się cud – znalazłam dobrą pracę, i, nie mniej ważne dla mnie – rzuciłam palenie, chociaż wcześniej paliłam 20 lat bez przerwy, a decyzja ta przyszła jako rzecz oczywista, chociaż wcześniej nawet godziny nie mogła obejść się bez papierosa! Chwała Bogu za wszystko!!! Teraz proszę miłosiernego Pana i Świętego Mikołaja Cudotwórcę, aby zesłał nam cud – dziecko.

Święty Boży Mikołaju, módl się do Boga za nas!!

R.B. Natalia


wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk