Mikołaj Mirlicejski (Mikołaj Cudotwórca, Nikoła Święty) – jeden z najbardziej czczonych na Rusi świętych, patron i obrońca domowego bydła, podróżników i pływających po morzu.
Uważano go za patrona (opiekuna, orędownika) rosyjskiego narodu, w ikonografii często umiejscawiany po lewej stronie Chrystusa (po prawej jest przedstawiana Matka Boska).
Według podania, św. Mikołaj żył w Mirze (albo Pinarach), mieście w małoazjatyckiej prowincji Licji (Likii).
Starszy spis żywotów Świętego Mikołaja („inny żywot”) odnosi się do XIV wieku. Opowiada, że przyszły święty od pierwszych lat życia zdumiewał otaczających swoim zachowaniem się: Odmawiał matczynej piersi w środy i piątki (w dni postne), jako siedmioletni chłopiec sam wymienił imię przyszłego nauczyciela.
Mając 19 lat Mikołaj został kapłanem. Większa część żywota jest poświęcona opisowi czynionych przez niego cudów: wypędzeniu biesów, uzdrowieniom, wskrzeszeniu martwych, mnożeniu chleba i wina.
Jedno z nich dzieje się w Kijowie: podczas przeprawy łodzią przez Dniepr kobieta upuściła do wody dziecko. Ojciec utraconego dziecka zwrócił się z modlitwą do Mikołaja i na drugi dzień płaczące dziecko zostało znalezione w zamkniętej „komnacie” Sofijskiego soboru.
Oprócz „innego żywota”, na Rusi był znany jest także żywot bizantyjskiego hagiografa Symeona Metafrasta.
Do opowieści o Mikołaju przyłącza się cykl opowiadań o jego ikonie, przeniesionej z Korsunia do Zarajska.
22 maja Prawosławna Cerkiew świętuje pamięć biskupa Mikołaja Cudotwórcy – jednego z najbardziej czczonych chrześcijańskich świętych W tym dniu wspominamy przeniesienia jego relikwii do włoskiego miasta Bari, gdzie pozostają do dziś.
W prawosławnym świecie trudno znaleźć drugiego, tak czczonego świętego, jak Mikołaj cudotwórca. Do niego zwracają się wszyscy i prostacy i mądrzy, wierzący i niewierzący, nawet wielu, obcych chrześcijaństwu, muzułmanów i buddystów z czcią i strachem zwraca się do niego. Przyczyna, tak wielkiego oddawanie czci, prosta – nie zmuszająca na siebie czekać, prawie natychmiastowa pomoc od Boga, posyłana według modlitw tego wielkiego świętego. Która ludziom, przynajmniej raz zwracającym się do niego z modlitwą wiary i nadziei, jest, niewątpliwie, znana.
Żywot świętego Mikołaja jest bardzo skromny i, właściwie, o ziemski jego życia wiemy całkiem niewiele. Wiemy, że był on najpobożniejszym prezbitrem, a następnie biskupem licyjskiego grodu Miry, wiemy, że on nieustraszenie ujął się za niewinnie osądzonymi na śmierć, wiemy, że tajną, ale szczodrą, jałmużną uratował od pohańbienia i wstydu trzy ubogie dziewczyny. Wiadome nam i to, że na pierwszym Soborze Powszechnym, w twardej debacie, gorliwy biskup zauszył, a po dzisiejszemu dał po twarzy, bezbożnemu, ale kunsztownemu w dyskusjach, heretykowi Ariuszowi, fakt sam w sobie, na pierwszy rzut oka, nie pasujący do chrześcijańskiej miłości i pokory, ale to tylko na pierwszy rzut oka, jednakże, mowa teraz nie o tym.
I tak, na tle tak ubogiego w fakty żywota, widzimy, nie mieszczące się w wielu tomach, świadectwo o niezliczonych i wielkich cudach, dokonywanych już po śmierci Swiatitiela Mikołaja, aż do dnia dzisiejszego. Tu koniecznie trzeba przypomnieć sobie o tym, że sam Pan Bóg nakazywał nam, swoje dobre uczynki ukrywać od ludzkich oczu i uszu. Nakazu tego, niewątpliwie, przestrzegał również święty Mikołaj i tylko, dzięki szczęśliwemu przeoczeniu Biskupa i bystrości ojca trzech, wspomnianych wyżej, sióstr, teraz wiemy o tym, jak pod pokryciem nocy, ukrywając się, jak powiedziane w żywocie, podrzucał Święty, woreczki ze złotym w okno ubogim dziewczynom, zabezpieczając tym samym, ich niepokalaną przyszłość.
Nie mając odwagi opowiadać wam już nie raz opisane, znane i literacko sformalizowane cuda, chcę opowiedzieć wam o cudzie, który wydarzył się z moją rodziną, według modlitw Biskupa Mikołaja, tak samo skorym i barwnym, jak i wszystkie dokonane przez niego cuda. O tym cudzie wiedzą niektórzy, bliscy mi, ludzie i zeszłej zimy opowiedziałem o nim, w dniu pamięci Biskupa, na kazaniu w, drogiej memu sercu, cerkwi Trzech Swiatitielej na Kuliszkach. Mam nadzieję, że i wy, z zainteresowaniem i pożytkiem, przeczytacie o nim.
Sprawa była w 1993 roku. Trudny i ubogi czas tak i niedokonanej pierestrojki i opóźniającego się przyśpieszenia. Z małżonką wynajmowaliśmy daczę w Ilince. Na jesień zimę, to było znacznie taniej, niż, nawet najbardziej zachudzone, mieszkanie w Moskwie, jeszcze nie byłem kapłanem i służyłem jako ponomar (zakrystian) i lektor w jednym z, ponownie otwartych monasterów. Żyliśmy bardziej niż skromnie i mintaj-żywiciel był naszym wykwintnym świątecznym daniem. U nas urodziło się drugie dziecko, pieniędzy nie wystarczało katastroficznie, wracać do świeckiej pracy i zostawiać świątyni też się nie chciało. Jakoś na spowiedzi pożaliłem się spowiednikowi na życie i on powiedział mi:
- Pomódl się do Świętego Mikołaja, poczytaj akafist, wszystko będzie dobrze.
Przyjechałem do domu i opowiedziałem o tym małżonce i zaczęliśmy czytać akafist.
Na trzeci, dosłownie, dzień dzwoni do mnie jeden stary przyjaciel i mówi:
- Dymitr, słuchaj, ty jak, ciągle jeszcze w cerkwi pracujesz?
- W cerkwi – mówię.
- I pieniędzy, oczywiście, u ciebie nie ma.
- Oczywiście, nie ma.
- Słuchaj, tu jest taka sprawa, przyjaciółka, główna księgowa banku, robiła bilans i u niej, jakoś zawisło 40 tysięcy, ani tam, ani tu, jak by zbyteczne one, nie weźmiesz? Ona chciała komukolwiek z wierzących ofiarować, żeby pomodlili się.
- Wezmę mówię na pewno wezmę, z wielką radością wezmę.
I wziąłem. I przyniosłem do domu. Czterdzieści tysięcy rubli, według tych czasów, pieniądze bardzo wielkie. Z żoną byliśmy zaszokowani. Nieprawdopodobne, nie do pomyślenia! Swiatitielu Chrystusowy Mikołaju, wielki Święty Boży, chwała tobie, dobry i skory pomocniku. Połowę pieniędzy zdecydowaliśmy oddać na pomoc jednemu Nikolskiemu monasterowi w Kałużskim obwodzie, a za drugą połowę normalnie przeżyliśmy, nie pamiętam już ile, ale długi czas. Jednakże, pieniądze mają właściwość kończyć się, i my, znowu, posmutnieliśmy, ale zdecydowaliśmy się znów wziąć się za akafist. I oto, już na drugi dzień, znowu dzwoni mój kolega:
- Dymitr, no jak, ciągle jeszcze w cerkwi?
- W cerkwi.
- Słuchaj, znowu jest taka sama historia, tylko tym razem 50 tysięcy, weźmiesz?
O naszych z żoną przeżyciach, uczuciach i odczuciach ja, prawdopodobnie, nie będę w stanie napisać. Nad tym trzeba długo myśleć, jak nad wierszami. Pieniądze my znowu przepołowiliśmy, z tym samym przeznaczeniem i przeżyliśmy bez problemu jeszcze znaczny kawał czasu, a potem zostałem diakonem, następnie kapłanem i życie przyjęło zupełnie inny obrót. Ale do dziś i, mam nadzieję, do śmierci, z matuszką z miłością, strachem, drżeniem i zachwytem odnosimy się do wielkiego i świętego imienia Mikołaja Cudotwórcy. I wam wszystkim życzę, poprzez jego modlitwy w dzień jego świętej pamięci i we wszystkie dni – ratunku i pomocy od Boga, wstawiennictwa i pocieszenia we wszystkich boleściach, smutkach i udrękach. Wierzę, że otrze wielki Swiatitiel swoim omoforionem każdą przelaną przez was łzę, podtrzyma prawicą swoją każdego, kto podniósł nogę nad przepaścią zatracenia, ogrzeje ogniem swojego serca, ostygłe na zimnych wiatrach tego świata, nasze grzeszne, słabe, ale wierne Bogu, dusze.
Kapłan Dymitr Arzumanow
W rodzinnym mieście Świętego Mikołaja żył niejaki bogacz, który posiadał trzy córki-ślicznotki. Ten bogacz zbankrutował i wpadł w taką nędzę, że postanowił, zaproponować swoim córkom, żeby rodzina nie umarła z głodu, aby zarabiały na wyżywienie swoim pięknem. Żeby uratować ślicznotki od hańby, Mikołaj podkradł się nocą do domu nieszczęśliwego ojca i niepostrzeżenie podrzucił przez okno woreczki ze złotem.
Ojciec trzech panienek przyjął to jako cud i za zesłane pieniądze pomyślnie wydał córki za mąż.
Tak arcybiskup Mikołaj w ludowym wyobrażeniu został organizatorem wszelkiego szczęścia. Dobrodziejstwo Arcykapłana trzem biednym dziewczynom stało się podstawą zwracania się do Cudotwórcy z modlitwą przed zawarciem związku małżeńskiego.
Dzięki tej historii powstał także obyczaj niepostrzeżenie robić bożonarodzeniowe prezenty. Święty Mikołaj (w tłumaczeniu na język holenderski – Santa-Claus) powinien, póki go nikt nie widzi, przedostać się do domu i zostawić pod choinką woreczek z prezentami.
Z dawnych czasów Święty Mikołaj uważany jest za patrona dzieci.
W Niderlandach istnieje podanie, że w nocy na Boże Narodzenie swiatitiel Nikołaj jeździ na białym koniu i rozdaje prezenty dobrym dzieciom. Podobne podanie istnieje też w innych europejskich krajach. Wszystkie dzieciaki w bożonarodzeniowy wieczór są pełne niecierpliwego oczekiwania, co im podaruje „dobry dziadek Święty Mikołaj”
Tak złożyło się (nie przypadkiem, a według Opatrzności, że o najukochańszych świętych najmniej wiemy. Mowa jest o Matce Bożej i o świętym Mikołaju. Pokora nie szuka pokazania siebie i sławy. Pokorze jest dobrze w cieniu, dlatego i „Błogosławiona między niewiastami” i najukochańszy na Rusi święty przeżyli tak, że znanych faktów ich ziemskiego życia jest bardzo niewiele. Tym cenniejsza ta sława, w którą oni weszli po odejściu z tego świata. Trudno znaleźć chrześcijańskie miasto na mapie świata, gdzie Matka Boża nie objawiłaby Swojej cudotwórczej miłość, uzdrawiając, broniąc, pouczając potrzebujących pomocy ludzi. Dotyczy to również Mirlicejskiego arcybiskupa.
Jego pomoc jest szybka i zadziwiająca. On jest jednocześnie i surowy i miłosierny. Z kąta, gdzie pali się łampadka, uważnie patrzy na człowieka prostego jak i bogacza. W każdej świątyni jest jego ikona i nawet jeśli my więcej nikogo ze świętych nie znamy, to, zobaczywszy Mikołaja, natychmiast czujemy się w świątyni jak w domu. Chcę przypomnieć i opowiedzieć jeden cud z tysięcy.
Ten wypadek jest opisany przez S. Nilusa w jednej z jego książek. Mowa tam o złodzieju, który miał przesądną miłość do Świętego i za każdym razem, idąc na złodziejstwo, stawiał świętemu świecę. Nie śmiejcie się z tego złodzieja, bracia. To tylko z boku wyda się, że głupota jest oczywista. Przy spojrzeniu z wewnątrz czujność zanika i my sami często robimy nie wiadomo co, nie zauważając niedorzeczności swoich czynów. Tak oto, złodziej stawiał świętemu świece i prosił pomocy w złodziejstwie. Długo wszystko uchodziło mu na sucho i to powodzenie on przypisywał pomocy Mikołaja. Aż nagle pewnego razu ten w szczególny sposób „pobożny” złodziej podczas kradzieży został zauważony przez ludzi. U prostych ludzi gadka krótka. Grzesznika, schwytanego na grzechu, biją, albo nawet zabijają. Chłopi popędzili za nieszczęśnikiem. Śmierć zbliżyła się do niego i zaczęła dyszeć mu w kark. Uciekając od prześladowców, zobaczył on za wsią padłego konia. Trup dawno leżał na ziemi, z pękniętego brzucha płynęła ropa, robaki pełzały po ciele zwierzęcia i powietrze dookoła było skażone zapachem zgnilizny. Ale śmiertelny strach jest silniejszy od każdego obrzydzenia. Złodziej dostał się do gnijącego brzucha i tam, wśród smrodliwych wnętrzności, ukrył się. Prześladowcom nawet do głowy nie mogło przyjść, że uciekający zdolny schować się w trupie. Pochodziwszy dookoła i pokląwszy ile wlazło, poszli do domu. A nasz „dżentelmen sukcesu”, umierając od smrodu, miotał się między strachem kary i pragnieniem odetchnąć świeżym powietrzem.
I oto jemu, ledwie żywemu od strachu i smrodu, zjawia się Mikołaj. „Jak tu tobie?” – Pyta arcybiskup. „Ojcze Mikołaju, ja ledwie żyję od smrodu!” – Odpowiada nieszczęśnik. Na co święty mu odpowiada: „Oto tak śmierdzą mi twoje świece”.
Komentarze wydają się zbędne. Morał – na powierzchni. Modlitwa grzesznika śmierdzi, a nie roztacza aromat. Trzeba nie tylko modlić się, ale i życie naprawiać, według miary sił. Tak? Tak. Ale to wnioski górnej warstwy (powierzchowne). Jest tu i bardziej głęboka lekcja. I jak mówił ktoś z literackich bohaterów: «Tak to ono tak, ale nie tak».
Mikołaj jednak przecież uratował grzesznika! Modlitwa chociaż i śmierdziała, ale do świętego dochodziła i we właściwym czasie Mikołaj o grzeszniku przypomniał sobie. Niech moja świeca obecnie śmierdzi, niech ona jeszcze długo będzie śmierdzieć (przecież zapach nie szybko wietrzeje), ale ja mimo wszystko będę ją stawiać.
Modlić się czysto i gorąco, jak pali się świeca, w ciągu roku się nie nauczysz. Modlić się tak, żeby to Bogu przyjemne było tak, jak nam aromatem kadziła oddychać – to wysiłek całego życia. I cieszę się, że Pan Bóg ukaże, On przecież potem i pożałuje. A święci w tym są podobni do Boga.
Albo oto jeszcze wypadek. Sprawa była w Kijowie podczas niemieckiej okupacji. W pewnej rodzinie umiera matka. Pozostaje troje dzieci, mały mała i jeszcze mniejsze, a ojciec – na froncie. Dzieci kładą mamę na stół. Co dalej robić – nie wiedzą. Rodziny żadnej, pomóc nie ma kto. Wiedziały dzieci, że po nieboszczykach trzeba czytać psalmy. Psałterza pod rękami nie ma, więc one wzięły akafist do Św. Mikołaja, stanęły rządkiem u mamy w nogach i czytają. „Raduj się, cnót wielkich skarbnico. Raduj się, godny Aniołów współrozmówco. Raduj się, dobry ludziom nauczycielu”. Oczywiście, jaka tu radość. Tylko strach i nieszczęście. Ale czytają one dalej i dochodzą do słów: „Raduj się, niewinnych od więzów uwolnienie. Raduj się i umarłych ożywienie...” I na tych słowach – Święty! Święty! Święty! – Mama otworzyła oczy i usiadła. Użalił się Święty. Skłonił się na dziecięce łzy.
Obraz Mikołaja współbrzmiący i zrozumiały jest dla naszej duszy. Święty po sobie książek nie zostawił. I naród nasz bardziej wierzy dokonanym czynom, niż słowu powiedzianemu. Mikołaj ubogich lubi, a prawie cała nasza historia – jednolita historia nędzy, prostoty i ubóstwa. Kiedy Włosi ciało świętego ukradli i do siebie wywieźli, pojawiło się święto „letniego Mikołaja”. Grecy jego dotychczas nie uznają, a przodkowie nasi to święto w szczególny sposób pojmowali.
Dziadkowie dziadkom mówili, że zeszli pewnego razu z niebios Mikołaj i Kasjan po ziemi pochodzić, pomóc, może, komu. Spojrzeli tylko – a w głębokiej kałuży chłop z wozem ugrzązł. „Pójdźmy – mówi Mikołaj do Kasjana – pomóżmy chłopkowi”. A Kasjan mówi: „Niechęć szaty rajskie brudzić”. Tak więc, Mikołaj, nie ma rady, sam w błoto polazł i wóz wypchał. Wzruszył się Pan Bóg na taką miłość do ludzi i dał Mikołajowi dwa święta w roku – latem i zimą. A Kasjanowi – raz na cztery lata – 29 lutego. Otóż tak.
Ogólnie, Pismo my do tej pory słabo znamy, zacofania i szorstkości
u nas też wystarcza. Nawet podzielić się możemy. Ale jeśli zobaczy nasz człowiek
ikonę Mikołaja Świętego, natychmiast trzy palce w szczyptę złoży i się
przeżegna. Powie: „Raduj się, Mikołaju, wielki cudotwórco” – a Mikołaj z niebios
odpowie: „I ty nie smuć się, sługo Boży. Rozsławiaj Pana Boga Wszechmocnego i
słowem i czynem”.
Wiele świętych na ziemi było, dużo jeszcze będzie. Ale my tak do Cudotwórcy
jesteśmy przywiązani, jakoby żyjemy nie w naszym północnym kraju, a w Małej Azji
i nie w czasach Internetu, a w IV wieku, w czasie Pierwszego Powszechnego
Soboru. I to jest wspaniałe aż do łez.
W 1918 roku, podczas bolszewickiego przewrotu, cała Moskwa była wstrząśnięta tym znakiem, który był dany od ikony swiatitiela Nikołaja. Jedna z ikon swiatitiela, która znajdowała się na Kremlowskiej ścianie, została zawieszona czerwoną tkaniną. I oto na oczach wielotysięcznego tłumu, zebranego na Placu Czerwonym, ta czerwona tkanina, ukrywająca oblicze swiatitiela, rozerwała się. Kawałki jej upadły na ziemię i oblicze św. Mikołaja Cudotwórcy po dawnemu pojawiło się przed oczyma ludzi. Wtedy to było objaśnione jak znak o nadchodzącym wybawieniu od „czerwonego pokrowca”, który opuścił się nad Kremlem i Świętą Rusią.
Potem w różne lata dużo było różnych znaków od ikon swiatitiela Nikołaja, z których opowiemy niektóre.
Podczas drugiej wojny światowej władza ewakuowała na ciężarówkach ludność z przyfrontowego pasa. Jedna staruszka trzymała w rękach jakiś tobół. Komisarz zapytał:
- Co to ty niesiesz?
- Ikonę swiatitiela Nikołaja – odpowiadała staruszka.
- Rzuć go – rozkazał komisarz.
- Nie, nie rzucę – powiedziała ta.
Komisarz wyjął rewolwer, skierował go na staruszkę i rozkazał:
- Jeśli natychmiast nie rzucisz, zastrzelę.
- Strzelaj, nie rzucę. Ta ikona strzegła mnie całe życie – padła odpowiedź.
W tym czasie nad głową komisarza rozerwał się niemiecki pocisk, przez który on został rozerwany na strzępy. Staruszka zaś tylko przysiadła ze strachu, ciągle trzymając w rękach swoją najdroższą ikonę.
Przed samą wojną widzieliśmy w Belgradzie, w Wwiedienskim żeńskim monasterze na Topczydierskim Brno, wielki kładziony na anałoju (cerkiewnym pulpicie) obraz swiatitiela Nikołaja, który cudownie odnowił się, przemieniwszy się ze starego poczerniałego w jaskrawie błyszczący wszystkimi swoimi barwami, które uzyskały nadzwyczajną świeżość i czystość.
Razem ze wszystkimi męczennikami, którzy przyjęli śmierć od
bezbożników za prawdę Bożą, wszędzie, gdzie go rozsławiają, Swiatitiel Nikołaj
jakby mówi do nas wszystkich słowami św. Apostoła Pawła: Naśladujcie mnie, jak
ja Chrystusa (1 Kor. 4; 16).
Arcybiskup Nikon
Memu syneczkowi dwa lata, on jest inwalidą od dzieciństwa. Wcześniej mieszkaliśmy w Ozierkach. Kiedy chrzciliśmy Igora w Szuwałowskiej cerkwi i kapłan namaścił mu olejem świętym policzki, to zobaczyliśmy, że u niego zaczynały znikać egzemy. Od mamy dużo słyszałam o cudach św. Mikołaja Cudotwórcy. Na przykład, jak jedna kobieta tonęła i błagała św. Mikołaja o pomoc. Cud wydarzył się i ona poszła do cerkwi i postawiła świece przed każdą ikoną. Wkrótce przeprowadziliśmy się do centrum miasta. Opowiem o naszym cudzie. 13 września 1999 r. zdecydowałam nakarmić swojego malucha twarogiem, dałam na koniuszku łyżki i nagle on zaczął kaszlać, potem wymiotować, poniosłam go do łazienki i nagle on zaczął puchnąć, wargi wywinęły się, oczu nie było widać, ręce, nogi – wszystko spuchło. Coś takiego widziałam po raz pierwszy. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku minut. Zaczęliśmy wzywać karetkę, a dziecko na oczach dusiło się. Sąsiadka zawinęła prawie gołego malucha w kołdrę i powiedziała, że karetki nie doczekać się, trzeba biec do najbliższego szpitala. Krzyczałam „Igor, nie umieraj, krzycz…”. Ale Igor już prawie milczał. I wtedy zaczęłam błagać „Panie, pomóż, święty Mikołaju Cudotwórco, uczyń cud. Jeśli Igor wyżyje, nigdy nie zapomnę tego, postawię w cerkwi świecę przed każdą ikoną”.
Mąż podwiózł nas samochodem do najbliższego szpitala. Igora zabrano na oddział reanimacyjny. Oni myśleli, że dziecko zachłysnęło się, ale on miał alergię - obrzęk, więc, lekarze starali się na próżno. Ale dziecko przeżyło! Dotrzymałam swojej obietnicy, zebrałam niezbędną sumę na świece, chociaż dla mnie to nie było łatwe, postawiłam przy każdej ikonie w Nikolskim soborze (to najbliższa nas świątynia). Dziękuję Panu, wszystkim Świętym, świętemu Mikołajowi za wszystko!
Julia, Sankt Petersburg
Wcześniej nie rozumiałam, co to takiego ikona. Nie rozumiałam, póki w naszym mieście nie pojawiła się ikona Mikołaja Cudotwórcy. Wielu to pamięta, wielu chodziło do niej do Wozniesienskiej cerkwi, gdzie ona w tym czasie się znajdowała. Dużo napisano o cudach, uzdrowieniu i o tym, czego doznawali ludzie od dotknięcia do tej świętości... Pamiętam, jak stałam w długiej kolejce do ikony i czym bliżej zbliżałam się do niej, tym mocniejsze stawało się wzruszenie, jakieś podniesienie, oczekiwanie czegoś, jakiś niewyraźny strach – od zbliżającego się spotkania, jakbym teraz miała zobaczyć się z samym Mikołajem Cudotwórcą – na jawie. I oto stopniowo zbliżam się – wzruszenie coraz silniejsze, czytam modlitwę z pocztówki z ikoną. Ona wydaje się mi niezwykłą. Ikona Mikołaja Cudotwórcy jakoś nagle pojawiła się przede mną – jak uderzenie dzwonu – ostry i krótki dźwięk w całym ciele. Mikołaj Cudotwórca jest tu. Żywy. Mój drogi, dawno znany, mój Mikołaj Cudotwórca. Co dalej? Nie mogę przypomnieć sobie wszystkiego, jak całowałam ikonę, jak modliłam się. Ale oto co jest zadziwiające. Od tego dnia Mikołaj Cudotwórca wszedł w moje życie i życie mojej rodziny i zaczął w nim uczestniczyć. On wiele-wiele razy mi pomagał. W wielkich i małych sprawach. Zdarzały się też cuda. On zamieszkał w naszym domu i stał się przyjacielem. Ikona, która u mnie od tego czasu pojawiła się, była zwykła, ale co mnie zadziwia dotychczas, wystarczy tylko spojrzeć na nią – na cudowne oblicze – ukochane, bliskie, i czułam, że on – Mikołaj Cudotwórca – jest tu, ze mną, słucha mnie. Ale i to nie wszystko. Nawet jeśli nie patrzeć na ikonę, a po prostu pomyśleć o Mikołaju Cudotwórcy, już czujesz jego obecność. Przez niego ja w ogóle zrozumiałam, czym jest święty, czym jest modlitwa i czym jest Życie wieczne i Miłość.
Kiedy cieszę się, czuję, że mogę dzielić się tą radością z Mikołajem Cudotwórcą, kiedy smucę się, wiem, że on jest tu i współczuje i będzie mi pomagać. Kiedy zaś czynię zło... Wstydzę się podnieść oczy na ikonę, ale mówię: „Ojcze Mikołaju, jestem okropna, grzeszna, ale ty nie zostawiaj mnie, pomódl się za mnie, przecież ja nie mogę przebić się ze swoją bezsilną modlitwą do Pana – pomóż mi!”. I on zawsze mi pomaga. Jego pomoc jest niezliczona. I w naszej Kriestowozdwiżenskiej (Podniesienia Krzyża) cerkwi jest ikona Mikołaja Cudotwórcy. Ona też bardzo niezwykła i jej pojawienie się w świątyni cudowne. Kiedy po raz pierwszy weszłam do naszej cerkwi, najpierw zobaczyłam tę ikonę. Każdy raz w świątyni, gdzie bym nie stała, jaki gęsty nie był by tłum ludzi, na jakiś czas ikona Mikołaja Cudotwórcy odsłania się mi i spotykamy się oczyma. Mikołaj Cudotwórca i ja, i on jakby pyta, jaka jesteś dzisiaj?
Oczywiście, rozumiem, że ikona to zaledwie przedmiot, ona nie jest żywa, ale... żywa. Jakoś inaczej żywa – żywa, kiedy zwracasz się z modlitwą do pierwowzoru. Mikołaj Cudotwórca stał się dla mnie przyjacielem, obrońcą, ojcem. Wierzę, że on mi będzie zawsze pomocnikiem w tym życiu i po śmierci nie zostawi dotąd, póki błagam go. To on, Mikołaj Cudotwórca, otworzył dla mnie sens ikony i wiele innego. To on pomógł mi zrozumieć, że trzeba wstydzić się grzechu i lubić cierpienie. Przez niego poznałam, czym jest pomoc Boża, że na modlitwę jest odpowiedź.
Swiatitielu otcze Nikołaje, moli Boha o nas!
Trzy lata temu moją córkę chcieli wydalić z muzycznego college'u z powodu całkowitego braku postępów. Jednakże prawdziwa przyczyna wydalenia była inna: nie zechciałem dawać łapówki wykładowcy. W tym czasie leżałem w szpitalu – tam też przyszło moje roztrzęsione dziecko, żebym dał jej błogosławieństwo na zdawanie egzaminu przed specjalną komisją. Rezultaty egzaminu były znane zawczasu; on tak się i nazywał – „pogrzebowy”. Pobłogosławiłem córkę i zacząłem błagać Świętego Mikołaja o cud. I modlitwa moja została usłyszana: po jakimś czasie córeczka wróciła radosna, z „czwórką” za egzamin. Wyszło to tak: chciwa i płonąca żądzą zemsty wykładowczyni nie mogła wejść w skład komisji – przed samym egzaminem u niej przerwało krany i w kuchni, i w łazience. Pozostali zaś egzaminatorzy wysłuchali grę dziewczyny bez żadnych uprzedzeń i postawili jej dobrą ocenę. Teraz moja córka pomyślnie skończyła muzyczno-pedagogiczny college.
Drugi przypadek wydarzył się stosunkowo niedawno – wiosną 2003 roku. Przed samym świętem Mikołaja u mnie w lewej nerce wykryto wielki kamień i znalazłem się w szpitalu. Przed świętem, na całonocnym czuwaniu (przedświątecznym wieczornym nabożeństwie-EM) w szpitalnej świątyni poprosiłem u Swiatitiela Nikołaja żeby uczynił cud, żeby – bez operacji uwolnił mnie od tego niebezpiecznego kamienia. I cud nie zwlekał. Rano w samo święto najpierw USG, a potem i rentgen wykazały, że żadnego kamienia w nerce już nie ma i zostałem wypisany do domu.
Kapłan Władimir SIERGIJENKO, Krestowozdwiżenskij kozacki sobór, SANKT -PETERSBURG
W lata 50-e moja ciocia Domna pielęgnowała sługę Bożego Jana – ciężko chorego, przykutego do pościeli człowieka. On opowiadał o sobie oto co. W 1930 roku miał 8 lat. Do szkoły nie chodził, czytać nie umiał, a kiedy mama z babcią wołały go do cerkwi – odmawiał albo mówił, że pójdzie, ale modlić się nie będzie. Zamiast do szkoły chodził paść wiejskie krowy. Oto jakoś pasał on krowy i nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się przed nim staruszek z książką w ręce. „Weź – mówi – książkę: będziesz czytać”. Chłopiec odmawia, mówi, że niepiśmienny, a staruszek nalega: „Weź! W tej książce całe twoje życie, a czytać nauczysz się”.
Chłopiec przekartkował książkę – obrazków w niej nie ma; chciał zwrócić staruszkowi, a ten już zniknął... Po trzech dniach chłopiec zachorował, leżał w łóżku, i oto wtedy znów wziął w ręce podarowaną książkę (to była Ewangelia w języku rosyjskim) – w ciągu kilku dni sam opanował piśmienność i zaczął czytać. Pomóc mu w tym nikt nie mógł: rodzice sami byli analfabetami, a nauczyciele do nich, do wierzących, nie przychodzili. Wtedy też zrozumiał Wania, że staruszek, który zrobił mu tak drogi prezent, to był Święty Mikołaj. Choroba chłopca okazała się bardzo ciężka: przeleżał Jan w pościeli 25 lat, do samej śmierci, ale nigdy nie skarżył się i wśród pochodzących z tej samej wsi słynął jako człowiek błogosławiony i przenikliwy: liczni przychodzili do niego po radę, pragnąc poznać wolę Bożą o sobie. A Ewangelia, podarowana przez Świętego, dotychczas przechowywana jest w naszej rodzinie.
Inny przypadek wydarzył się podczas II wojny światowej. Mojej znajomej, Annie, bardzo trudno żyło się w rodzinie u teścia i teściowej. Z powodu takiego życia zdecydowała ona rzucić się pod pociąg. Wybrała czas, kiedy powinien był przejeżdżać towarowy i szybko pobiegła do szyn. I w tym momencie staruszek, z wyglądu trochę podobny do jej zmarłego dziadka, którego ona bardzo lubiła, nagle zawołał ją. Zawołał tak, jak wołał dziadek: „Aneczko, kochana!” Ona zatrzymała się, a staruszek podszedł do niej, narzucił jej na plecy półkożuszek (sprawa była zimą, a ona wyskoczyła z domu w jednej sukni) i przepadł natychmiast; pociąg zaś tymczasem odjechał. Ten kożuszek Anna przechowywała zawsze. Minął dłuższy czas i po ikonie ona poznała w swoim wybawcy Św. Mikołaja Cudotwórcę.
J.W. CHOCHŁOWA, Wołgogradzki rej.
Przyjeżdżał do nas na wolne mój brat. Kiedy przyszedł czas odjeżdżać, oni udali się z mamą na dworzec autobusowy – a tam już ostatni autobus stoi. Ludzi dookoła – mnóstwo: wszystkim trzeba jechać, a miejsc nie ma. Mama zaczęła błagać Św. Mikołaja Cudotwórcę, żeby on pomógł bratu odjechać. I nagle wychodzi z autobusu kobieta-konduktor i mówi: „Mam jedno miejsce. Teraz ja sama wybiorę, kto z was pojedzie”. Rozstawia tłum rękami i kieruje się do mego brata, który stał najdalej: „Oto ty ze mną właśnie pojedziesz!” Zdziwiony i szczęśliwy brat wsiadł do autobusu i odjechał.
A ze mną był taki przypadek. Spóźniałem się do pracy, ale autobusów długo nie było. W rozpaczy zacząłem modlić się do Św. Mikołaja i nagle widzę – obok mnie z wielką prędkością pędzi autobus bez pasażerów. Ostro zahamował, drzwiczki otworzyły się, wyskoczył kierowca... Ja do niego: „Proszę, pomoże pan - spóźniam się!” – „Siadaj, mi po drodze!” I w ciągu pięć minut bez przystanku pędem zawiózł mnie do pracy. Zostało mi nawet czasu aby dojść do cerkwi i podziękować Bogu i Św. Mikołajowi za niespodziewaną pomoc.
Stiefan WOCHMIN, m. Uchta, Kamczatka
Według świętych modlitw Św. Mikołaja Cudotwórcy, prepodobnego Sierafima Sarowskiego, według łaski Matki Bożej mój nowo narodzony synek, ja sama i dwoje moich starszych dzieci byliśmy uratowani od śmierci. Opowiem wszystko po kolei.
Zakochałam się w Azerbejdżaninie. Duchowy ojciec nie pobłogosławił mnie wyjść za mąż za tego człowieka. Nie posłuchałam kapłana. Żyłam z moim ukochanym w nierządzie. Teraz to nazywa się ślub cywilny, ale nierząd jednak jest nierządem. Do świątyni zaczęłam chodzić rzadko... Mocno kochałam Azerbejdżanina, traktowałam go jak męża, a z jego strony wszystko to było grą. Mijały lata. Bóg podarował mi dzieci: Elżbietę, Michała i Mikołaja. Kiedy rodziłam córeczkę, to tylko cudem z dzieckiem utrzymaliśmy się przy życiu. Za mnie modlili się moje bardzo wierzące przyjaciółki i kapłan. Przed urodzeniem trzeciego dziecka, ojca moich dzieci – Azerbejdżanina – oddano pod sąd. Próbowałam uratować go od więzienia, modliłam się za niego do Pana, jak nigdy jeszcze się nie modliłam i prosiłam Boga aby z powodu trzech małych dzieci zachował ich ojcu wolność. Do czasu rozprawy jego puszczono; i pojechaliśmy do Azerbejdżanu, do jego ojczyzny. Pojechałam bez błogosławieństwa kapłana, w siódmym miesiącu, zostawiwszy w Petersburgu ciężko chorego ojca i matkę.
W Azerbejdżanie na nas czekały nędza, chłód, głód i choroby. Dom zupełnie nie był przystosowywany do zimy, a tam w górach zima nie gorsza, niż w Petersburgu. Dzieci stale chorowały, leczenie płatne, pieniędzy nie ma, krewni męża – rodzina liczna, ale niezgodna... W tych warunkach urodziłam młodszego syna – Mikołaja. W szpitalu położniczym dowiedziałam się, że już miesiąc jestem chora na zapalenie płuc. Leki w szpitalach Azerbejdżanu dają tylko za pieniądze, ale ani krewni męża, ani on sam nawet na grosik mi nie pomogli. Sprawa doszła do tego, że za dwie tabletki aspiryny chciałam oddać swój krzyżyk, ale Bóg uchronił: posłał do mnie dobrego lekarza, kobietę o imieniu Morał, która zlitowała się nade mną i zaczęła leczyć mnie bezpłatnie. Od głodu mleko u mnie przepadło; noworodka zaczęto karmić mlekiem krowim, ale przecież po prawdzie wykarmić im dziecka nie można. Maleństwo zaczęło powoli przymierać głodem. Dawno zdecydowałam odjechać do domu, ale mnie nie puszczali.
I modliłam się. Modliłam się do Pana, modliłam się do Św. Mikołaja, na którego cześć nazwałam swego małego, modliłam się do Sierafima Sarowskiego – i kajałam się w swoich grzechach. Starsze dzieci nigdy nie odchodziły ode mnie: one bardzo bały się pozostawać same w tym domu: wydawało się, jakby coś złego przyczaiło się tu, za jego ścianami... Jak ja prosiłam dobrodzieja Mikołaja Cudotwórcę, żeby uratował malucha Mikołaja i pozostałe moje dzieci!.. I wreszcie mój Sahib (władca – EM) pozwolił mi wysłać list do matki. Matka przyjechała i wywiozła mnie z dziećmi do Petersburga.
W rodzinnym mieście i ja i dzieci szybko wyzdrowieliśmy. Maluch Mikołaj stracił przez miesiąc głodu połowę swojej wagi, ale, dzięki wstawiennictwu Św. Mikołaja i biegłym lekarzom, on szybko wyzdrowiał. Dopiero tu, na ojcowiźnie, wreszcie ochrzciłam moje dzieci. Łaska Boża okazała się bezgraniczna dla mnie, grzesznej.
służebnica Boża Swietłana, Sankt-Petersburg
Górnik N. był mało wierzącym człowiekiem, ale jego wierząca żona zawsze z modlitwą odprowadzała męża do pracy. Pewnego razu, kiedy N. zjeżdżał do kopalni, urwała się klatka wyciągowa... N. groziła nieunikniona śmierć. Kiedy on leciał na dół, przed oczyma przeszło całe jego życie. I nagle obok zobaczył siwego staruszka, lecącego obok niego: nie wyżej i nie niżej. N. zdziwił się: „Skąd staruszek?” Kiedy N. już padał, staruszek nagle popchnął go w bok: inaczej N. upadłby na płask na sterczący pień i wtedy śmierć byłaby nieunikniona, a tak N. odniósł liczne złamania, ale został żywy. N. przeleżał rok: prawie cały czas w domu, w szpitalu udzielono tylko pierwszej pomocy, uważając, że jest w beznadziejnym stanie. Kiedy N. doszedł do siebie i zaczął zdrowieć, poznał swego wybawcę w Św. Mikołaju Cudotwórcy. Po upływie jakiegoś czasu u niego urodził się syn. Dano mu imię Mikołaj.
«Łampada», Nowoałtajsk
Ja, służebnica Boża Zinaida, jakoś raz pojechała do lekarza. Długo czekałam na autobus na przystanku, a kiedy on podjechał, ludzi zgromadziło się już dużo. Zaczęłam przepychać się do drzwi i, kiedy już stanęłam na schodek, poczułam, że moją torebkę z dokumentami ktoś mocno pociągnął. Jakoś przycisnęłam ją do siebie i na dotyk wyczułam, że czegoś w niej brakuje. W autobusie, usiadłszy na wolne miejsce, obejrzałam torebkę: była ona rozcięta brzytwą i wszystko, co tam się znajdowało, zginęło – a były tam tylko dokumenty. I oto, przed świętem Mikołaja Cudotwórcy, wieczorem 21 maja pomodliłam się do Świętego – i w domu, i w cerkwi – żeby moje dokumenty wróciły. Następnego dnia wyjeżdżam na daczę; wracam, a mąż mój mówi mi, że wszystko co zaginęło znaleziono: i moje i jego dokumenty i klucz od mieszkania córki. Nie było tylko maleńkiego kieszonkowego modlitewnika. Podziękowałam Świętemu Mikołajowi i w cerkwi postawiłam świecę przed jego ikoną. On i po tym wypadku często mi pomagał. Pewnego razu córce mojej robiono operację, a ja modliłam się do Świętego i wszystko przeszło pomyślnie.
służebnica Boża Zinaida, m. Krasnojarsk
Chcę opowiedzieć wam o dwóch podobnych wypadkach, kiedy modliłam się do Świętego Mikołaja i on mi pomógł.
Jakoś raz (miałam wtedy 17 lat) oczekiwałam na autobus na przystanku. Ludzi było dużo. Podjechał samochód osobowy ze ściemnionymi szybami i długo stał, nie wyłączając silnika. Nikt z niego nie wychodził. Pomyślałam: „Jakby wypatrują kogoś”. W tym momencie wychodzi z samochodu wysoki Kaukazczyk w długim czarnym płaszczu, podchodzi do mnie i grzecznie proponuje podwiezienie. Nie zgodziłam się, ale on znów powtórzył swoją propozycję, ostrożnie wziąwszy mnie pod rękę. Ja, jak zahipnotyzowana, poszłam za nim. Otworzyły się tylne drzwiczki samochodu i okazało się, że tam siedzieli jeszcze trzej ludzie. Kompletnie przestraszyłam się i się zatrzymałam. Tu mnie, niepostrzeżenie dla innych, wziął pod drugą rękę jakiś dziadek i powiedział bardzo cicho: „Córeczka, tobie co, życie się sprzykrzyło?” Wtedy pokonałam strach i powiedziałam do Kaukazczyka, że nigdzie nie pójdę i on zostawił mnie w spokoju. Jestem przekonana, że jeśli to nawet nie sam Święty Mikołaj mnie powstrzymał, to on posłał do mnie tego dziadka, żeby uchronić mnie od nieszczęścia.
Drugim razem znów stałam na przystanku, ale sprawa była na wsi i autobusy tam chodziły bardzo rzadko. Była zima. Wszyscy starali się złapać okazję, a dla mnie to w żaden sposób się nie udawało. I oto zdarzył się cud: obok zatrzymało się białe „Żiguli”. Wszyscy pobiegli do samochodu, ale kierowca powiedział, że weźmie tylko mnie. On sam spakował moje rzeczy do bagażnika i pojechaliśmy. Po drodze opowiedział mi, jak pewnego razu szedł drogą przez tajgę 11 kilometry pieszo i nikt nie zechciał go podwieźć. Od tamtej pory on powiedział sobie, że odtąd i sam nikogo podwozić nie będzie. Długo trzymał się takiej reguły i nagle dzisiaj zobaczył mnie i pożałował. Dla swego wstydu, zaniepokoiłam się troszkę, a on, zauważywszy to, zaprosił do samochodu jeszcze kobietę z dzieckiem i zapłaty z nikogo nie wziął. Żałuję, że nie zapytałam go o imię.
służebnica Boża Julia, Leningradzki rejon.
Mój pięcioletni wnuk żyje razem z rodzicami w Hiszpanii. Bardzo tęsknię za nim i on za mną też. Skompletowalam jakoś mu paczuszkę: książkę, witaminy, czekoladę i jeszcze jakiś drobiazg, zapakowałam do wielkiej koperty i wysłałam pocztą. Wysłałam, a sama przeżywam: jeśli z drogi zwrócą? Minął tydzień, drugi... Córka dzwoni, że niczego nie otrzymywała i zdecydowaliśmy, że list zaginął. Trzeci tydzień przeszedł, czwarty... Za dwa dni święto Mikołaja Cudotwórcy. Nie wytrzymałam. Upadłam na kolana przed ikoną Cudotwórcy i ze łzami zaczęłam prosić: „Ojcze Mikołaju! Czyż mój Eliaszek nie otrzyma na twoje święto prezentu od babci? Wszystkim ludziom pomagasz, zrób i dla nas mały cud!” I oto niespodzianka! W dzień Świętego Mikołaja dzwoni zięć i mówi: „Dzisiaj Eliasz otrzymał wasz prezencik”.
Jekatierina Aleksandrowna KUŃ, Ukraina
Wracałam z Wielikoreckiej procesji Z miasta Wiatki, z powrotem do Petersburga. Ledwie przyszłam na dworzec, pierwsze, co usłyszałam z głośników: „Bilety do Sankt Petersburga na trzy dni naprzód sprzedane”. Mimo wszystko zajęłam kolejkę i, stojąc w niej, modliłam się: „Ojcze drogi, Święty Mikołaju, pomóż! Nie wytrzymam trzy dni na dworcu: po procesji ledwie trzymam się na nogach!” I w tym momencie obok mnie otwiera się kasa, gdzie za dodatkową opłatą sprzedają bilety według rezerwacji. Rzucam się tam, podaję dokumenty weteranki blokady i otrzymuję bezpłatny bilet w sypialnym wagonie na pociąg, który odjeżdża za dwie i pół godziny.
Kiedy wsiadałam do wagonu, przewodniczka najpierw nawet nie chciała mnie wpuścić: nadto mój pielgrzymkowy wygląd zewnętrzny nie pasował do wagonu sypialnego. Ale, według łaski Bożej i według wstawiennictwa Świętego Mikołaja, dotarłam do domu pomyślnie.
służebnica Boża Nina, Sankt - Petersburg
Wielikorecka procesja – Wielikorieckij krestnyj chod — jedna z największych corocznych procesji w Rosji. Przechodzi z czczoną Wielikorecką cudotwórczą ikoną Mikołaja Cudotwórcy każdego roku od 3 do 8 czerwca. Długość – 180 km w obie strony. Noclegi — w polnych warunkach. Procesja zbiera dziesiątki tysięcy pielgrzymów z całej Rosji i Bliskiej Zagranicy. Nazwa pochodzi o wsi Wielikorieckoje nad rzeką Wielką.
Jedna kobieta opowiadała taki wypadek, który był u nich w rodzinie, kiedy jej było około sześciu lat. Jej mama była bardzo wierząca, a ojciec, przeciwnie, był komunistą i nieprzyjaźnie odnosił się do cerkwi. Mama musiała w tajemnicy przed ojcem przechowywać gdzieś w szafie wśród rzeczy ikonę Świętego Mikołaja, błogosławieństwo matki. Pewnego razu ona przyszła z pracy i zaczęła rozpalać w piecu. Drwa w nim już były, trzeba były tylko je rozpalić, a u niej w żaden sposób nie wychodziło, borykała się, borykała się, a drwa w żaden sposób się nie palą. Wreszcie, zaczęła je wyjmować i znalazła ikonę Świętego Mikołaja, którą mąż znalazł w szafie i postanowił rękami żony zniszczyć.
«Nikoło-Szartomskij błagowiestnik», m. Szuja, Iwanowski rejon.
A. żyła w jednej z republik WSPÓLNOTY NIEPODLEGŁYCH PAŃSTW. Pewnego razu ona pojechała na długotrwałą delegację do Moskwy. Pieniędzy było mało, a pracy czekało dużo. Kiedy środki zaczęły ubywać, A. nie poddała się rozpaczy, a zaszła do cerkwi Świętego Mikołaja, która znajdowała się po drodze do pracy. Tam ona zobaczyła ogłoszenie, że do świątyni pilnie potrzebna jest sprzątaczka. Okazuje się, na krótko przed jej przyjściem odniosła uraz jedna ze stałych sprzątaczek. Ona spadła ze schodów, uderzyła się o ogromną ikonę Świętego Mikołaja i jedynie potem dowiedziała się, że to uratowało ją od urazu kręgosłupa. A. wzięto do pracy do końca delegacji, przy czym ta praca nie przeszkadzała podstawowej. Do czasu jej odjazdu wyzdrowiała i wróciła do pracy sprzątaczka, która odniosła uraz...
«Łampada», Nowoałtajsk
W. jeździł na zarobki razem ze swoimi kolegami. Budowali domki letniskowe za miastem. Żyli obok budowy w wagonikach, które zimą ogrzewali grzejnikami elektrycznymi, często własnej roboty. Pewnego razu mężczyźni zostawili grzejnik włączony na noc, a nad nim dookoła porozwieszano upraną bieliznę. Nocą, kiedy wszyscy spali, powstał pożar. Półsenni robotnicy w przerażeniu wyskakiwali z wagonika. W. obudził się nie natychmiast, a kiedy się obudził, uciekać było późno i niebyło dokąd. On siedział pośrodku wagonika, a ze wszystkich stron buszował płomień. Nagle wśród ognia i dymu zobaczył Świętego Mikołaja Cudotwórcę. Święty zawołał go, a potem gwałtowne wypchnął przez okno. W. odniósł oparzenia, ale został żywy. Szczególnie ucierpiały dłonie, ale zdolności do pracy nie utraciły. Wkrótce W. wyzdrowiał i zmienił zawód. Teraz jest kapłanem.
W naszej rodzinie długo żyła gosposia – pobożna kobieta. Praca jej była załatwiona formalnie umową i płaciliśmy za nią składki ubezpieczeniowe. Kiedy kobieta zestarzała się, odjechała żyć do swoich bliskich. Kiedy zaś wyszło nowe prawo o emeryturach, staruszka przyjechała do nas, żeby wziąć u nas dokumenty, niezbędne do otrzymania emerytury. Ja skrupulatne przechowywałam te dokumenty, ale kiedy zaczęłam ich szukać, to w żaden sposób nie mogłam znaleźć.
Trzy dni szukałam, przekopałam wszystkie szuflady, wszystkie szafy – i nigdzie nie mogłam znaleźć. Kiedy zaś znów przyszła staruszka, z goryczą opowiedziałam jej o moim niepowodzeniu. Mocno zasmuciła się staruszka, ale powiedziała z pokorą: „Pomódlmy się do Świętego Mikołaja, żeby on nam pomógł, a już jeśli i wtedy pani nie znajdzie, to, widać, powinnam pogodzić się i zapomnieć o emeryturze”. Wieczorem gorliwie pomodliłam się do Świętego Mikołaja i tego samego wieczoru pod stołem przy ścianie zauważyłam jakiś papierowy zwój. To były właśnie te dokumenty, których szukałam. Okazuje się, dokumenty wpadły za szufladę biurka i wypadły stamtąd dopiero po tym, jak gorąco pomodliliśmy się do Świętego Mikołaja. Wszystko poszło pomyślnie i staruszka zaczęła otrzymywać emeryturę. Tak usłyszał naszą modlitwę i pomógł w nieszczęściu szybki z pomocą Święty Mikołaj.
Jedna kobieta opowiedziała wypadek, który zdarzył się z nią w 1991 roku. Ma na imię Jekatierina i mieszka w Sołniecznogorskie. Pewnego razu zimą spacerowała po brzegu jeziora Sienież i zdecydowała odpocząć. Przysiadła na ławkę nacieszyć się widokiem jeziora. Na tej zaś ławeczce siedziała babcia i między nimi wywiązała się rozmowa. Rozmówili się o życiu. Babcia opowiedziała, że syn jej nie lubi, synowa bardzo obraża, „przejść” jej nie dają.
Jekatierina – kobieta pobożna, prawosławna i, naturalnie, rozmowa zeszła na tematy o pomocy Bożej, o wierze, o Prawosławiu, o życiu według Zakonu Bożego. Jekatierina powiedziała, że do Boga trzeba zwrócić się i u Niego szukać pomocy, wsparcia. Babcia odpowiedziała, że nigdy do cerkwi nie chodziła i modlitw nie zna. A Jekatierina rano, sama nie wiedząc po co, włożyła Modlitewnik do torby. Ona przypomniała sobie o tym, Wyjęła Modlitewnik z torby i podarowała babci.
Staruszka popatrzyła na nią ze zdziwieniem: „Oj, a ty, milutka, nie znikniesz teraz?” „Co z panią?” – zapytała Jekatierina. „A ty nie Anioł Boży?” – przestraszyła się staruszka i opowiedziała, co z nią wydarzyło się tydzień temu. W domu powstała taka sytuacja, że ona poczuła się całkowicie niepotrzebna i zdecydowała popełnić samobójstwo. Przyszła nad jezioro i przysiadła się na ławkę przed tym, jak miała rzucić się w przerębel. Dosiadł się do niej staruszek bardzo przystojny z wyglądu, siwy, z wijącymi się włosami, z bardzo miłą twarzą i pyta: „Dokąd to ty się zebrałaś? Topić się? Nie wiesz, jak tam strasznie, dokąd się zebrałaś! Tam tysiąc razy straszniej, niż twoje życie teraz”. Pomilczał trochę i znów zapytał: „A dlaczego do cerkwi nie chodzisz, dlaczego nie modlisz się do Boga?” Ona odpowiedziała, że nigdy do cerkwi nie chodziła i modlić się jej nikt nie uczył. Staruszek pyta: „A grzechy u ciebie są?” Ona odpowiada: „Jakie u mnie grzechy? Grzechów u mnie szczególnych nie ma”. I staruszek zaczął przypominać jej grzechy, niedobre uczynki, wymieniał nawet te, o których ona zapomniała, o których nikt nie mógł wiedzieć, oprócz niej. Ona mogła tylko, dziwić się i się przerażać. Wreszcie zapytała: „No jak że będę się modlić, jeśli modlitw żadnych nie znam?” Staruszek odpowiedział: „Przyjdź tu za tydzień i będą tobie modlitwy. Chodź do cerkwi i módl się”. Staruszka zapytała: „A jak się pan nazywa?”, A on odpowiedział: „U was nazywają mnie Mikołajem”. W tym momencie ona z jakiegoś powodu się odwróciła, a kiedy obróciła się z powrotem – obok nikogo nie było.
W pobożnej rodzinie robotnika było siedmioro dzieci. Żyli oni pod Moskwą. Sprawa była na początku II Wojny Światowej, kiedy chleb wydawano na kartki i w bardzo ograniczonej ilości. Przy tym w przypadku utraty miesięcznej kartki nie można było otrzymać zastępczej. Po chleb w tej rodzinie chodził do sklepu najstarszy z dzieci, około trzynasto letni Kola.
Zimą, w dzień Świętego Mikołaja, wstał on wcześniej i poszedł po chleb, którego starczało tylko dla pierwszych klientów. Przyszedł jako pierwszy i zaczął czekać przy drzwiach sklepu. Widzi – idą czterej chłopcy. Zauważywszy Kolę, oni skierowali się bezpośrednio do niego. Jak błyskawica, przeleciała w głowie myśl: „Zaraz zabiorą chlebowe kartki”. A to skazywało na głodową śmierć całą rodzinę. Przerażony w myślach zawołał: „Święty Mikołaju, uratuj mnie”. Nagle zjawił się obok staruszek, który podszedł do niego i mówi: „Chodź ze mną”. Bierze Kolę za rękę i na oczach u oszołomionych i zdrętwiałych ze zdziwienia chłopaków uprowadza go do domu. Koło domu staruszek zniknął. Święty Mikołaj pozostaje ciągle tym samym „skorym pomocnikiem dla w nieszczęściu będących”. Tak pomógł w biedzie skory pomocnik imiennikowi i jego rodzinie.
Oto co opowiedział jednemu kapłanowi uczestnik II Wojny Światowej o imieniu Mikołaj. „Udało mi się uciec z niemieckiej niewoli. Nocami przekradałem się przez okupowaną Ukrainę, a dniem gdziekolwiek się chowałem. Pewnego razu, przebłąkałem się noc, i nad ranem zasnąłem w życie. Nagle ktoś mnie budzi. Widzę przed sobą staruszka w kapłańskiej szacie. Staruszek mówi: – Co ty śpisz? Zaraz przyjdą tu Niemcy. Przestraszyłem się i pytam: – Dokąd że mi uciekać? Kapłan mówi: – Oto, widzisz, tam są krzaki, biegnij tam szybciej. Obróciłem się, żeby uciekać, ale natychmiast opamiętał się, że nie podziękowałem swojemu wybawcy, odwróciłem się… a jego już nie ma.
Zrozumiałem, że sam Święty Mikołaj – mój święty – był moim wybawcą. Ze wszystkich sił rzuciłem się uciekać w krzaki. Przed krzakami, widzę, płynie rzeka, ale nie szeroka. Rzuciłem się do wody, wyszedłem na drugi brzeg i schowałem się w krzakach. Patrzę z krzaków – idą żytem Niemcy z psem. Szelma prowadzi ich bezpośrednio do tego miejsca, gdzie spałem. Pokręcił się tam i poprowadził Niemców do rzeki. Ja cichutko przez krzaki zacząłem uciekać, coraz dalej i dalej. Rzeka ukryła mój ślad od psa i pomyślnie uniknąłem pościgu”.
Ta historia wydarzyła się na samym początku II Wojny Światowej. Opowiedział ją pewien moskiewski kapłan. Zdarzyła się ona z pewną jego bliską krewną. Ona żyła w Moskwie. Mąż był na froncie i ona została sama z małymi dziećmi. Żyli bardzo biednie. Wtedy w Moskwie był głód. Żyć w ciężkich warunkach przyszło się bardzo długo. Matka nie wiedziała, co począć z dziećmi, ona nie mogła spokojnie patrzeć na ich cierpienia. W jakimś momencie zaczęła dochodzić do stanu pełnej rozpaczy i zamierzała popełnić samobójstwo. Ona miała stareńką ikonkę świętego Mikołaja, chociaż szczególnie nawet go nie czciła, nigdy nie modliła się. Do cerkwi nie chodziła. Ikonka, być może, dostała się jej w spadku po matce.
I oto ona podeszła do tej ikonki i zaczęła wypominać Świętemu Mikołajowi, krzycząc: „Jak możesz patrzeć na wszystkie te cierpienia, na to, jak męczę się, borykam się sama? Widzisz, moje dzieci przymierają głodem? A ty absolutnie niczego nie robisz, w tym celu, aby mi pomóc!” W rozpaczy kobieta wybiegła na klatkę schodową, możliwe, już kierując się do najbliższej rzeki albo jeszcze coś zamierzając zrobić z sobą. I nagle potknęła się, upadła i zobaczyła przed sobą dwa dziesięciorublowe banknoty, złożone nawskrzyż. Kobieta była wstrząśnięta, zaczęła szukać: może, ktoś zgubił, czy nikogo obok niema, ale widzi: nikogo nie ma. I ona zrozumiała, że Pan Bóg zlitował się nad nią i Święty Mikołaj posłał jej te pieniądze.
To wywarło na nią tak silne wrażenie, że stało się początkiem jej zwrócenia się do Boga, do Cerkwi. Oczywiście, wszystkie niedobre myśli ona zostawiła, wróciła do domu do swojej ikonki, zaczęła modlić się, płakać, dziękować. Za posłane jej pieniądze kupiła żywności. Ale najważniejsze, ona zyskała wiarę w to, że Pan jest obok, że On nie zostawia człowieka i że w takie ciężkie momenty, kiedy człowiekowi jest niezbędna pomoc, Pan Bóg obowiązkowo ją poda.
Potem ona zaczęła chodzić do cerkwi. Wszystkie jej dzieci zostały cerkiewnymi prawosławnymi ludźmi, a jeden syn nawet został kapłanem.
Wzdłuż całej wsi, gdzie żyła moja babcia, przepływała rzeka Wielet'ma. Teraz rzeka stała się płytka i wąska, najgłębsze miejsca dzieciom po kolana, a wcześniej Wielet'ma była głęboka, pełna wodny. I brzegi rzeki były grząskie, błotniste. I trzeba też było aby zdarzył się taki wypadek – ześliznął się z kłody w to bagno na oczach matki jej trzyletni syneczek Wanieczka i natychmiast poszedł na dno. Rzuciła się do niego Elżbieta, skoczyła do bagna, chwyciła syna. A sama pływać nie umie. Opamiętała się ale późno. I zaczęli tonąć oboje. Zaczęła błagać ona Mikołaja Cudotwórcę, prosząc o uratowanie grzesznych dusz. I wydarzył się cud. Dosłownie jak fala, wielki silny nurt uniósł matkę z niemowlęciem nad bagnem i opuścił ich na suche powalone drzewo, przegradzające grząskie miejsce, jak most. Mój stryj Wania żyje dotychczas, ma teraz ponad siedemdziesiąt lat.
Kiedy odbudowywano cerkiew Św. Mikołaja w Zielonogrodzie, przyszła do prac remontowych staruszka około siedemdziesięcioletnia i mówi, że przyszła pomagać. Tam zdziwili się: „Gdzież tobie pomagać?” Ona mówi: „Nie, postawcie mnie do jakiejkolwiek fizycznej pracy”. Oni pośmiali się, a potem patrzą: prawda, staruszka zaczęła coś ciągać, stara się stawać do najcięższej pracy. Zapytali, co pobudziło ją do tego. Ona opowiedziała, że na dniach do jej pokoju wchodzi staruszek nagle i mówi: „Słuchaj, wielokrotnie prosiłaś mnie o pomoc, a teraz potrzeba jest pomóc dla mnie, potrzebuję pomocy”… Ona zdziwiła się. Potem przypomniała sobie, że drzwi przecież u niej w pokoju były zamknięte. Na podstawie ikony poznała Świętego Mikołaja i zrozumiała, że to on do niej przychodził i wezwał ją na pomoc. Ona wiedziała, że jest odnawiana cerkiew Mikołaja i oto przyszła…
To zdarzyło się, kiedy mój mąż pracował u gospodarza w budce z chlebem. Ja wtedy zostałam bez pracy i bardzo biedowaliśmy. Córka z rodziną w tym czasie mieszkała w Workucie. Dosłownie za ostatnie pieniądze ona zadzwoniła do mnie i powiedziała, że teraz bardzo dużo decyduje się w ich losie i że ona napisała o wszystkim w dwóch listach. Można sobie wyobrazić, jak przeżywałam z jej powodu i czekałam na te listy! I oto one przyszły.
Akurat niosłam mężowi obiad i położyłam je nie otwierane do kieszeni płaszcza. Ale kiedy wróciłam, listów w kieszeni nie było. Widocznie, po drodze jakoś je zgubiłam. Co ze mną się działo!.. Pobiegłam z powrotem, oglądając każdy centymetr drogi, ale listów nie znalazłam. Przyszłam do domu, upadłam na kolana przed ikonami, zapłakałam i zaczęłam modlić się i prosić ojczulka Mikołaja Cudotwórcę o pomoc. Błagałam go o zwrócenie mi listów. Mówiłam, szlochając, że one są od mojego nieszczęśliwego dziecka i są mi droższe od każdych pieniędzy, że lepiej bym zgubiła pieniądze, aniżeli te listy.
I oto w jakimś momencie do duszy wszedł spokój, jakbym usłyszała odpowiedź na moją modlitwę. A następnego dnia w skrzynce pocztowej leżały oba listy. Czyjaś dobra ręka podniosła je i wrzuciła tam. Z całego serca podziękowałam Panu i ojczulkowi Mikołajowi Cudotwórcy za wielką łaskę do mnie. Ale na tym cuda się nie zakończyły.
Wieczorem przyszedł z pracy mąż — jego twarz była bardzo zmieniona. Okazało się, że przyjął fałszywy pięćdziesięciotysięczny banknot, dał chleb i wydał resztę, a w tym czasie te pieniądze prawie całkowicie stanowiły jego pobory. On szedł do domu i nie wiedział, jak mi o tym powiedzieć: przecież to znaczyło, że musimy głodować nie jeden dzień, a ja i tak wychodziłam z sił, oszczędzając każdą kopiejkę. Ale w duszy mojej była taka radość z powodu podarowanych mi listów, że nie tylko nie zdenerwowałam się, ale jeszcze raz, już razem z mężem, podziękowałam mojemu skoremu pomocnikowi i wielkiemu Cudotwórcy za jego miłość do nas. Przecież wszystko zdarzyło się według mojego słowa: przecież mówiłam, że te listy są mi droższe od pieniędzy. Tak więc jak mogłam złościć się na męża za te same pieniądze?
I wtedy wydarzył się drugi cud: gospodarz przebaczył nam to manko i wypłacił całe pobory. Mówię: „cud”, ponieważ ten człowiek nigdy nie przebaczał nawet najmniejszego uszczerbku dla siebie, a w tym czasie pięćdziesiąt tysięcy było bardzo poważną sumą. I jestem głęboko przekonana, że ten cud nie wydarzyłby się, gdybym zapomniała swoje słowa, wypowiedziane w chwili gorącej modlitwy, gdybym pożałowała tych pieniędzy i siebie, gdybym zwymyślała męża za nieuwagę.
To była próba naszej wiary i dzięki Bogu, że On dał nam siły wytrzymać tę próbę. Niech będzie błogosławiony ojczulek Mikołaj Cudotwórca! Niski ukłon jemu i wielka wdzięczność za pomoc nam, grzesznym i bezsilnym.
Tatiana I, Sankt Petersburg
Jakoś kupiłam malutki obrazek Świętego Mikołaja i powiesiłam na ścianie. Jestem weteranką blokady, często mi boli żołądek. O godzinie czwartej rano, wyczerpana z bólu, stanęłam na kolana i zaczęłam się modlić: „Jeśli słyszysz mnie, święty Mikołaju Cudotwórco, pomóż — sił już nie mam”. Bóle, męczące mnie kilka tygodni, ustały. Zdrowa, pełna sił, pół roku później świętowałam swój jubileusz.
A za dwa lata za grzechy moi — w Wielkim Poście w gościny chodziłam, weseliłam się — rozchorowałam się znów. I znowu pomodliłam się przed obrazkiem św. Mikołaja Cudotwórcy: „Pomóż, swiatitielu ojcze Mikołaju! Chodzić nie mogę i sama ze swoim bólem nie poradzę. A ja wtedy w soborze św. Mikołaja przed każdą ikoną, koło której jest świecznik, postawię po świecy”.
Ból zaczął mnie puszczać. Na trzeci dzień mogłam wstać i razem z córeczką pojechać z Siestroriecka, gdzie mieszkam, do Petersburga, do soboru św. Mikołaja. Święty Mikołaj i tam mi pomógł. Przychodzę i widzę, że zostały tylko drogie świece, a świeczników nawet nie policzyć. Przestraszyłam się, że pieniędzy mi nie wystarczy. Kupiłam świec trochę więcej, zaczęłam obchodzić sobór i stawiać je przed ikonami. Ale czuję, że szybko skończą się moje swieczuszki i nie zdołam dokupić ich tylu, ile trzeba, nie będę w stanie wypełnić swojej obietnicy. Nagle córeczka woła: „Mamo, tam małe niedrogie świece przynieśli!” Oto była mi radość! Podziękowałam św. Mikołajowi za szybką pomoc. Podeszłam do sprzedającej, żeby i do domu tych świec kupić, a one już się skończyły.
Trzeci raz pomógł mi w chorobie św. Mikołaj Cudotwórca, kiedy w Wielkanocnym tygodniu zwróciłam się do niego z gorącą modlitwą: „Uzdrów mnie ze względu na Zmartwychwstanie Pana naszego Jezusa Chrystusa!”
Święty Mikołaj uchronił mnie, kiedy do mnie na ulicy przyczepił się zły człowiek. Wracałam ze sklepu, a on mocno chwycił mnie za rękę i zaczął mówić podłości. Zawsze w takich wypadkach udawało mi się wykręcić, a tu — w żaden sposób, aż zapłakałam z rozpaczy. Myślę, zaciągnie mnie w bramę, wśród białego dnia i nikt się nie wstawi. Oto hańba na stare lata! Podniosłam głowę do nieba i mówię: „Święty Mikołaju Cudotwórco, pomóż mi od niego odejść!” Mężczyzna rękę puścił, a ja — biegiem przez drogę. Odwróciłam się — czuję: coś z nim się dzieje i uciekłam szybciej.
Larysa, m. Sankt Petersburg
Urodziłem się w ateistycznym środowisku. Rodzina, szkoła, książki, telewizja i gazety całkiem blokowały naszemu pokoleniu drogę do poznania Prawdy. Pierestrojka i upadek starych stereotypów doprowadziły mnie do bolesnego poszukiwania sensu życia. Po demobilizacji, odkryłem, że ideały, które w armii wydawały się jasne i niezmienne, w „cywilu” okazały się złudne, fałszywe.
Moje duchowe miotanie się w tych czasach bliskie było poszukiwaniom wielu młodych ludzi: rok-muzyka, nieformalne zrzeszanie, studenckie kabarety amatorskie, wreszcie, masoneria – dzięki Bogu, tylko żałosne jej podobieństwo – i sekciarstwo. W końcu, zdecydowałem skończyć życie samobójstwem. Ale Pan Bóg uchronił mnie. Po szpitalu zacząłem dużo czytać Dostojewskiego, potem Sołowjowa, Ilina i, wreszcie, metropolitę Sankt-Petersburskiego i Ładożskiego Ioanna. Ale główną rolę w moim wocerkowleniu odegrał Święty Mikołaj.
To było w 1991 roku. Skończywszy instytut, według skierowania udawałem się do dalekiego miasteczka w tajdze. Czekała mnie jazda przez miasto Mineralne Wody i na kilka dni zatrzymałem się w Kisłowodsku. W ostatni dzień swojego tam pobytu bezcelowo spacerowałem po mieście.
W kieszeni pozostawały jakieś drobne i zdecydowałem zajść do cukierni. Tam była przerwa. Niespodziewanie dla siebie okazałem się obok niedużego drewnianego krzyża, na którym wisiała tabliczka z objaśnieniem, że na tym miejscu będzie wzniesiony sobór Świętego Mikołaja. Przy krzyżu stał świecznik. Obok skrzyneczki na ofiary dyżurowała sprzedawczyni świec.
Już zebrałem się odchodzić, kiedy do krzyża podeszły dwie kobiety, matka i córka, które wyróżniały się od otaczających niewytłumaczalnym naturalnym arystokratyzmem. Mimo woli zachwyciłem się nimi, zatrzymałem się przy krzyżu. One nie śpiesząc się kupiły świece, włożyły do skrzyneczki swoje datki i zaczęły się modlić. To było dla mnie czymś niezrozumiałym i jednocześnie niepowtarzalne pięknym. Po twarzy dziewczyny płynęły łzy. Modlitwy ich były gorące i szczere. Nie wiem dlaczego, ale zachciało się płakać i dla mnie. Dusza napełniła się nieznanym dotychczas wzruszeniem. Nagle całym sercem odczułem coś bardzo ważnego, czego tak pragnęła moja miotająca się dusza.
Dawno poszły te kobiety, dawno dopaliły się ich świece, dawno zakończyła się przerwa w cukierni, a ja ciągle stałem i stałem przy krzyżu – małym, niepokaźnym, który w jednej chwili stał się dla mnie drogim. Wyjąwszy z kieszeni wszystek drobiazg, podałem go dyżurującej przy świecach: „Nie pogardźcie, matulo. To wszystko, co mam”. Ona uśmiechnęła się i opowiedziała przypowieść o biednej wdowie i jej ofierze. Od tamtej pory to miejsce w Kisłowodsku jest dla mnie szczególnie święte. Teraz tam wzniosły się ściany majestatycznej świątyni. Każdy raz podchodzę do niej z duchowym drżeniem, jak gdyby idę na spotkanie z samym Świętym.
Później św. Mikołaj Cudotwórca uratował mego syna. Właśnie do niego gorąco modliłem się o zachowanie życia nienarodzonego jeszcze niemowlęcia. Dzisiaj trudno wyobrazić, co byłoby ze mną, jeśliby tego letniego dnia Boży święty – Mikołaj nie przyprowadził mnie do niedużego krzyża, na chwilę uchyliwszy dla mnie pokrowiec największej tajemnicy wszechświata, której imię – Prawda.
Oleg Sieledcow, m. Majkop
Nasza rodzina pochodzi ze wsi Jedrowo, Wałdajskiego okręgu, Nowogrodzkiego obwodu. Wcześniej w centrum wsi roztaczały piękno dwie cerkwie: ku czci ikony Bożej Matki „Wszystkich ubolewających Radość” i Świętego Mikołaja. Mowa będzie o drugiej świątyni.
Jako pięcioletnia dziewczynka moja mama razem z innymi dziećmi bawiła się w pobliżu cerkwi. Nadciągała burza, ale wszyscy śmiali się: naśladując dorosłych, żegnali się i padali na kolanka. Nagle rozległ się silny grzmot. Wszyscy zamarli, a moja mama zobaczyła nad cerkwią ogromny ognisty krzyż. Ona w niepokoju pobiegła do domu. Od tamtej pory przez całe swoje długie, bardzo trudne życie matula czciła św. Mikołaja Cudotwórcę.
W szkole uczyła się tylko dwa lata: oddali do pilnowania dzieci, następnie służyła jako pokojówka w Petersburgu. Widziała rewolucję, żałowała młodziutkich junkierów (kandydatów na oficerów), których chwytano bezpośrednio na ulicach i uprowadzano na rozstrzelanie. Wróciła na ojcowiznę, wyszła za mąż, wzięła ślub cerkiewny ze swoim małżonkiem w cerkwi Świętego Mikołaja. Najstarszy syn, Borys, służył w Kronsztadzie na torpedowcu „Strogij”. Potem on opowiadał: „Mamo, twoja modlitwa zawsze ratowała mnie. Pewnego razu dyżurowaliśmy z kolegą na pokładzie. Upadł pocisk, kolega zginął, a ja jestem żywy. Gorzko z powodu kolegi, radośnie za siebie”.
Podczas wojny ewakuowaliśmy się do Swierdłowskiego obwodu. Przyjechaliśmy na głuchą wieś. Wczesnym zimowym porankiem mama poszła do rejonowego centrum – szukać pracy. Całą drogę mama modliła się do św. Mikołaja Cudotwórcy o pomoc. Nagle w oddali ukazała się ciemna plama. Nie wilk? Podszedłszy bliżej, mama zobaczyła nieznajomego mężczyznę, który szczegółowo opowiedział jej, jak dotrzeć do centrum. Dzięki Bogu i Świętemu Mikołajowi, mama pomyślnie doszła, dostała się do pracy w przechowalni warzyw i zaczęła przynosić nam każdego wieczora smaczne warzywa.
Po przerwaniu blokady Leningradu pozwolili nam wrócić do domu, do Jedrowa. Przez dwa lata nasz ogród zarósł chwastem. Kilka dni mama kopała go ręcznie i nie chodziła do pracy do kołchozu. Za to złożono na nią meldunek do sądu narodowego. Wałdajska sędzina Sztokman stukała pięścią po stole: „Nie jesteś radziecką, wysiedlimy cię!” Mama nie płakała. Po wyroku – sześć miesięcy „przymusowych robót” – ona ukłoniła się do zgromadzenia (sędziowskiego) i spokojnie powiedziała: „Dziękuję wam, dobrzy ludzie”.
W domu długo modliła się, napisała list do syna do Kronsztadu. Nocą mamie przyśnił się sen: siedzi ona na kołchozowym polu po zbiorze lnu i widzi, jak otworzyło się niebo i w głębi porusza się Bogurodzica z Dzieckiem na rękach, uśmiecha się do jej. Mama zawołała: „Patrzycie, Boża Matka, patrzycie!” Ale wszyscy tylko podziwiali i widzenie zniknęło. Po kilku dniach przyjechał mój brat Borys, udał się do Wałdaju i przywrócił sprawiedliwość. Wyrok sądu uchylono.
Tak dzięki maminej wierze Pan Bóg strzegł naszą rodzinę modlitwami Przenajświętszej Bogurodzicy i świętego Mikołaja Cudotwórcy wśród licznych nieszczęść i wypróbowań.
Matula moja odeszła do Pana w dniu św. Mikołaja Zimowego i została pochowana na miejscu byłej Mikołajowej cerkwi we wsi Łokotsko, przed ołtarzem. Obok jej grobu teraz stoi kapliczka, gdzie modlimy się i dziękujemy Panu za wszystko, jak dziękowała Jemu moja kochana mama.
A w Mikołajowej cerkwi naszej rodzinnej wsi Jedrowo była urządzona herbaciarnia, z której o północy uciekały sprzątaczki, słysząc dzwonienie dzwonów i cerkiewny śpiew. Teraz na jej miejscu przebiega trasa Moskwa – Petersburg.
Zinaida Gadalina, Nowogrodzki rej.
W 1988 roku z atakami silnych bólów trafiłam do szpitala. Czekała mnie skomplikowana operacja. Mój mąż był w katedrze Świętego Mikołaja, modlił się do św. Mikołaja Cudotwórcy i św. uzdrowiciela Panteleimona o moje wyzdrowienie. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie nie byłam ochrzczona i do cerkwi chodziłam rzadko, służb nie rozumiałam i zwracałam się do Boga tylko z prośbami o pomoc. Przed operacją, w myśli zawoławszy do Pana Jezusa Chrystusa, obiecałam ochrzcić się, jeśli przeżyję. Poprosiłam pomocy u św. Mikołaja Cudotwórcy i św. uzdrowiciela Panteleimona. I – o cud! Najbardziej skomplikowana operacja, trwająca około trzech godzin, zakończyła się pomyślnie. Zdrowiałam bez powikłań. Wyszedłszy ze szpitala, ochrzciłam się w Mikołajowej katedrze. Sława i dziękczynienie Panu Jezusowi Chrystusowi, św. Mikołajowi i św. Panteleimonowi.
Moja córka bardzo ubolewała z powodu swojej bezdzietności. Z wiarą i nadzieją znowu zwróciłam się do św. Mikołaja Cudotwórcy. Modliłam się przy jego cudotwórczej ikonie w soborze św. Mikołaja. I za rok upragniony, wymodlony syn i wnuk urodził się. Chwała Panu w świętych Jego!
Trzeci wypadek jawnej pomocy św. Mikołaja wydarzył się ze mną ostatnio. Bardzo lubię morze, ale odpływać daleko zawsze się bałam. Tym razem morze było spokojne i ja, strofując się za niezdecydowanie, wezwawszy z pomocą Anioła-stróża, odpłynęłam dość daleko. Tu mi jakby ktoś rozkazał: „Wracaj!” Dookoła nikogo nie było. Powoli popłynęłam do brzegu.
Zaczął się przypływ. Fale coraz mocniej i mocniej popędzały mnie do brzegu. Cieszyłam się z ich „pomocy”. I nagle prawie przy samym brzegu one zaczęły przykrywać mnie z głową. Nie zdążałam nabrać powietrza, odetchnąć, nie sięgałam do dna. Zrozumiałam: jeszcze trochę i utonę. Ze strachu, że umrę bez spowiedzi, bez Świętego Priczastija, zaczęłam w myśli wzywać do Pana i Matki Bożej o pomoc. Fale zaczęły jakby rzadziej mnie przykrywać. Gorączkowo próbując przypomnieć sobie imię świętego, pomagającego na morzem, zawołałam: „Święty Mikołaju! Pomóż mi, daj siły wezwać pomocy, uspokój fale!” I… byłam w stanie krzyknąć, zawołać córkę. Usłyszano mnie, udzielono pomocy. Uratowana! Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku minut. Sława i dziękczynienie Panu Jezusowi Chrystusowi, Bożej Matce, św. Mikołajowi Cudotwórcy, świętemu Aniołowi-stróżowi!
Kiedy mi bywa ciężko, smutno, modlę się, czytam akafisty, kanony. Myśli, serce i dusza uspokajają się. Przychodzi radość i siły żyć dalej.
Tamara, m. Sankt Petersburg
Urodziłam się 22 maja i nie zastanawiałam się wcześniej o tym, jak nadzwyczajny to dzień. Do Pana przyszłam niedawno, już mając rodzinę i dwoje dzieci. Wiem: będę iść drogą Prawosławia i moje dzieci – obok. Chcę opowiedzieć o tym, jak pomógł mi św. Mikołaj Cudotwórca, usłyszawszy moje modlitwy.
W przedszkolu, w grupie, gdzie pracuję jako wychowawczyni, przechowywane były państwowe pieniądze. Jakoś poczułam się bardzo źle. Poprosiłam o zwolnienie do domu, ale zanim wyszłam, zdecydowałam schować leżące na widoku pieniądze na dolną półkę, dokąd nikt nie zagląda. Sprzątnąwszy też inne rzeczy, w ciężkim stanie, z wysiłkiem dotarłam do domu. Zmienniczce która do mnie zadzwoniła powiedziałam, gdzie położyłam pieniądze.
Z powodu ataku serca długo nie mogłam pójść do pracy. A wróciwszy, dowiedziałam się, że moja partnerka pieniędzy nie znalazła a i nie bardzo gorliwie szukała. Popłakawszy, przetrząsnąwszy wszystkie szafy i przewróciwszy wszystko do góry dnem, w duszy podejrzewałam jedną osobę, jednak wzięłam się w garść i zdecydowałam stopniowo oddawać dług. Pieniądze państwowe, nie miałam innego wyjścia.
Minął miesiąc. Z biedą swoją ja i do cerkwi poszłam i na spowiedzi opowiedziałam, że wątpię w człowieka. Nagle mnie olśniło! Przypomniawszy sobie, że w dniu moich urodzin jest świętowana pamięć św. Mikołaja Cudotwórcy, przyszłam do Swiato-Troickiego Izmajłowskiego soboru, do ikony Mikołaja. Poprosiłam, żeby pomógł mi święty zdjąć z duszy ból podejrzenia. Błagałam go: „Jeśli pieniądze są w grupie, podpowiedz, gdzie one są. Nie chcę myśleć o ludziach źle!”
Na drugi dzień, znów pomodliwszy się w domu do Świętego Mikołaja, przyszłam do pracy i natychmiast, jakby przypadkowo, podeszłam do potrzebnego miejsca. Szukałam tam pieniędzy i wcześniej, ale, być może, nie tak uważnie, jak trzeba. Otworzyłam szafę, wzięłam teczkę i natychmiast zobaczyłam w niej zgubione pieniądze. Nigdy nie pomyślałabym, że mogłam je tam położyć! Jakże się cieszyłam, przepraszałam współpracownice, dziękowałam Panu i Świętemu Mikołajowi!
Być może, komuś wyda się, że w moim opowiadaniu nie ma niczego nadzwyczajnego, ale dla mnie było to prawdziwym cudem i wybawieniem od złych myśli. A na Trójcę w cerkwi nam podarowali ikonkę świętego Mikołaja. I teraz u mnie w domu stoi jego ikonka. A i w cerkwi zawsze śpieszę do jego ikony, dziękuję, proszę jego serdecznego wstawiennictwa przed Panem. Serce moje otworzyło się i zwróciło się do Świętego Mikołaja.
Anna Bołaczkowa, m. Sankt Petersburg
11 czerwca 1897 roku nad wsią Kujuki Kazańskiej guberni przeleciała chmura burzowa, rozpętując straszne gradobicie i niebywałą w tych miejscach ulewę. Grad był tak silny, że zniszczył zasiewy licznych gospodarstw i poranił rolników. Ulewa zniosła bramy i płoty. Kiedy następnego dnia kujukowscy chłopi wyszli ze swoich domów, to ze zdziwieniem zauważyli, że ich wysychająca rzeczka Kujukowka przekształciła się we wzburzony potok, który zmienił koryto. Na brzegach potoku ukazały się warstwy mocnego kamienia łupanego. On był bardzo potrzebny kujukowcom i w celu budownictwa i na sprzedaż. Wydobywając kamień, chłopi znaleźli niedużą tłoczoną ikonę Świętego Mikołaja.
Niezwykłe znalezisko – miedziana ikona pływał na wodzie – zmusiła kujukowców zastanowić się: co robić z ikoną, gdzie ją postawić? Do przybycia kapłana zbudowali z kamieni coś w rodzaju pulpitu, przykryli go białym obrusem i położyli z wierzchu obraz św. Mikołaja Cudotwórcy. Zapalili łampadkę. Ludzie szli do świętego oblicza, modlili się przed nim, zostawiając na tacy dla datków swoje zapracowane ciężko kopiejki. Za te datki miejscowi chłopi w ciągu dwóch lata zbudowali kamienną świątynię, dokąd przenieśli świętą ikonę.
Obraz zasłynął licznymi cudami. Bywały dni, kiedy w celu pokłonienia się Świętemu Mikołajowi zbierało się do pięciu tysięcy pielgrzymów.
Obecnie cerkiew opustoszała. Ale każdego roku 25 czerwca, na miejscu znalezienia ikony, gdzie postawiono krzyż, jest służony moleben do Świętego Mikołaja z poświęceniem wody. W tym dniu kapłan poświęca jezioro. Ludzie omywają się w nim, przy czym bywają wypadki uzdrowienia od chorób.
Galina, m. Kazań
Moja matka miała starodawną ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy. Umarła mama – zniknęła ikona. Zawinęli w ściereczkę, położyli do kuferka, odnieśli do komórki. Nie było już komu modlić się przed ikoną: nie ma w duszy wiary ani w Chrystusa, ani w świętych.
Minął jakiś czas. Przekładałam pewnego razu rzeczy w kuferku i wpadła mi w oczy ta ikona Świętego Mikołaja. Wzięłam ją w ręce, przypatrzyłam się – patrzy na mnie surowe, prawie srogie oblicze. Im dłużej patrzę, tym bardziej czuję w obliczu tym mądrość wielką, jakby arcykaplan chce powiedzieć mi coś bardzo ważnego dla mego życia. Ścisnęło nagle serce, przemówiło: zawstydziło mnie z wewnątrz jakieś uczucie. zrobiło mi się nieswojo. Ileż lat leży ikona, a ja o niej ani razu sobie nie przypomniałam! Przyniosłam ją do pokoju, postawiłam w kąciku. Od czasu do czasu spojrzę na św. Cudotwórcę. Czasami przeżegnam się. Dusza-to oschła, nieczuła, pusta. Nie ma wiary, nie ma.
Pewnego razu późno wieczorem leżę w pościeli z zamkniętymi oczyma: snu nie ma, myśli różne błąkają się w głowie. Nagle słyszę nad samym uchem: „Córko moja!” Słowa zabrzmiały wyraźnie i jasno. Nie przywiązywałam do tego szczególnego znaczenia. Zapomniałam. Przeszło ze trzy dni. Wszystko powtórzyło się, tylko słowa usłyszałam inne: „Długo czekałem na ciebie”. Mimo woli połączyłam te dwie frazy. Zamyśliłam się. Co to znaczy? Czyj to głos? Niewątpliwie: on dochodził od ikony! Zrozumiałam, że święty Mikołaj czeka, żebym się do niego zwróciła.
Jaka miłość do człowieka, co za cierpliwość! Wiele lat święty Boży czekał, aż ja, wreszcie, przejrzę i zwrócę się do Pana, do niego. Modlitw nie znałam, ale, jak umiałam, poprosiłam o przebaczanie u świętego. Od tamtej pory zaczęłam zwracać się do niego z wiarą i uwielbieniem. Zrozumiałam, co znaczy dla nas Bóg, nasz Zbawiciel. Zamieszkał On w moim sercu na całe pozostałe życie. Jak dużo traciłam wcześniej, jak długo pragnęła spotkania z Bogiem moja grzeszna dusza!
Zaczęłam wchodzić w życie Cerkwi, nauczyłam swoje dzieci modlić się i wierzyć w Boga. Nie można przekazać uczucia, które zamieszkało we mnie, kiedy przez Sakramenty Cerkwi zostałam połączona z Panem. Teraz są siły żyć, wierzyć, kochać i zwyciężać. Zaczęłam patrzeć na wszystko i na wszystkich innymi oczyma.
Tamara Iwanowa, m. Saratow
Kiedy u mnie zaczął się przedwczesny poród, wzięłam ze sobą do szpitala modlitewnik i ikonki Zbawiciela, Przenajświętszej Bogurodzicy i św. Mikołaja Cudotwórcy. Uspokajałam się tylko tym, że w święto moje dziecko nie umrze. Prawie tydzień maleństwo znajdowało się na krawędzi życia i śmierci i wszystkie te dni zamykałam się w duszy, stawiałam przed sobą ikony i modliłam się, modliłam się, modliłam się…
20 października urodził się syn. On sam zaczął oddychać – lekarze powiedzieli, że to cud. I oddychał samodzielne dobę: w szpitalu nie było wolnego aparatu do sztucznego oddychania. Mówiono mi, abym byłam przygotowana na wszystko. I się modliłam. Potem było dziesięć dni reanimacji, klinika dziecięca, wylew krwi do mózgu, słabe płuca, mała waga… Rozumiałam, że to próba, dana mi przez Boga. Moja wiara się wzmocniła. Uwierzył i ochrzcił się mój mąż. W szpitalu udało się ochrzcić syna z imieniem Mikołaj. Wkrótce dziecko zaczęło się poprawiać, nas wypisali.
Za miesiąc do naszego miasta przywieziono ikonę św. Mikołaja Cudotwórcy, napisaną z tej, która znajduje się przy relikwiach arcybiskupa, do świątyni Chrystusa Zbawiciela. Oczywiście, poniosłam do niej syna. Dziecku przepowiadano inwalidztwo i mnóstwo chronicznych chorób. Ale oto już rok, jak on jest żywy-zdrowy. Z niezwykłym dla niemowlęcia drżeniem przyjmuje Święte Dary. Przed ikonami staje się poważny.
„Święty ojcze Mikołaju, módl się do Boga za nas!”
Julia, m. Jekaterynburg
Kiedy memu synowi jeszcze nie było nawet dwóch lat, u niego przytrafiło się silne zatrucie pokarmowe. Żona zadzwoniła do mnie do pracy i powiedziała, że jest on się w ciężkim stanie. Temperatura wysoka i stale się podnosi. Lekarz przyjdzie po obiedzie i jeśli do jego przyjścia dziecku stanie się gorzej, trzeba wzywać „Karetkę pogotowia”. Natychmiast pojechałem do domu. Syn leżał w łóżeczku, nieprzytomnie patrząc w sufit, nikogo nie poznając. Kiedy dotknąłem do jego główki, moje serce zdrętwiało ze strachu: ciemiączko było otwarte, jak u nowo narodzonego. Żona była w przedstresowym stanie, deklamowała „Bohorodice Diewo” i ufała tylko Bogu.
Upadłem w świętym kącie na kolana przed ikonami i zacząłem gorąco się modlić. Potem wróciłem do syna i, położywszy mu rękę na brzuch, odmawiałem „Ojcze nasz”. „Karetki” zdecydowaliśmy nie wzywać. Kiedy przyszedł lekarz, dziecku stało się trochę lepiej, obniżyła się temperatura. Lekarz powiedział, że do szpitala syna można nie wysyłać, a dać mu leki, które on wypisze. Po odejściu lekarza z modlitwą namaściłem czółko i brzuszek chłopca olejkiem od relikwiarza św. Mikołaja Cudotwórcy z dodatkiem mirry od jego relikwii. Był czwartek – dzień pamięci tego świętego. Syn usnął. Żona pobiegła do apteki po leki.
Po godzinie dziecko obudziło się. Temperatura normalna, na twarzy uśmiech, ciemiączko zamknięte. Zrozumieliśmy, że wydarzył się cud. Syn wyzdrowiał, nie zdążywszy przyjąć leków. „Do ciebie we śnie ktoś przychodził?” – zapytałem. „Tak” – odpowiedział on. Święty Mikołaj Cudotwórca uzdrowił nasze dziecko.
Siergiej, m. Samara
Kiedy zaczęła się wojna, nasza rodzina zamieszkiwała w Gatczynie. Powinniśmy byli ewakuować się z częścią Putiłowskiego zakładu, gdzie pracował ojciec, na Ural. Wcześnie rano konno wyjechaliśmy z domu. Pod wieczór dojechaliśmy do Aleksandrowki, gdzie nas zatrzymał wojskowy patrol. Zostaliśmy zmuszeni zająć wolny dom na skraju wsi. Światła nie było. Mama rzuciła na podłogę jakieś rzeczy i pościeliła nam wszystkim w prawym kącie chaty.
Nocą rozpoczął się intensywny nalot: Niemcy rwali się na Pułkow. Odpowiedziały nasze zenitówki (działa przeciwlotnicze). Utrzymywał się silny łoskot, wszystko płonęło i było bardzo strasznie. Stłoczyliśmy się w gromadę, zaczęliśmy się modlić: „Boże, pomóż!” Kiedy kolejny wybuch oświetlił pokój, mama krzyknęła i spojrzała w przeciwległy kąt. Tam, w strefie światła, była wyraźnie widoczna ikona Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Zaczęliśmy go błagać.
Wyjeżdżając z Aleksandrowki, mama wzięła ikonę z sobą. Ona przeszła z nami całą wojnę, a musieliśmy przejść przez trzy faszystowskie obozy koncentracyjne. Święty Mikołaj Cudotwórca strzegł nas i wróciliśmy żywi.
Nina Sokołowa, m. Sankt Petersburg
W 1922 roku wypadło mi wygłosić kazanie w jednej ze świątyń za Taganką, niedaleko od Rogożskiego cmentarza. Mówiłem o św. Mikołaju Cudotwórcy i o tym, ile on dokonał cudów i jak szybko odpowiada na modlitwy.
Po służbie do mnie podchodzi dobrze ubrany człowiek lat około czterdziestu pięciu, przedstawia się jako były właściciel sklepu gotowych garniturów na Pietrowkie P-ki i prosi aby zajść do niego napić się prawdziwej kawy, która u niego uchowała się jeszcze sprzed wojny, przy czym objaśnia, że moje kazanie go wzruszyło i on chce podzielić się ze mną dwoma przypadkami, które wydarzyły się z nim i z których można widzieć, jak pomaga święty Mikołaj Cudotwórca.
Zgodziłem się. P-ki z żoną mieszkali niedaleko od świątyni. Byli bezdzietni; po umeblowaniu i rzeczach było widać, że wcześniej byli bogaci.
Oto co opowiedział mi gościnny gospodarz: „Ojciec mój żył w niedużym powiatowym miasteczku Woronieżskiej guberni. Zajmował się drobnym handlem, skupując po wsiach konopie, len, skóry itp. Żyliśmy biednie; ojciec miał dużą rodzinę.
Pewnego razu w grudniu, kiedy skończyłem dziesięć lat, ojciec zdecydował wziąć mnie z sobą, kierując się do osiedli, położonych w odległości około dwudziestu pięciu wiorst od miasta, w celu skupu towaru. U nas był stary koń i bardzo lekkie sanki. Utrzymywał się przepiękny zimowy dzień. Słońce już przygrzewało, droga była dobra i nie zauważyliśmy, jak odjechaliśmy od miasta więcej niż na dziesięć wiorst. Teren tam jest stepowy i nie napotkaliśmy po drodze ani jednego osiedla.
Nagle wiatr zmienił się, naleciały chmury i poszedł deszcz. Droga poczerniała. Wkrótce cała nasza odzież namokła i woda zaczęła zaciekać nam pod kołnierze. Także nagle wiatr zmienił się na północny, wziął się mróz i dookoła zawyła zamieć. Burza śnieżna w tym terenie jest bardzo niebezpieczną rzeczą i mój ojciec, zaniepokoił się, zaczął poganiać konia, który z wysiłkiem poruszał się po zasypanej śniegiem drodze. Zamieć wzmagała się. Namoknięta odzież stała się lodowata i zaczęliśmy cierpieć z powodu zimnego wiatru, przenikającego przez odzież do samego ciała. Koń zwolnił swój chód i, wreszcie, stanął. Nagle nam zrobiło się jakoś ciepło i przyjemnie i zaczęliśmy drzemać. Ja w końcu zasnąłem.
Nagle zobaczyłem w oddali jakiś świecący punkt, który szybko zbliżała się, zwiększając swoją objętość i stopniowo przyjmując kształt jasnego owalu, na którym wkrótce zarysowała się twarz starszego człowieka z krótką brodą i ciemnymi włosami, jednakże siwymi na końcach.
Ten człowiek groźnie popatrzył na mnie i powiedział: „Wasia, zbudź ojca”. Spróbowałem podnieść się, żeby to wykonać, ale wszystkie moje członki odmawiały mi posłuszeństwa i nie mogłem się poruszyć. Wtedy starzec głośno krzyknął: „Wasyl, tobie mówią! Rozbudź zaraz ojca, przecież zamarzacie!” Znów spróbowałem unieść się i rozbudzić ojca – ale znów nieskutecznie. I nagle zauważyłem, że moja ręka leży na ręce ojca. Wtedy z całych sił nacisnąłem na nią paznokciami przez rękawicę.
Ojciec obudził się i w tym momencie niedaleko od nas szczeknął pies. Wtedy on wstał, przeżegnał się i powiedział: „Dzięki Bogu, jesteśmy uratowani!” Potem wyszedł z sani i poszedł w kierunku szczekania, nie zwracając uwag na zamieć.
Szybko natknęliśmy się na opłotek. Pies zaszczekał głośniej. Idąc wzdłuż opłotka, ojciec doszedł do chaty pojedynczego rolnika, mieszkającego tu na swojej działce rolnej. Kiedy ten usłyszawszy stukanie wyszedł, ojciec objaśnił mu, że pomyliliśmy drogi i zaczęliśmy już zamarzać.
Już po pięciu minutach znalazłem się w gorąco ogrzanej chacie, gdzie mnie natarli ciepłą wódką i otuliwszy w kożuszek położyli na piec. Zagotował się samowar. Dali mi herbaty i usnąłem jak zabity. Na drugi dzień wstaliśmy późno, ale całkowicie zdrowi i zdecydowaliśmy wrócić do domu.
Ja jakoś zupełnie zapomniałem o widzeniu, myśląc, że to był sen i nikomu niczego nie opowiedziałem.
Pierwszego stycznia matka mi mówi: „Ty, Wasia, dzisiaj masz imieniny. Pójdziemy na liturgię: wyspowiadasz się i przyjmiesz Świętą Eucharystię”. Kiedy skończyła się służba, matka moja zatrzymała się w cerkwi, nie znajdując nigdzie swojej książeczki z imionami. Póki ona jej szukała, ja zacząłem rozglądać się po świątyni i nagle, ku swemu zdumieniu, zobaczyłem na prawym słupie, podtrzymującym kopułę, ikonę tego starca, który mi się zjawił, kiedy z ojcem zamarzaliśmy podczas naszej nieudanej podróży. Mnie to tak poraziło, że nie mogłem oderwać oczu od tej ikony, napisanej bezpośrednio na otynkowanej ścianie.
Między innymi, malarz przedstawił to, czego nie może być: starzec na głowie miał ciemne włosy o siwych końcach. Takiego właśnie widziałem w widzeniu , kiedy zamarzałem. Starzec był przedstawiony w całej postaci na jasnym tle medalionu o owalnym kształcie, w felonionie (szacie liturgicznej) o krzyżastym wzorze – jak go widziałem.
Matka zaczęła wołać mnie do domu. Ja zaś, poruszony, zacząłem dawać jej znaki, żeby ona podeszła do mnie. Potem opowiedziałem jej o tym, co wydarzyło się ze mną, kiedy nas zaskoczyła w polu zamieć.
Opowiadanie wywołało na mojej matce silne wrażenie. Ona powiedziała mi: „To ikona świętego Mikołaja Cudotwórcy. On uratował życie tobie i ojcu”. Ona natychmiast poprosiła aby wywołano z ołtarza kapłana, któremu przekazała moje opowiadanie i prosiła odsłużyć dziękczynny moleben z akatystem do Świętego Mikołaja.
Święty Mikołaj uratował mi życie po wielu-wielu latach, kiedy już mieszkałem w Moskwie i miałem wystarczająco znane w mieście przedsiębiorstwo, czasami pomyślnie konkurując z Mendlem. To było w 1920 roku.
Czas był głodowy. Kupić cokolwiek do zjedzenia na wsi można było tylko w zamian na jakieś rzeczy, cenne przedmioty, odzież albo obuwie. Przy tym chłopi wszystko to cenili bardzo tanio, a sprzedawaną żywność – odwrotnie, bardzo drogo.
W styczniu czy też lutym ja, wziąwszy z sobą w celu wymiany kawałki kretonu, jakąś odzież i temu podobne przedmioty, pojechałem koleją do Tulskiej guberni, w dobrze znany mi teren, gdzie znałem kilku zamożnych włościan. Wyszedłszy z wagonu na jednej z stacji za Tułą, przyszedłem do sąsiedniej wsi, gdzie żył znajomy mi włościanin. Opowiedziałem mu o celu, mego przyjazdu i prosiłem aby pożyczył konia, żeby pojechać do pobliskiej wsi, gdzie mi w odpowiedzi na moją prośbę obiecali odstąpić trzy worki ziemniaków w zamian na tekstylia i odzież.
Konia mi dali i na drugi dzień pojechałem do tej wsi. Tam dosyć pomyślnie wymieniłem kreton i trzy marynarki na ziemniaki, odpocząwszy trochę, ruszyłem w powrotną drogę. W połowie drogi, po której podążałem, trzeba było wspinać się pod górę. Droga z obu stron była obsadzona brzozami i nie było widać, co dzieje się za drzewami.
Nagle zza zakrętu wyłonił się ogromny tabor, wiozący ze stacji kolejowej jakieś towary. Dopiero co spadł obfity śnieg i droga była bardzo wąska. Pragnąc ustąpić miejsce taborowi, skręciłem konia w lewo i zacząłem zbliżać się do brzóz, jak nagle, nie zauważywszy pochyłości, poczułem, że sanie najpierw pochyliły się, a potem posunęły na dół, porywając za sobą konia.
Znalazłem się w parowie, pełnym puszystego śniegu, pod przewróconymi saniami. Koń leżał na boku, zwaliwszy się na hołoblę. Wszystkie prób konia aby się podnieść nie udawały się, ponieważ puszysty śnieg był bardzo głęboki i on nie miał możliwości twardo oprzeć się o ziemię nogami. Z tej też przyczynie i dla mnie, chociaż ja z wysiłkiem oswobodził głowę spod sań, nie udawało się zrzucić z siebie tych sań i stanąć na nogi. Nogi moje, nie znajdując oparcia, bezradnie ślizgały się i grzęzły w śniegu, sypkim, jak piasek.
W międzyczasie kiedy ja tak grzebałem się, wiatr zmienił się na północny i mróz zaczął wyraźnie się wzmagać. Zrobiło mi się bardzo zimno, chociaż na początku, kiedy jeszcze czyniłem próby stanąć na nogi, z powodu wkładanego wysiłku nawet się spociłem. Koń pokornie leżał.
Nagle poczułem to samo, co i dwadzieścia pięć lat temu, kiedy z nieboszczykiem ojcem ledwie nie zamarzłem. Dreszcz po mnie przeszedł, po ciele rozlewało się przyjemne ciepło i przy szumie kołysanych wiatrem wysokich świerków zaczynało skłaniać mnie do snu. Znów zacząłem robić rozpaczliwe ruchy, usiłując stanąć na nogi, ale tylko głębiej grzęzłem w śniegu. Wtedy podniosłem silny krzyk. Krzyczałem tak głośno, że głos mój był, prawdopodobnie, słyszalny na dużą odległość. Wkrótce nad moją głową, na wysokiej skarpie, gdzie przechodziła droga, dało się słyszeć skrzypienie płozów i rozbrzmiały głosy przejeżdżających ludzi. Zacząłem krzyczeć jeszcze głośniej.
Skrzypienie połozów ustało i wkrótce usłyszałem, jak dwaj ludzie z największym wysiłkiem przedostają się do mnie, rozmawiając z sobą. Wreszcie mnie zauważyli. Podeszli, przychylnie popatrzyli, kilka razy spróbowali podnieść konia, udeptawszy śnieg dookoła sań. Ale im niczego nie udało się zrobić i oni poszli, krzyknąwszy do mnie: „Jedziemy w niskich saniach cztery osoby. Wszystko jedno my ciebie, miły człowiek, wziąć ze sobą nie możemy, a dokąd wyprowadzić konia, nie wiemy. Jesteśmy nietutejsi, z daleka. Pokrzycz, może akurat usłyszą tutejsi i tobie pomogą. Wybacz!” I oni oddalili się.
Wiatr wzmógł się, zaczął sypać śnieg. Wkrótce dookoła zakręciło, zaszumiało: wiatr niósł całe chmury suchego śniegu. Zrozumiałem, że ginę.
Wtedy przypomniałem sobie, jak mi w dzieciństwie, kiedy byłem w takim samym nieszczęściu, pomógł św. Mikołaj Cudotwórca. I, leżąc w parowie, zasypywany śniegiem, zwróciłem się do wielkiego arcybiskupa z gorliwą modlitwą o uratowanie.
Pamiętam – kontynuował swoje opowiadanie P-ki – że modliłem się ze łzami, jak dziecko, składając (formułując) jak mogłem swoją prośbę do św. Mikołaja: „Święciutki Boży! Uratowałeś mi życie, kiedy jako dziecko ginąłem z ojcem, zamarzając w stepie dwadzieścia pięć lat temu. Zmiłuj się i teraz i twoimi świętymi modlitwami uratuj mi życie, nie daj mi umrzeć bez skruchy na obczyźnie. Ty skory z pomocą tym, kto z wiarą ciebie wzywa. Uratuj, ginę!”
Ledwie skończyłem modlitwę, jak usłyszałem nad sobą skrzypienie połozów i ludzki gwar. Było jasne, że porusza się wielki tabor. Zakrzyczałem co było sił. Skrzypienie połozów urwało się. Tabor zatrzymał się i zobaczyłem kilku chłopów, którzy, stoczywszy się z pochyłości, szli do mnie, zapadając się prawie po pas w puszystym śniegu. Ich było czterech albo pięciu ludzi. Oni z trudem podnieśli mnie i konia i, wziąwszy go za uzdę, wyprowadzili dołem na boczną drogę, po której wspiąłem się znów na główną drogę.
Po trzech kwadransach już byłem u znajomego, który pożyczył mi konia, ten, widząc, że podniosła się silna zawieja i zrobiło się ciemno, zaczął już z mego powodu się niepokoić.
Gorąco podziękowałem Panu Bogu i św. Mikołajowi Cudotwórcy za powtórne uratowanie mojego życia – skończył on opowiadanie, dodawszy, że od tego czasu zaczął szczególnie czcić tego wielkiego świętego Bożego.
„Oto – dodał P-ki,- mówią, że cudów nie ma, a ja wierzę, że mnie uratował Pan Bóg według modlitw św. Mikołaja”.
Jego opowiadanie nie mogło nie wywołać na mnie głębokiego wrażenia.
Protojerej Konstanty Rowinski z książki „Rozmowy starego kapłana” M., 1995
Wczoraj wróciliśmy z Włoch. Podróż do Włoch była przepełniona cudami od Pana według modlitw Świętego Mikołaja Cudotwórcy Arcybiskupa Mir Licejskich! O dwóch takich cudach z wielką przyjemnością opowiem szczególnie.
Tęcza
Pierwszy dzień przyjazdu do Włoch, do miasta Bari. Wychodzimy z portu lotniczego - na ulicy deszcz jak ściana! Niebo – szare, wszystko w chmurach! No, myślę, pogódka! Akurat na „odpoczynek” nad morzem! Chyba, w Moskwie lepiej! Pod wieczór wzięłam parasol i zdecydowałam przejść się nad morze – deszcz po dawnemu lał, niebo było szare i żadnego przejaśnienia nie zwiastowało... Nad morzem zaczęłam modlić się do Pana, Bogurodzicy, świętych, że, Dzięki Bogu, łatwo dotarliśmy do miasta Bari, bez przygód. Postawszy trochę, zdecydowałam pomodlić się oddzielnie i do Świętego Mikołaja o dobrą pogodę... Tylko przeżegnałam się i powiedziałam: „Wierzę, że Święty Mikołaj uczyni dobrą pogodę” – deszcz w sekundę (!) ustał – złożyłam parasol. Teraz, wszystko, co będę opisywać wydarzyło się w ciągu minuty – jedna strona nieba stała się purpurowa, druga – jaskrawie granatowa i od linii horyzontu, gdzie niebo łączy się z morzem, wyrosła nieprawdopodobnie piękna tęcza! I wszystko to wydarzyło się w ciągu 1 minuty. Wszyscy, którzy widzieli to, zamarli w zdumieniu od takiej nieprawdopodobnej zmiany pogody i… CUDU!
Relikwie arcybiskupa Mikołaja Cudotwórcy
W niedzielę pojechałam do Bazyliki Świętego Mikołaja – przyłożyć się do relikwii. Przyjeżdżam do Bari wcześnie rano. Przy bazylice spotykam rosyjskich pielgrzymów i dowiaduję się, że w niedzielę do relikwii dostępu jako takiego nie ma i przyłożyć się nie można. Liturgia jest służona we czwartki i, zazwyczaj, tylko po liturgii pielgrzymi kłaniają się relikwiom. Naturalnie, wszyscy byli zmartwieni tymi nowościami, tak jak niektórzy pielgrzymi przejechali ponad 400 km, (!) aby poświęcić ikonę Świętego Mikołaja dla świątyni, niektórzy tego dnia w ogóle wyjeżdżali do domu do Rosji…
Tak więc, ponieważ już przyjechałam – zdecydowałam spędzić ten czas z pożytkiem. Kupiłam na prezent bliskim ikony Świętego Mikołaja, miro, olejek itp. (zebrały się dwie ciężarne paczki) Schodzę do relikwii (a trzeba zaznaczyć, że relikwie Arcybiskupa Mikołaja znajdują się pod Bazyliką, za żelazną kratą). Stanęłam przy kracie, przeczytałam akafist do Świętego Mikołaja. Postawszy trochę, zdecydowałam pomodlić się i o to, żeby drzwi kraty otworzyły się – i byłam w stanie wejść i przyłożyć się. Upływa kilka minut – za kratą zapala się światło! Zamarłam… Widzę dwóch rosyjskich kapłanów, to im otwierają drzwi kraty – oni wchodzą ze swoimi matuszkami i przykładają się do relikwii. Więcej nikogo oprócz nich nie wpuszczają. Pytam służącego Bazyliki, który trzyma drzwi kraty, czy i ja mogę się przyłożyć – on odpowiada, że nie, tylko ci 4 ludzie. Batiuszki wyszli, a katolicki służący ciągle jeszcze trzyma drzwi i nie odchodzi. Porozmawiawszy z batiuszkami, dowiedziałam się, że oni dosłownie na 2 minuty zajechali tylko przyłożyć się do relikwii i natychmiast wyjeżdżają. Za minutę przychodzi katolicki kapłan, zachodzi do relikwii przykłada się. Rosyjski batiuszka poradził: „Ty poproś katolickiego kapłana, żeby on pozwolił ci przyłożyć się”. Katolicki kapłan z radością pozwolił – ja jedna weszłam za tę kratę, przyłożyłam się do relikwii, poświęciłam na relikwiach kupione prezenty i wyszłam – pracownik zamknął drzwi kraty, zgasił światło i wszyscy wyszli.
Dzięki Bogu za WSZYSTKO!
Święty ojcze Mikołaju, módl się do Boga za nas grzesznych!
Przyłożyć się – (csc – priłożitisia) dosłownie przyłożyć się; dotknąć ustami, pocałować przedmiot święty
Wczoraj nocą wróciliśmy z Włoch. Byliśmy i w Bari i w wiecznym mieście Rzymie. O tej niezwykłej podróży, przepełnionej cudami, mogę tak dużo opowiadać, że ludzie zmęczą się mnie słuchać :)
Obowiązkowo późnej szczegółowo napiszę o podróży do Rzymu i przygodach Rosjanki we Włoszech :) Ale wcześniej opowiem o cudach Bożych według modlitw Świętego Mikołaja, które on podarował w tej podróży. Oczywiście, bardzo chcę podzielić się opowiadaniem o cudzie, ale jest i jeszcze jedna przyczyna, według której piszę o tym... Teraz w nasze dni dużo słyszymy o tym, że cuda nie zdarzają się i wszystko to już przeszłość... A to nie tak. Miłość Boża do człowieka nie ubożeje nigdy.
Rok temu, kiedy podróżowałam do Włoch pierwszy raz – Święty Mikołaj podarował tęczę.
Tym razem odpoczywaliśmy w tym sam hotelu. Pewnego wieczoru wyszłam nad morze. Pogoda była ładna: słoneczko, śnieżnobiałe obłoki, ptaszki śpiewają... Zaczęłam dziękować Bogu i Świętemu Mikołajowi za możliwość powrotu do Włoch, które bardzo pokochałam, za możliwość jeszcze raz ukłonić się relikwiom Rycerza Chrystusowego i świętego Bożego. Potem popatrzyłam w niebo i powiedziałam: „Święty Mikołaju, a ja przecież pamiętam piękną tęczę, którą mi podarowałeś zeszłym razem, będę pamiętać ją całe moje życie!”
I minuty nie minęło od momentu, kiedy były powiedziane te słowa, jak w niebie ukazała się:
I to była nie po prostu tęcza – to była kaskada tęcz! Tęcza to pojawiała się, to znikała, mieniła się, grała w słońcu. Podskoczyłam, zaczęłam cieszyć się, żegnać się… Na brzegu było jeszcze troje dzieci – Niemców. Przypominając sobie ich oczy, którymi oni patrzyli na mnie, z zachwytem biegającą po brzegu, potem długo się śmiałam. Prawdopodobnie, pomyśleli, że ta dziwna dziewczyna po raz pierwszy w życiu widzi tęczę... Ale to przecież nie po prostu optyczne zjawisko atmosferyczne, to przecież cud.
Początek roku upamiętnił się pielgrzymką do Ziemi Świętej.
Podróż była zadziwiająca i przepełniona cudami Bożymi. Obowiązkowo wkrótce opowiem o tej podróży szczegółowo i z fotografiami, ale tymczasem, z przyjemnością podzielę się cudem Świętego Mikołaja, który wydarzył się na samym początku pielgrzymki do Ziemi Świętej.
Do Jerozolimy tym razem zdecydowałam jechać z Egiptu (i koszty do przyjęcia i odpoczynek z pielgrzymką można połączyć). 4 godziny jazdy w autobusie – i już na granicy z Izraelem w mieście Taba. Tak wyszło, że trochę wyprzedziłam naszą grupę pielgrzymów i pierwsza dotarłam do granicy. Granicę Egipt-Izrael przechodziłam sama. W bezpośrednim sensie tego słowa. Nie było ani jednego człowieka. Przeszłam granicę w ciągu 5 minut! Jakie zaś było moje zdziwienie, kiedy w powrotnej drodze pielgrzymi z innych grup mówili o tym, że stali na granicy 2, 3 godziny, a niektórzy przestali całe 8 godzin!
Przeszłam granicę i oczekiwałam swojej grupy pielgrzymów. Przy czym do granicy z Izraelem dotarliśmy dopiero przed nocą, dlatego, oczywiście, były wstrząsające odczucia, kiedy pod przykryciem nocy przekraczasz granicę, wkraczasz na Izraelską ziemię, a dookoła NIKOGO! :) Ale rozejrzawszy się dokładnie jednak dostrzegłam dwie kobiety, jak następnie się okazało, mieszkanki Jerozolimy – mamę (lata 60) i jej córkę. One siedziały na ławeczce i na kogoś czekały.
Minęło gdzieś minut 30 – nikt z naszej grupy nie pojawiał się... Nagle ta 60-letnia kobieta podchodzi do mnie i z nią rozgadałyśmy się. Okazało się, że ma na imię Larysa, z córką podróżuje z Izraela do Egiptu. I oto już parę godzin one oczekują przewodnika, który powinien był ich spotkać z egipskimi wizami, ale przewodnika ciągle nie ma i nie ma! Swego telefonu komórkowego przewodnik Larysie nie zostawił, dzwonić nocą po prostu nie ma do kogo... Ogólnie, nie wiadomo co robić. I dalej u nas z nią odbył się taki dialog:
- Posłuchajcie, Larysa, w takim razie powinna pani modlić się do Świętego Mikołaja! On jest orędownikiem podróżujących! To przecież Pani okazja!!! Z wiarą poprosicie go – i wszystko się rozwiąże!
Larysa: „No, oto widzicie, mówi Pani, z wiarą. A ja w ogóle nie prawosławna, nie chrzczona... Ja w ogóle to i nie wierzę nawet...”
Więc pani uwierzy!
Pomodliliśmy się. Nie przeszło nawet minuty, jak do nas podszedł jakiś mężczyzna, jak następnie okazało się taksówkarz o imieniu Zef (co w tłumaczeniu oznacza „wilk”) i zwrócił się do Larysy (właśnie do Larysy, nie do mnie) z pytaniem: „Co Pani tak tu stoi?”
Larysa w kolorze obrysowała mu swoją, jak wydawało się, beznadziejną sytuację. Zef powiedział, że jego znajomy pracuje w agencji turystycznej, która organizuje wycieczki, w tym po Egipcie i on ma jego telefon komórkowy. Zef natychmiast zatelefonował i dowiedział się, że jego znajomy akurat teraz (!) stoi na granicy Egipt-Izrael, tylko po Egipskiej stronie! Znajomy Zefa ma egipskie wizy i bez problemów powita Larysę, jej córkę i przeprowadzi je przez granicę na terytorium Egiptu.
Trudno opisać wyraz twarzy Larysy, jaki widziałam u niej w tym momencie. Prawdopodobnie, właśnie takie powinny być oczy u człowieka, który po raz pierwszy w życiu widzi cud. Na pożegnanie Larysa obiecała, że obowiązkowo zajdzie do prawosławnej świątyni i postawi na znak wdzięczności świecę przed ikoną Świętego Mikołaja Cudotwórcy – Człowieka Miłości.
W 2000 roku, przyjaciele zaproponowali pojechać na zarobki do Moskwy. W tym czasie z pracą w ogóle były problemy, dlatego długo nie trzeba było mnie namawiać. Tym bardziej, że żona i córka-trzecioklasistka zupełnie wymownie milczały i tego milczenia wystarczało, żeby pokonać strach przed nadchodzącymi trudnościami życia nielegalnego robotnika i prawie nieznanego rzemiosła budowlańca-wykończeniówki. Krótko mówiąc – pojechałem. W tym czasie w jednej z moskiewskich uczelni wojskowych uczyli się jednocześnie dwaj moi bracia – rodzony i cioteczny, dla których mój przyjazd (i możliwość kontaktów) były całkowitym ale całkiem przyjemnym zaskoczeniem. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy w WCMK (Wszechrosyjskim Centrum Medycyny Katastrof).
Zrozumiałe, że moskiewskiej milicji baliśmy się jak Strasznego Sądu, za granice Centrum nosa prawie nie wysadzaliśmy. Ale to wszystko później. Przyjechaliśmy na początku lipca, a mniej więcej za tydzień nastała Trójca Święta. Rano tramwaikiem pojechałem na służbę do cerkwi Wszystkich Świętej na Sokole.
Pamiętam, że zdziwiły bukiety z brzozowych gałęzi, którymi żywo handlowano na podejściach do świątyni. Dla krymczanina brzoza – tak samo egzotyczne drzewo, jak dla moskwiczanina – cyprys albo jałowiec. Po nabożeństwie spotkaliśmy się z braćmi i pojechaliśmy do centrum. Chciało się zobaczyć i trochę się zabawić. Myśl o braku rejestracji (zamieszkania i zatrudnienia) zagłuszyły wrażenia z nabożeństwa i spotkania z Kostkiem i Andrzejem. I oto nas wesołych i rozluźnianych na wyjściu z metra „podejmuje” młody lejtnant. W efekcie wasz pokorny sługa w „budzie”, bracia bezskutecznie (!) proponują łapówkę współpracownikom MSW. Po godzinie odsiadki, rozumiem, że moje perspektywy są bardzo nietęczowe. Żeby uzyskać długo oczekiwaną wolność, powinienem zapłacić karę, ale za progiem wydziału - niedziela i dokonać opłaty po prostu nie ma gdzie. Tzn. przede mną – nocleg na milicji, zepsuty nastrój i w ogóle… Co pozostaje w takiej sytuacji? Modlić się. Przypominam, że w mojej rodzinnej cerkwi Św. Mikołaja, gdzie do tego czasu ja już 6 lat przysługiwałem, na fresku w ołtarzu jest temat o wyratowaniu przez św. biskupa więźniów. Ta fabuła jest opisana również w żywocie i, wydaje się, w akatyście. Nie zdążam nawet jeden raz (!) odmówić w myśli troparionu «Prawidło wiary i wzór łagodności…» (Prawiło wiery i obraz krotosti), jak rozlega się głos dyżurnego: „Charczenko, a może ciebie puścić?”. „Zuchy chłopcy” – myślę, uważając, że pewna ilość rosyjskich rubli przeprowadziła się z kieszeni moich braci do kieszeni moskiewskich milicjantów w charakterze zastawu mojego przedterminowego uwolnienia. W efekcie po pięciu minutach ściskamy jeden drugiego w braterskich objęciach i niespiesznie opuszczamy mały stołeczny dworek, w którym to rozlokował się gościnny wydział. W kieszeni mam paszport i papier, na którym nakazane jest opuścić Moskwę w ciągu trzech dni (a pobędę w niej trzy miesiące). Ale cały ten czas mogę swobodnie hulać po jej ulicach, absolutnie nie bojąc się strażników porządku. U mnie na języku kręci się pytanie: „Ile daliście”? Chłopcy są w zdumieniu. Oni uważali, że to ja „dogadałem się” z dyżurnym. I wtedy, wreszcie pojmuję, że „wiele może modlitwa sprawiedliwego”. To wielki Cudotwórca modlił się o mnie po pierwszej mojej prośbie. To on „rozwiązał wszystkie sprawy”.
On obok, on słyszy… Sława Mikołajowi, źródłu cudów!
Pozdrawiam z okazji święta!
wyszperane w Internecie, tłumaczenie Eliasz Marczuk